Kolekcjoner.
Siedząc wczoraj przy kominku, odpoczywając po mocniejszym treningu na trenażerze i uzupełniając witaminy naszło mnie na wspomnienia. Kolekcjonerskie.
Jak pamiętacie, niedawno wskazywalem w artykule „Odczarowanie traithlonu”, jak niewiele trzeba, aby zostać triathletą.
Tak to leciało…
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami był sobie poczciwy treking, kupiony oczywiście dla żony, dawno. Żona nigdy na niego nie wsiadła, bo jakoś rama chyba za duża była, a przypadkiem pasowała zupełnie całkiem do mnie. No więc rozbebeszyłem trekinga, pozbawiłem go wszystkiego, a przede wszystkim błotników. No i kierownicę wymieniłem z miejskiej na „czasową”. Jako żywo, znalazlo się na niej miejsce i na lemondkę. Tak oto stałem się posiadaczem zapasu drobnych części rowerowych, w pełni nieświadom, że właśnie wkroczyłem na zabójczą ścieżkę, złapałem chorobę, która zwie się triathlonowym kolekcjonerstwem. W większości dotyczy chyba panów, choć mniemam, że i panie mogą mieć tu wiele na sumieniu. Doczytałem, że zwykły pedał platformowy nie pozwala ciągnąć w górę, więc szybko kupiłem noski. Pojeździłem nieco na trekingu, ale patrzę tu sobie kiedyś, a obok mojego szerszenia stoi coś, co zamiast pedałów ma jakieś takie metalowe blaszki. No to też sobie kupiłem, jak się okazało pedały SPD. Ale, cholera, jak oni mają niewygodnie w tych butach do biegania na tych pedałach. I jak do tego się przykręca noski? Kolejna lekcja w internecie i … do szafy trafiają buty SPD. No, teraz już jest szacun. Jadę z klatą do przodu wypiętą a tu mnie jakiś kolorowy gostek objeżdża w obcisłym stroju, jakiś tam SkyTeam . Staję w lustrze, patrzę. No profi to to nie jest. Wymieniam polar i spodnie od dresu na gatki rowerowe (z pampersem), krótkie i koszulkę rowerową. Z kieszeniami. Ale wypas.
Ale tak jakoś jeżdzę sam, nie ma się przed kim pochwalić. Szybkie zatem zapisanie do lokalnej grupy kolarskiej. Potrzeba afiliacji sprawia, że do szafy trafia komplet kolarski, teraz już full wypas, z logo firmy i kolorami, w jakich jeździł sam LA. U mnie na wsi już prawie pękają z zazdrości. Tour De France przyjechało.
Jesień przyszła. Wczesna. Ale zimno trochę już. Rzut okiem do skarbonki – pusto. Ale od czego są maszyny, co wypluwają banknoty. Szybkie uzupełnienie garderoby i w szafie ląduje komplet długie spodnie (z papmersem) i długi rękaw. Plus na wszelki wypadek od razu spodnie membranowe. Ale po południu ciepło strasznie w długim wracać, a na przebierkę krótki strój zabierać niewygodnie. W szafie lądują więc rękawki i nogawki.
Potem już samodzielny bike fitting – trzy siodełka i dwa mostki. A w jednym takim sklepie to były czerwone, błyszczące podkładki pod rurę sterową – komplet ląduje w szafce rowerowej. Dętka by się przydała. O cię florek, jakie tu mają fajowe oponki, czerwone takie. I tak będą mi potrzebne, jak zjeżdzę te. Lądują więc w koszyku, 4 sztuki, żeby starczyło na dwa sezony.
Czas też pomyśleć o biegowych butach zimowych do terenu. Stary już jestem, nie lubię, jak mi stopy marzną. O – promocja jest – zimowe i letnie za połowę. W sumie warto, te asfaltówki mają już ze 150km. przebiegu, i tak zaraz trzeba je wymienić. I tak dwie nowe pary lądują w szafce na buty. A na drugi dzień była przecena. Wiatry chłodne jesienią, a ta wiatrówka taka lekka i tania, żal przepuścić taką okazję.
Zima. Jak tu na szosie jeździć – ni w ząb. Ale czytam Akademię Triathlonu, a tam mówią, że jeżdżą na okrągło. Znów parę godzin w internecie, parę stówek z kieszeni i trenażer jak ta lala ląduje w domu. Przydałyby się jeszcze rolki… i bieżnia może… A kumple się śmieją, że miętka ze mnie ninja, bo zimą po Lasku Wolskim nie jeżdżę. Trzeba zwieracze zacisnąć, dwa misiące na mortadeli i w garażu ląduje HardTail na Deore XT. I drugie pedały SPD. I jeszcze takie gites nakładki, co z SPD robią platformy, żeby zwykły człowiek (żona czy mąż na ten przykład) też mogli sobie pokręcić.
Czas popracować nad pływaniem. Lans być musi, więc jakieś gatki „endurance” kupić trzeba. Niech nie myślą sobie, że prosty jakiś człowiek. Czepka nie trzeba. Ogolę się na glanc, krem tylko jakiś dobry, żeby błyszczało. I maszynki jednorazowe, żeby klatę ogolić. No i jak tu iść nieopalonym? Godzinka w solarce nie zaszkodzi, a i witaminę D się odtworzy. Trzeba kolejny raz portfel otworzyć – przecież nie będę pływał bez trenera i grupy triathlonowej! Wreszcie jest plan treingowy! A tam jakieś RR, jakieś NN, jakieś EN1. Szybko do sklepu po pulboya, deskę, płetwy treningowe, łapki do techniki, wiosełka do siły, stoper z licznikiem basenów, MP3 i metronom na głowę…
Nudne to kręcenie na trenażerze. I tak sam w domu, nie ma komu strojów pokazać. Szybki skok na kartę multisportową i zapis na spinning. Jest czad. Ale co to, członkowie grupy zaawansowanej po sesji interwałowej popijają jakieś magiczne trunki z tajemnych pojemników. Dzień później w szafce lądują odżywki i witaminy. Bez nich ani rusz.
Całe szczęście koszulek biegowych dokupować nie muszę, mam ich z zawodów tyle, że tutaj przyoszczędzę. Będzie na pedały szosowe. I buty szosowe. Zima, wyprzedaże, lepszej okazji nie będzie…
Ooooo, patrz żono jaki fajny rower czasowy. Czerwony! Przecież nasza Skoda wcale nie jest jeszcze taka stara…
He He He Panie Darku przyznam szczerze że się uśmiałem . Widzę że możemy sobie podać rękę – tylko ja rower czasowy to zostawię w sferze marzeń chyba na dłuuuugi czas. A żona moja kochana jak już widzi że siedzę na pewnym portalu aukcyjnym to już białej gorączki dostaje.I stąd właśnie przekonania że ten sport jest taki drogi, bo jak już człowiek zacznie inwestować to nie może sie powstrzymać… Pozdrawiam !