Głupi i głupszy- czyli krótka rozprawka na temat „Misia o małym rozumku debiutującego w Radkowie”

     Na początek raz jeszcze gratulacje dla obu Redaktorów za zdobycie slotów na MŚ w Las Vegas, szacunek i podziw za osiągnięte czasy i coś mi mówi, że tam dopiero będzie walka.

     Drugie primo – podziękowania dla mojej drugiej połówki za wyrozumiałość oraz cierpliwość. Znoszenie permanentnego zmęczenia i nieobecności w domu.

Przejdźmy jednak do meritum, może zacznę od początku:

     Jak u większość z Was moja przygoda z Tri zaczęła się od publikacji Redaktora Grassa, tzn. tri o dawna mnie fascynowało, ale nigdy nie miałem czasu na to ponieważ grałem w piłkę nożna i to w wielu wydaniach ( trawa, hala, plaża). Jednakże, „kariera’ skończyła się po dwóch operacjach i wstawieniu dwóch śrub w nadgarstek – byłem bramkarzem.  Coś trzeba było ze sobą zrobić, od zawsze byłem osobą aktywną fizycznie, więc energia mnie rozsadzała i nie szło ze mną wytrzymać 😉 Kolega z pracy podsunął mi myśl – bieganie. On sam jest maratończykiem, ale mnie namówił na bieg Trzech Kopców, bieg górski rozgrywany w Krakowie i się zaczęło. Pierwsze treningi, jakieś biegowe plany treningowe  itp. tak aby zaliczyć półmaraton. Udało mi się po ok. 3 miesiącach przygotowań, na mecie w głowie miałem jedno – kim trzeba być aby na raz przebiec taki dystans dwukrotnie? To jest po prostu nie możliwe! Mariusz jednak nie dał za wygraną, opowieścią i anegdotą jak to jest fajnie przebiec maraton, jaką wspaniałą społeczność tworzą biegacze,  „zanudzał’ mnie godzinami. Dodatkowo mój nieco starszy kolega z Poznania ukończył maraton w Paryżu i wtedy coś we mnie pękło, on może to ja też, a żeby nie było prosto spróbuję zaliczyć Koronę Maratonów Polskich. I tak w zeszłym roku przebiegłem maratony w Warszawie i Poznaniu. Na urlopie w listopadzie przeczytałem „Trzy mądre małpy’ i powrócił temat triathlonu. Musiałem jakoś połączyć brakujące starty do osiągnięcia celu w maratonach ze startami w tri. Żeby nie można było się wycofać, nie mając jeszcze za dużego pojęcia jak to wszystko wygląda, szybki rzut oka na mapę gdzie są najbliższe starty w ¼ Ironman od Krakowa i wypadło na Radków i tu pierwszy raz wyszedł tytułowy Misiu.  Nie zaiskrzyło w główce, że przecież tam są same góry! Człowiek nie raz tam był, jechał tymi zakrętami – samochodem, kąpał się w zalewie Radkowskim, przemierzał pieszo ścieżki górskie  i nic nie zaświtało, że przecież trzeba będzie się z tym zmierzyć na zawodach. Przecież nie zlikwidują gór na czas wyścigu, nie wytyczą płaskich tras bo zwyczajnie nie ma gdzie i raczej nie ma co liczyć na to, że trasa będzie tylko w dół. Cóż względy logistyczne spowodowały pomroczność jasną, czy jakoś tak i głupi ja, byłem już zgłoszony do Garmin Iron Radków. Nawiasem mówiąc, te same względy logistyczno-hotelarskie, spowodowały, że zgłosiłem się na Triathlon do Poznania – Jarek z góry dzięki za nocleg 😉

    Cóż człowiek się zgłosił trzeba zacząć trenować i tu znów schody. Rower jakiś tam mam, trekkingowy trochę go zmodyfikowałem i myślę – nada się. Pływanie, na basen cały czas się chodziło, ale raczej w ramach relaksu od piłki, a nie żeby robić kilometraż i poprawiać technikę kraula. Bieg wydawał się, po przeszkoleniu przez Mariusza, najmniejszą przeszkodą, do czasu treningów na zakładkę 🙂 

Wszystko szło całkiem spoko do czasu aż Misiu sobie uświadomił gdzie te zawody się odbywają, a nastąpiło to dopiero po przeczytaniu artykułu: 'Równy jak stół’ nabiera nowego znaczenia! Radków 2013, na stronie AT.  Kurde – głupi ja, pomyślałem, przecież po za podbiegami nie trenowałem zbytnio żadnych podjazdów na rowerze. Jak się raz wybrałem na taki trening to trzeba było mnie holować do domu samochodem, zerwałem wtedy łańcuch! Zresztą rower to głównie pasmo awarii, szczególnie przebite dętki, jakość naszych dróg pozostawia dużo do życzenia jak i moja wiedza w zakresie kolarstwa 🙂 

