Minął już tydzień od zawodów, a ja dalej nie jestem pewny, czy to co czułem w trakcie biegu było rzeczywiste, czy była to tylko projekcja mojego umysłu. Nigdy wcześniej tak nie cierpiałem i nigdy wcześniej tak często nie chciałem zejść z trasy. Trudno w tym przypadku mówić o emocjach, które mną targały. Od pierwszych kilometrów czułem ogromny ból fizyczny i psychiczny i wiedziałem, że szybko się on nie skończy. Wpuściłem do głowy demona, który ani myślał zostawić mnie w spokoju.
Ale po kolei. To był mój trzeci start w Suszu. Miała być walka o poprawę wyniku z 2015 roku. Jednak już przed startem wiedziałem, że tego króliczka tym razem nie dogonię. Wystarczył krótki spokojny bieg w piątek po południu, żeby się przekonać, że moje tętno w tym upale szybuje po kilku kilometrach do drugiej strefy przy tempie, które w „normalnych” warunkach pozwala na utrzymanie dolnego zakresu strefy pierwszej. Pozamiatane. Szykowały się kolejne zawody „na ukończenie”. Narzekałem na lejący non stop deszcz i zimno na Majorce, to natura postanowiła jednym posunięciem wprowadzić stan równowagi i zesłała pustynną pogodę na weekend w całej Polsce. Statystycznie rzecz ujmując na obu zawodach miałem pogodę idealną.
Organizacyjnie, jak już wiele razy pisałem, są to dla mnie zawody prawie doskonałe. Doceniam ogromne zaangażowanie organizatorów, ich pasję i autentyczność we wszystkim, co robią. Ciężko pracują i stanowią najlepszą wizytówkę miasta i gminy Susz. Bardzo dziękuję dziesiątkom wolontariuszy i kolejnym dziesiątkom mieszkańców Susza za ich ogromne poświęcenie. Bez Was zawodów w tych warunkach nie ukończyłoby znacznie więcej osób. A nie ukończyło „tylko” ponad 10%. Warunki zaskoczyły skalą wszystkich, dlatego jestem w stanie zrozumieć brak lodu na trasie dla takich maruderów jak ja. Puste woreczki leżące na trasie potęgowały jednak moje cierpienie psychiczne. Raz jedyny załapałem się na kilka kostek, które umieszczone pod czapką pozwoliły na krótką chwilę schłodzenia organizmu.
Wysoka temperatura była problemem nie tylko na biegu. Biorąc pod uwagę temperaturę wody pływanie w piankach było na granicy bezpieczeństwa. Płynący szybko odczuli przegrzanie już po etapie pływackim. Ja ustawiłem się z tyłu stawki i od początku do końca płynąłem bardzo spokojnym tempem. Próby przyśpieszenia skutecznie wybijali mi z głowy inni zawodnicy tłumnie przemierzający jezioro przede mną. Innej taktyki na pływanie nie miałem. Przed startem próbowałem wyciągnąć od Arka jak ukończyć ten etap w czasie poniżej 35’ ale albo ja coś źle zrozumiałem albo Arek wprowadził mnie w błąd, bo zupełnie nie wyszło. Zresztą odniosłem wrażenie, że traktuje mnie z góry. Nawigacja nie była najgorsza, bo nadrobiłem „tylko” 70 m. Jedyny plus tego był taki, że z wody wyszedłem nie zmęczony i nie przegrzany, co wykorzystałem na rowerze.
Nie było żadną tajemnicą dla nikogo, że kluczem do ukończenia tych zawodów będzie właściwe nawadnianie i odżywianie na etapie kolarskim. W moim przypadku skończyło się na 5 bidonach wody (piłem tylko wodę) i 5 żelach. Od początku jechało mi się dobrze. Wiedząc, że raczej na pewno nie powalczę o dobry wynik na biegu (choć jeszcze wtedy miałem nadzieję, że wynik będzie przynajmniej średni) postanowiłem utrzymać mocne jak na mnie tempo roweru i dowieść do mety etapu najlepszy w historii czas. Na pierwszej pętli wyprzedzałem wiele osób jadąc bardzo często wewnętrzną stroną drogi. Było gęsto i chwilami trudno było uniknąć jazdy na kole w trakcie wyprzedzania. Na drugiej pętli wyraźnie się rozluźniło i w pewnym momencie miałem nawet chwilę zawahania czy nie pomyliłem trasy, bo w zasięgu wzroku nie było nikogo za i przede mną. Na pewno z korzyścią dla etapu pływackiego i kolarskiego byłoby puszczenie startu w dwóch falach tak jak na sprincie. Pierwszą pętle ukończyłem ze średnią prędkością ok. 35 km/h, co było dla mnie prędkością kosmiczną. Mały dramat miał miejsce na 65 km, kiedy złapał mnie silny kurcz mięśni czworogłowych w obu nogach równocześnie. Kilkaset metrów trwała moja walka na siodełku o rozluźnienie mięśni przy prędkości nie przekraczającej 20 km/h. Od tego momentu bałem się mocniej nacisnąć na pedały czując, że mięśnie są nadal spięte. Prędkość znacznie spadła, ale rzutem na taśmę złamałem 2h40’ na rowerze poprawiając wynik z ub. roku o ok. 4 minuty (uczciwie trzeba powiedzieć, że niedomierzenie trasy rowerowej w Suszu to ok. 500 m).
