„Świat nie jest sprawiedliwy” – czytam żale redaktora Dowbora i sobie myślę, że facet ma rację. Powiedziałbym więcej! Życie jest bardzo niesprawiedliwe. Nie dość, że nie mogę sobie kupić roweru za 50 tysięcy złotych, wybudować domu gdzieś w ciepłych krajach, na szerokości geograficznej zbliżonej do Hawajów, żeby móc trenować do kwalifikacji na Kona, to jeszcze ta cholerna świadomość, że nigdy już nie będę pływać poniżej minuty na setkę!!! Ba! Ja nigdy nie będę pływać tak szybko jak Dowbor! 1 min 15 sekund na ostaniej setce ciężkiego, 3-kilometrowego treningu to wyczyn godny zawodowca. To jest tak przygnębiające, że aż bolesne. Krwawię! Każdego dnia moje serce rozrywa świadomość, że wchodzę do basenu z góry przegrany. Już podczas rozgrzewki mam wizję, że redaktor Dowbor potrafi się nawet rozgrzewać lepiej niż ja, a kiedy tylko wejdziemy razem do wody (zdarzyły się takie treningi!) to moim oczom ukazuje się coś na podobieństwo delfina – gdyby redaktor Dowbor nie miał jaj, powiedziałbym Syreny! Ale on ma jaja i jest cholernie mocny. Już w drugim roku trenowania triathlonu prześcignął wielu takich, którzy przez lata chwalili się ironmanowską „dziarą”. Życie jest niesprawiedliwe….żartuję! Życie jest piękne. Dolce vita. A że ciężko? Kto powiedział, że ma być lekko. Skoro redaktor Dowbor wyciągnął w tym pojednynku armatę, to ja wyprowadzam Dicke Bertha!
Triathlon to sport dla ludzi z żelaza. Dla tych, którzy nie narzekają na mróz, śnieg, słońce, brak czasu, obowiązki, zmęczenie i inne przypadłości. Jeśli się zdarzają, to kwitują je jednym zdaniem: „Tak ma być, trzeba sobie z tym jakoś poradzić”. I działają. A przede wszystkim planują, biorą pod uwagę różne możliwości, scenariusze, itp. Jeśli wszystkie przepadają, zawsze zostaje prosta rzecz – bieganie…tym się wygrywa triathlon. Poza tym, ten cały triathlon to bardzo miła zabawa. Wyniki? Oczywiście, że mam ochotę je poprawiać. Mam nadzieję, że kiedyś dostanę się na Hawaje, a jeśli nie, to znaczy, że tak miało być. Jeżeli robimy wszystko, na co w danym momencie nas stać, a mimo to nie dochodzimy do celu, to znaczy, że tak miało być. Kubuś Fatalista? No przecież jakieś usprawiedliwienie ostatecznie trzeba mieć…
Niedziela
Wieczorem przeglądam treningi przysłane przez Filipa Szołowskiego. Kiedyś układałem je sam na cały tydzień, teraz postawiłem na trenera, bo ja nim nie jestem. Poza tym warto mieć kogoś, kto z boku popatrzy na to całe szaleństwo. Analizuję więc treningi i układam w głowie plan na cały tydzień. W mordę! Sporo tych treningów, a ja mam wyjazdy. Ale działamy!
Poniedziałek
Wyjazd do Leszna, skąd odbiera mnie Jerzy Górski i jedziemy do Głogowa. Ale pociąg z Warszawy mam około południa, więc rano pobudka i pędzę na basen w Piasecznie. Tam mam najbliżej. Robię trening, wracam do domu i wciągam śniadanie, pakując jednocześnie żarcie do walizki – będzie na kilkugodzinną podróż pociągiem. Miałem jechać samochodem, ale stwierdziłem, że stracę wiele godzin na prowadzenie samochodu zamiast na pracę, a tak w pociągu mam LAPTOP i mobilny internet. Dzięki, że ktoś to wymyślił! Jurek odbiera mnie z dworca w Lesznie i odwozi do hotelu w Głogowie. Pracę zaczniemy od wtorku, więc mam jeszcze wieczór na bieganie. Sprawdziłem wcześniej trasy. Ładne. Wokół fosy. Ale pada śnieg, jest zimno. Nie ryzykuję. Pytam o hotelową siłownię. Jest. Marna, ale z bieżnią! No to biegam. Rozciąganie, prysznic i praca na laptopie. Jest super.
Wtorek
Pobudka o 5.30. Przed pracą w terenie z Jurkiem – basen. Dzień wcześniej zapakowałem strój, okularki i klapki. Cholera! Że też jeszcze nigdy nie zapomniałem kąpielówek. Jakiś dziwny jestem, czy co? Wszyscy moi znajomi, którzy wyjeżdżają w delegację, mają po 10 par kąpielówek, okularków i klapek, bo okupują pobliskie sklepy na każdym wyjeździe. A ja nie dałem zarobić lokalnym handlarzom jeszcze ani razu. Wstyd się przyznać, ale mam tylko JEDNĄ parę kąpielówek, JEDNE okularki, JEDNA parę klapek. Nie dość, że pływam wolniej od Dowbora, to jeszcze mam mniej kąpielówek i okularków. Co za niesprawiedliwość! Przecież mnie stać. Następnym razem poproszę taksówkarza, żeby podwiózł mnie pod jakiś sklep i kupię sobie dodatkowo kilka par – będę jak oni. Więcej sprzętu, mniej talentu – jak mawiał mój znajomy!