     Nauczony doświadczeniem z łańcuchem, tu muszę się pochwalić lampka zadziała, nawet dwa razy, postanowiłem dzień przed zawodami sprawdzić trasę. Razem z wujkiem udałem się na miejsce zwodów, najpierw przejechaliśmy się samochodem, tak ja tutaj nie raz już byłem. Później wyciągnąłem rower i dawaj  w drogę pod górę. Po 2km, pierwsze złe myśli, co ja tutaj robię, przecież nie da się tam wjechać bez zatrzymywania lub prowadzenia roweru, a przecież j jutro trzeba będzie to zrobić dwa razy i jakby było mało wcześniej jeszcze pływać – impossible.  Dobra, myślę, nie bądź mięczak jedź przecież coś tam trenowałeś inni jakoś to robią też dasz radę. Zajęło mi to ok. 33min. mierząc od parkingu przy zalewie do tabliczki Karłów, w drugą stronę trochę szybciej i jakby lżej, choć ciągle trzeba było być skoncentrowanym.  Drugi raz lampka zadziałała ponieważ test trasy przydał się w odpowiedzi na pytanie czy montować lemondkę czy nie? W moim przypadku tak, na podjeździe mi się akurat przydała i przy niektórych fragmentach zjazdu również.

      W tytule mamy głupi i głupszy, spieszę z wyjaśnieniem, głupszy okazałem się w dzień zawodów. Stres zrobił swoje, w nocy ciężko ze snem, w głowie trasę rozgrywałem kilka razy. Nawet raz wygrałem i słyszałem jak spiker woła moje nazwisko mówiąc jak to nie znany nikomu zawodnik, kurka ale to brzmi dumnie ;-), ogrywa całą Polską czołówkę. Ogarnąć sprzęt było trudno, jako świeżak miałem mnóstwo rzeczy, tak aby niczego nie zapomnieć, przecież wszystko może się przydać, choć jak się później okazało i tak wszystkiego nie wziąłem. Chcąc przewidzieć wszystko próbowałem wziąć ze sobą sprzęt do wymiany dętki, no ale zapomniałem torebki po siodełko,  ups trzeba będzie coś wymyśleć. Na pomoc przyszły gumki recepturki, jakoś się udało przyczepić dętkę pod siodełkiem, ale to „jakoś’ wyszło w czasie jazdy.

      Ledwo ze wszystkim się wrobiłem, sprawdzałem kilka razy czy na pewno wszystko zostawiłem w strefie, czy mi nie braknie picia, żeli, czy jest numer, kask itp. Z tego wszystkiego poszedłbym pływać w koszulce klubowej zamiast w piance – ah te nerwy. W strefie poznałem kilka nowych osób, w tym Madzię z AT Team i muszę przyznać, że opowieści na temat życzliwości i uprzejmości wśród triathlonistów nie są przesadzone.

     Dobra za pięć dwunasta wskakuję do wody i czekam na wystrzał z armaty, tak organizatorzy postarali się o namiastkę Kona, super pomysł. Odliczanie, strzał i dawaj w długą, asekuracyjnie ustawiłem się w 3, 4 linii, ale i tak przekonałem się co to „pralka’ może taka ze słabą siłą wirującą, ale jednak. Nie chciałem szarżować, ale również nie wyjść ostatnim z wody, trochę mnie przyblokowali ja pewnie też niektórych ale cóż takie prawo tłumu. Po wyjściu z wody pierwszy mały sukces, poniżej czasu który zakładałem, czyli 20 min. a biorąc pod uwagę, że według Garmina przepłynąłem o 170metrów więcej to nawet czas przyzwoity – jak dla mnie. W strefie zamieszanie, co robić jeść, pić czy najpierw zdjąć piankę, a może kask założyć? Tak czy inaczej kolejności nie pamiętam, wiem tylko, że za słabo przymocowałem zegarek na lemondce i nim wybiegłem ze strefy już mi spadł. Dobra szybka poprawka i w drogę pod te górki i wzniesienia. Spokojnie w tempie jak z dnia poprzedniego miarowo do przodu. Drafting raczej był, trudno byłoby go zaniechać na takich podjazdach. Żmudne odliczanie minut na szczyt, założyłem sobie czas jak z testu i nawet mi się udało. Kurka nie jest źle, teraz szybko w dół  i podejście numer dwa aby zaliczyć najtrudniejszą część. I tutaj niespodzianka, na zjeździe zablokowała mi się korba, nie mogłem pedałować! Pierwsza myśl, no rzesz  F**K, jak nic klątwa łańcucha się odezwała, ale nie, patrzę, a tam coś czarnego mi się wplątało, hm… przecież nie jadę w dresach, to nie może być nogawka? Czyżby strój się podarł przy takiej prędkości i wpadł na korbę? E tam nie możliwe. Nie to dętka spod siodełka, nigdy Misiu nie jeździł z takim bagażem i trzeba było się tego trzymać. Gumka nie wytrzymała prędkości i dętka się rozwinęła blokując pedały. Dojechałem tak do pierwszej zatoczki, żeby nie blokować zjazdu innym, porwałem przeszkodę na strzępki, założyłem łańcuch i dalej do walki. F**k dwa zaliczyłem przed drugim podjazdem. Bardzo miła Pani, która nawigowała ruchem, poinformowała mnie, że picie jest dopiero na trasie biegowej, że co! Przecież czytałem, że jest strefa zrzutu bidonów przed i za stołami ale chwilka, głupi Misiu pomylił opisy i zakodował sobie opis trasy z Poznania, a to przecież jest Radków. Tym sposobem musiałem nieco ograniczyć przyjmowanie płynów na drugiej pętli. Skoncentrowałem się na odliczaniu minut do końca podjazdu i wymyślaniu tytułu oraz opisu tego dnia, aby móc zanudzić nieco moim pierwszym wpisem czytelników AT 😉 Wdrapałem się jakoś na szczyt po czym uświadomiłem sobie, że jest szansa przejechać tą trasę w wyznaczonym, przez siebie, limicie który obliczyłem ze skomplikowanego wzoru na podstawie sobotniego testu.

