„…Jak kiedyś raz ktoś orzekł, wszystko muzyczne ma podłoże…”

Listopad jest miesiącem muzycznego wrocławskiego święta. Mamy wtedy JAZZTOPAD!!

            Odpoczywając po męczącym roztrenowaniu wybrałam się na dwa koncerty. Pierwszym byłam zachwycona. Grupa indyjsko-wielkopolska „Saagara’ dała niesamowity popis grając w sumie na prostych instrumentach perkusyjnych, instrumencie smyczkowym oraz różnych odmianach klarnetu. To co hindusi wygrywali na „garnkach’ było niesamowite. Można powiedzieć, że to rytm był podczas całego koncertu na pierwszym planie. Rządził i jednoczył wszystkich członków zespołu.

           Słuchając tej grupy i tej motoryczności przeniosłam się w czasy, kiedy po raz pierwszy usłyszałam od sportowców jak należy jeździć na rowerze. Mówili więc o interwałach oraz  zwiększaniu kadencji. To był szok. Pojęcia znane, ale nijak nie pasowały do roweru. Interwał to odległość pomiędzy dwoma dźwiękami, kadencja to forma zakończenia utworu lub jego frazy. Robiłam wielkie oczy nic nie rozumiejąc. Trochę czasu upłynęło zanim „zaskoczyłam’.

          Patrzyłam na muzyków podczas koncertu nie mogąc uwierzyć jak rewelacyjnie wykorzystują proste instrumenty i jak perfekcyjnie wydobywają z nich różnorodne brzmienia. Pomyślałam wtedy o tym co każdy z nas słyszy wiele razy. Rower sam nie pojedzie, buty same nie pobiegną. Nieważny jest sprzęt, ważne jak go użyjesz i ile z niego weźmiesz, jak go okiełznasz, aby jechał tak jak chcesz.

           Siedziałam i patrzyłam w zachwycie na zespół. Byli cudowni.  Przywrócili mi wiarę, że na mojej zwykłej kolarzówce, bez żadnych cudów, mogę być perfekcyjna, i tak jak oni, mogę sięgnąć szczytów.

           Piszę o tym, bo czytając różne posty zapomniałam o prostocie w sporcie. Czasem można dojść do przekonania, że bez roweru czasowego mogę co najwyżej obstawiać „tyły’.  Ta muzyka przywróciła mi wiarę w sens owej prostoty. Tak jak kadencja, czy interwał, które funkcjonują i mają się tutaj bardzo dobrze, to i ta prostota powoli nabrała dla mnie konkretny wymiar.

 

           Dobitnie to zrozumiałam podczas drugiego koncertu. Tam dla odmiany muzycy rzucili nas na kolana ilością instrumentów na których mieli grać. Każdy z dęciaków miał ich co najmniej kilka. Tyle….że nie dało się tego słuchać. Więc nie ilość, ani nawet jakość sprzętu, lecz sposób jego wykorzystanie ma fundamentalne znaczenie. 

           

           Idę więc ćwiczyć interwały i kadencje wszędzie gdzie się da, przy osobiście wykreowanym  akompaniamencie …..własnego sapania.

Powiązane Artykuły

4 KOMENTARZE

  1. Koncertu Debory Brown zazdroszczę, ale wszędzie się pójść nie da. Jakub- dziękuję za miłe słowa. Nie planuję pisać nic odkrywczego, Ot tak, naszły mnie na koncercie porównania muzyczno – sportowe. A że muzyki w sporcie jest wiele to widać gołym okiem. Z drugiej strony czasem się rzeczywiście zafiksujemy sprzętowo. Nawet ostatnio zaczęłam się zastanawiać, że może jednak tę czasówkę kupię to zdziała cuda i popędzę jak strzała. Więc bardzo przydał mi się ten koncert bo od razy przywrócił mnie do rzeczywistości 🙂

  2. Gosia bardzo dobry tekst, niby wszystko oczywiste ale jednak zawsze można się pogubić i zatracić w tym szaleństwie i pogoni za nowościami. Dobrze czasami sobie to przypomnieć 😉

  3. A ja byłem w sobotę na tagach muzycznych 'Co jest grane’ i miałem przyjemność prowadzić koncert mojego przyjaciela Sylwestra Ostrowskiego, saksofonisty, który grał z 'Deborah Brown i przyjaciele’, Piotr Wojtasik quintet i gość specjalny Zbigniew Namysłowski 🙂 dali czadu. W pierwszej części ostry jazz…taki już dla wytrawnych słuchaczy (wolę lżejszy), a później krystalicznie czysty głos Debory Brown.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,815ObserwującyObserwuj
22,100SubskrybującySubskrybuj

Polecane