Schodząc z roweru nie słaniałem się na nogach. Przez chwilę nawet pomyślałem, że może nie będzie tak źle… ta chwila skończyła się bezpowrotnie po zakończeniu pierwszego podbiegu, kiedy z wywalonym z upodlenia jęzorem zobaczyłem tabliczkę 2 km. Co?! Przebiegłem dopiero 2 km? Jeszcze 19 przede mną? To jest nierealne! Tak jak dwa dni wcześniej tętno zaczęło szybko rosnąć. Moja pamięć pierwszej pętli była taka, że od 2 km zacząłem słabnąć i zwalniać. Analizując zapis okazało się jednak, że pierwsze 7 km pobiegłem utrzymując w miarę równe tempo 5.30-5.40/km, czyli takie z jakim zacząłem. Dramat zaczął się na drugiej pętli, a trzecia była koszmarem. W trakcie całego biegu kilkanaście razy szedłem w tym oczywiście obowiązkowo podbieg. Lałem na siebie dziesiątki litrów wody, które tylko na chwilę przynosiły ulgę. Ale ta chwila była bezcenna. Mieszkańcom Susza, którzy ustawili swoje punkty wodnej pomocy wokół jeziora bardzo dziękuję, jesteście Wielcy!
Mniej więcej co minutę myślałem o zejściu z trasy. Tłumaczyłem sobie, że przecież nie muszę się tak męczyć, tak cierpieć. Po co ja to robię?! Wyobrażałem sobie, jak kładę się na poboczu drogi i zasypiam. Wyobrażałem sobie jak bezszelestnie podjeżdża do mnie elektryczny meleks i proponuje podwózkę. Na trzeciej pętli mówiłem już chyba do siebie na głos. Z jednej strony tłumaczyłem sobie, że zejście z trasy to nic takiego, w takich warunkach każdy zrozumie. Z drugiej, że przecież nigdy się nie poddałem, że czas na mecie nie jest ważny. W pewnym momencie próbowałem nawet racjonalnej rozmowy z muchą, która podczas marszu atakowała moją twarz. Mówiłem jej, że to się nie godzi, żeby odpuściła, że już wystarczająco czuję się upodlony. Kiedy do mety miałem ok. 5 km usłyszałem jak spiker zawodów wypowiada dwa dobrze mi znane nazwiska przekraczające linii mety. O niebo lepsze ode mnie. Sprawdziłem czas i ze zdumieniem odkryłem, że ich wynik w porównaniu do ub. roku jest o dwadzieścia parę minut gorszy. Szybka kalkulacja i okazało się, że mój czas będzie gorszy o kilkanaście minut. Będzie, jeśli ukończę. Nie jest zatem relatywnie tak źle jak myślałem choć oczywiście obiektywnie było tragicznie. Na pewnym etapie poddałem się i nie walczyłem o jakikolwiek wynik. Walczyłem, żeby nie zejść z trasy. Ile w tym wszystkim było wyczerpania fizycznego, które obiektywnie nie pozwalało mi biec, a ile psychicznego, nie wiem do dzisiaj.
Ale cokolwiek by się nie działo (pomijam względy zdrowotne) nie mogłem nie ukończyć tych zawodów. Dla mojego syna Mikołaja zawody miały się skończyć wspólnym wbiegnięciem na metę jak w ub. roku. Jak zapowiadał prowadzący, organizatorzy i sędziowie zawodów nie są w tym względzie tak restrykcyjni jak chociażby Ci z serii IM. I zrobiliśmy to. Z uśmiechem. Choć swojego nie byłem pewny.
Takich historii po tych zawodach jest kilkaset. Wiele zostało już opisanych, ale celowo nie czytałem jeszcze ani jednej z nich zanim nie spiszę swojej. Teraz z przyjemnością zasiądę do ich lektury. Każdemu, kto wytrwał do końca, należą się słowa uznania. Każdemu, kto walczył o wynik, należy się podziw. Każdemu, kto zszedł z trasy, należy się zrozumienie i szacunek za podjęty trud.
Po raz kolejny w tym roku kończąc zawody w ciężkich warunkach w czasie dalekim od zamierzonego, nie czuję się przegrany. Dziwny jest ten sport.
Andrzeju, Ty mi kosy nie przypominaj…. 🙂 Chociaż pływanie akurat było niezłe w moim wykonaniu i oczywiście jak na mnie. Prawda jest, że w tych warunkach pianka bez rękawów była idealnym rozwiązaniem….
A my z Arkiem w piankach bez rekawow( przekonalem go) i bylo calkiem OK . Prawda Arku ?
to chyba były pierwsze zawody podczas których żałowałem, że pływamy w piankach. Ale też doczłapałem jakoś 😉
Od 9 lat biegam maratony, od 4 lat ,,przeszło” mi na triathlon w różnych biegach i nie tylko brałem udział ale czegoś takiego jak w triathlon Susz 2016 r. nie przeżyłem. Co prawda ani przez sekundkę nie rozważałem zejścia z trasy powiem więcej nawet pół metra nie szedłem już podczas samego biegu ale to co tam przeszedłem to wnukom kiedyś będę opowiadał:). NAPRAWDĘ.