     W biegam w strefę i znów zamieszanie, głównie w głowie, co najpierw ściągać, co z rowerem gdzie picie ! Dostałem upomnienie, tylko słowne, że za wcześnie zdjąłem kask i musiałem jeszcze raz go zakładać i zapinać, przez co straciłem kilka sekund, ale cóż frycowe trzeba zapłacić. Wniosek: trzeba przetrenować zachowanie w strefie zmian.

Budujące jest to, że niczego stamtąd nie zapomniałem, mowa o zegarku, wtajemniczeni wiedzą o co chodzi 😉 Dobra teraz tylko nie przesadzić z tempem, żeby nie było „zjazdu do bazy’ jak mówi mój mentor biegowy J Cóż na to się nie zanosiło, upał i ciężkie nogi po podjazdach rowerem dały o sobie znać. Lewa mi zdrętwiała, w prawej łydka i ścięgna pod kolanowe bolały jak czort. Bieg rozgrywałem w głowie, znów rozmyślałem o wpisie, aby zagłuszyć ból i żeby nie przyspieszać na pierwszym okrążeniu. Trasa lekko pod górkę, w pełnym nasłonecznieniu ale tragedii nie było, nie sprawdzałem jej w sobotę i tu kolejny błąd, za pierwszym większym zakrętem po prostu ściana, normlanie wszystko mi opadło, no prawie 😉 Szczęście, że tym razem był punkt nawadniania, po takiej „wspinaczce’ kubki z wodą były jak świeża bryza o poranku. Nawrót i dawaj w drogę powrotną. Na drugiej pętli szukałem już wyzwań, jak zwykle podczas zawodów biegowych szukałem kogoś z przodu kogo mogę dogonić tak aby lekko zwiększać tempo i tak do mety. Traf chciał, że wbiegając na mostek miałem paręnaście  metrów przed sobą Pana z Piły, miasta w którym kiedyś mieszkałem. Szybka kalkulacja i głupi Miś dał się podpuścić aby skończyć bieg sprintem żeby w razie co, jakby dawni koledzy (na pewno piłkarze sprawdzają co tydzień wyniki triathlonistów) zajrzeli na wyniki i nie powiedzieli, że Piła górą.  Zacisnąłem zęby i dawaj ile fabryka dała, normalnie jakbym się bił o to pierwsze miejsce które wizualizowałem sobie podczas snu. Pan widząc co się dzieje nie chciał odpuścić i też zaczął przyspieszać. Udało mi się wbiec przed nim na metę, za którą padłem ledwo żywy, co zresztą widać na zdjęciu dołączonym do artykułu: startował AT Team. Naciągnąłem sobie ścięgna, tętno dobiło do 202 uderzeń ale udało się Piła nie była górą J I co najśmieszniejsze  spiker mówił moje nazwisko, spełnił się mój sen! No po części się spełnił, nie był to sprint na wagę zwycięstwa w zawodach. Nawiasem mówiąc życzę Panom Redaktorom takiej końcówki w Ełku bądź w Las Vegas.

      Na zakończenie, tak żeby nie przedłużać tego krótkiego wpisu,  już wiem, Tri to jest to! Złapałem bakcyla i wiem, że warto było się tyle męczyć. Uczucie na mecie jest niesamowite. Radość, szczęście euforia  jaka człowieka ogarnia może tylko i wyłącznie równać się miłością do najbliższych Ci osób, którym dziękuję za wsparcie raz jeszcze. Mam nadzieje, że znajdę na tyle siły aby móc dalej trenować i jednocześnie wspomóc moją żonę przy opiece nad naszą córką która ma się urodzić za miesiąc, notabene ma mieć takie swojsko brzmiące imiona Wiktoria Olimpia 🙂 

 

PS

Mario szykuj się! Teraz ja Cię „zanudzę’ opowieściami jak to jest fajnie trenować triathlon i jacy wspaniali ludzie się w to angażują. Jak nic w przyszłym roku wystartujemy w Radkowie razem i może choć raz to ja będę czekał na Ciebie na mecie.

 

PS 2.

Jarek dzięki za cenne uwagi po Twoim debiucie w Suszu, przydały się. Pływanie i rower kończyłem tak jak mi mówiłeś

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,815ObserwującyObserwuj
22,100SubskrybującySubskrybuj

Polecane