I po basenie. Szybko na śniadanie i do roboty. Po południu zaplanowany rower. Nic z tego. W ciagu dnia wyskakują dodatkowe dwa spotkania. Trudno. Wrócę do hotelu, pójdę na bieżnię. Triathlon wygrywa się biegiem, myślę sobie, i… biegam .
Środa
5.30 podbudka. Basen. Śniadanie. Przejazd do Legnicy. Robota. Powrót. Spotkanie. Bieganie. Robota. Spanie.
Czwartek.
5.30 podbudka. Basen. Śniadanie. Uściski z Jurkiem Górskim i podziękowania za dwa dni ciężkiej, wspólnej pracy. Przejazd do Leszna. Pociąg do Warszawy. Dworzec Centralny. Żona z córkami czekają w samochodzie. Kierunek Bieszaczady. Wieczorem mam być pod Wetliną. Ponieważ to 14 dzień lutego mam nadzieję na romatyczny wieczór z żoną. Rzeszów. Awaria samochodu. Holowanie. Godzina w samochodzie od Ubezpieczyciela. Ale romantycznie! Niech to diabli! Jarosław – zaprzyjaźniony hotel Dwór Hetman. Romantyzm „na miarę naszych możliwości”. Śniadanie. Autobus. Bieszczady. Uff! Na miejscu. Zajęcia od rana. Wskakuję w dres i szybkie bieganie. Ciężko jakoś. Ale jakie widoki, powietrze. Pięknie. Dobrze, że wybiegłem.
Piątek
6.45 pobudka, bieganie, śniadanie, zajęcia z licealistami. Mądre dzieciaki. Szybko łapią, o co chodzi. Ćwiczymy pisanie newsów. Chętnych zapraszam na 7 rano następnego dnia na bieganie.
Sobota
7 rano. Przychodzą 2 osoby. Żadna nie ma sportowego obuwia i stroju. Odsyłam do pokoju. Biegnę sam. Śniadanie. Zajęcia z dziennikarstwa. Obiad i 7-kilometrowy spacer przez las do Siekierazady – słynnej knajpy o mrocznych klimatach. Ubrałem się w dres. Jeśli tempo bedzie OK i nie zrobi się zbyt ciemno, wrócę biegiem, a młodzież autobusem, zrobię tym samym dwa treningi biegowe. Ten drugi zamiast roweru, bo w środku bieszczadzkich lasów ciężko o trenażer. Ale wcześniej spacer! Mamy „jabłko” na śnieg, więc córki mają ubaw. W Siekierazadzie zamiast wódki i zakąski biorę gorącą czekoladę, ogladam obrazy, rzeźby, słucham o słynnych mordobiciach i wracam biegiem przez las do Siedliska. W autobusie robią zakład, kto będzie pierwszy. Z mechanicznymi końmi przegrywam kilka minut. Mam pretensję to właścicielki Siedliska, która to wszystko wymyśliła! Trzeba było się założyć: nie CZY przegram, ale o ile? Tak czy inaczej dwa treningi zrobione. Triathlon wygrywa się na biegu…
Niedziela
6.45 pobudka. Dłuższe wybieganie. Śniadanie. Pakowanie. Autobus. Jarosław. Odbieram samochód, który dzięki pomocy przyjaciół z Jarosławia zaliczył mechanika. Warszawa. Późno się zrobiło. Odbieram trening od Filipa Szołowskiego. Sprawdzam grafik na cały tydzień, układam, planuję…przynajmniej w przybliżeniu. Jak coś nie wyjdzie, zawsze jest bieganie…przecież tym się wygrywa triathlon! Zamykam laptopa. Otwieram lodówkę. Robię żonie drinka. Romantyczny wieczór…
Nie zamieniałbym tego triathlonu na żaden inny sport. Ktoś, kto go wymyślił, powinien był dostać nagrodę Nobla!
Już w domu.Wesołych Świat.
na szczęście jest, ale ja nie tracę kolacji i śniadania :-)) chyba, że jestem w rozjazdach, wtedy to i tak nie ma żadnego znaczenia 🙂
Jutro żonie pokażę ten tekst. Dzisiaj mnie przekonała bym odpuścił bieganie i zjadł kolację z rodziną. Swoją drogą to nie bieganie jest drogą do sukcesu, ale pełna akceptacja rodziny na taką ilość spędzanego czasu na treningach.
@Panie Sławku – a co Pana z Norwegii do Niemiec przeniosło? 🙂 Pozdrawiam.
dobrze wiedzieć, że 1.15 redaktora Dowbora poraziło nie tylko mnie:)
lektura do porannej kawy, która świetnie nastraja na cały dzień 🙂
Wow! No, to także niezła „odyseja”! 🙂 Dobrze, że ja nie muszę aż tyle jeździć.
No…Panie Łukaszu zazdroszczę.Szkoda że tak wcześnie się urodziłem,rywalizacja zawsze była w mojej naturze.”JEDNA para kąpielówek,JEDNE okularki,JEDNE klapki”
czyżby zbyt długi pobyt w Poznaniu?
Pozdrawiam -tym razem z Westfalii.