I jeszcze przez pół Polski musiałem przejechać za kołkiem po starcie:)
A tu nagle dwa dni temu kolega też triathlonista mnie pyta…życiówki nie dało się poprawić hmm…życiówki? Dobrze, że na OIOM-ie nie wylądowałem. VENI…VIDI…VICI:)
Dopiero teraz do mnie dotarło, że nie odpowiedziałem na pytanie z fotki! Szybką mam reakcję jak bieg w Suszu 🙂 Ano, panoczku, trzeba żwawo łapkami przebierać i chyżo nóżkami trzepać i po prostej, po prostej nie halsami….
Marcinie ! Marcinie ! Nie bylo az tak piekielnie . 🙂
Obaj z Arkiem zlamalismy zapowiadane 8 godz . :-)))
Ja tylko 4min wolniej niz rok temu .
Plywanie(35′)i rower(2:28 ) szybsze niz w ubieglym roku , bieg troszke wolniejszy i tradycyjnie problemy w T1. Fajnie bylo !!!!
Pozdrawiam ! Juz z Kanady .
PS
Postanowilem Cie „sprawdzic” i pierwszy raz polecialem zawody w takiej tempetaturze – bez soli . „0” skurczy !!! :-)))
Dziękuje za przypomnienie biegowego cierpienia. Przez cały bieg marzyłam o jednym. Jak dobiegnę to wskoczę do jeziora, tym razem bez pianki. Ta myśl kołatała w moje głowie przez cała drogę. Lecz gdy dobiegłam to niestety nie miałam siły na choćby dojście do jeziora. Susz był CUDNIE HARDKOROWY!
Susz – Vichy… jedno piekło widzę…
brawo!!! 🙂
TAK BYŁO.
Dla mnie to był debiut w 1/2 i drugi start w triathlonie w ogóle podczas mojego pierwszego sezonu, więc mega radość z dotarcia do mety w te pięć i pół godziny.
Wielki ukłony dla mieszkańców Suszu! Wspaniali, pomocni ludzie!
Brawo Marcin!!! Brawo!!!! Brawa dla Wszystkich walczacych w Suszu AD 2016. Podziwialem Was na mecie. Mialem taka niebywala okazje poniewaz zawody zakonczylem po czesci rowerowej, z T2 pobieglem prosto pod prysznic:) Marcinie, zrobiles dobre zawody:)
Oj , myśl o zaprzestaniu biegu była mocna, ale tutaj doświadczenie kilku wcześniejszych także trudnych zawodów pomogło realizować cel nadrzędny – zameldować się na mecie
Tym razem podpisuję się pod Twoim zeznaniem obiema rękami. Moje doświadczenia były podobne, choć po pływaniu i rowerze byłem bardzo optymistycznie nastawiony :-). Pierwsze 2 km pobiegłem nawet w takim samym tempie jak rok temu ale potem kolka z lewej, kolka z prawej i pozamiatane… 🙂 Przez kolejne km walczyłem już tylko o przetrwanie, a myśl o zejściu z trasy kołatała w głowie non stop… Co ciekawe były jednak osoby które pobiegły podobnie jak rok temu…
Marcin, witaj w Klubie niespełnionych wynikowo, ale pozostałych w grze do końca. Powiedzmy sobie, że czuliśmy się trochę jak wczoraj Islandczycy. Przegrali mocno, ale się nie poddali i walczyli (z mniejsza lub większa determinacją) do końca. 🙂
Marcin, witaj w Klubie niespełnionych wynikowo, ale nie pozostałych w grze do końca. Powiedzmy sobie, że czuliśmy się trochę jak wczoraj Islandczycy. Przegrali mocno, ale się nie poddali i walczyli (z mniejsza lub większa determinacją) do końca. 🙂
Gratulacje Marcinie!! A mi się udało zrobić życiówkę, złamać te jak dla mnie magiczne, kosmiczne 5h spełnić marzenie cieszyłem się chyba bardziej jak nie którzy z 4h10.Było ciężko na biegu ale ostatnie 4 km dałem rade pobiec po 4.56.Ważę 85kg przy 181cm także jak by jeszcze ważyli na mecie to stałbym na pudle pozdrawiam.
Marcinie, przeżywaliśmy na trasie biegu te same rozterki… z tym, że u mnie zaczęło się to od 60 km na rowerze… To już historia, miejmy nadzieję, że długo nie trafimy na taka pogodę. Poza tym organizacja suuuuper!. Ostatnia Twoja fotka bezcenna! 🙂
Moglbym podpisac sie pod Twoim felietonem 🙂 Mi tez udalo sie doczlapac do mety, tak bardzo balem sie pierwszego Did Not Finnish… no moze jeszcze chodzilo o owoce na mecie. Balem sie, ze jakbym zszedl, nie moglbym zjesc tych wszystkich pomaranczy 😉