Cóż to się porobiło?! Nasi blogerzy piszą lepiej niż zawodowi redaktorzy i chyba czas już wyrzucić pióro do kosza i zająć się poważniejszymi sprawami jak choćby triathlon. Piotr Papierz aspiruje do nagrody blogera roku, a Marek Strześniewski jest prawie tak dobry jak Umberto Eco w swoich felietonach „Zapiski na pudełku od zapałek”. Kto nie czytał ten ma minusa! Obu panów poznałem lepiej na obozie AT na Majorce i już nie mogę się doczekać kolejnego takiego spotkania. Teraz zostają ich świetne felietony. Tekst Marka polecam na jego blogu, a gość z Watykanu zawędrował na pierwszą stronę. Miłej lektury i dziękuję Wam panowie za pozytywne emocje i świetne teksty.
Łukasz JWP OD Grass
Piotr Papierz:
Cóż to się porobiło, Albercik fuj!..(Seksmisja). Na AT artykuł goni artykuł. Nowi felietoniści wyrastają jak grzyby po deszczu, no i ażeby wszystko było cacy i ku uciesze naszego JWP OD, zatrudniają nawet osobistych korektorów albo korektorki. Na dodatek, nie dość, że im to pisanie jako tako wychodzi, to jeszcze każdy z nich co chwila zalicza jakieś triatlonowe pudło, pobijają przy tym swoje życiówki o kolejne 5 minut. 10s lub 120s na nikim już nie robią wrażenia. 5, 10, 15 minut to zupełnie inna bajka. Tak się zastanawiam, czy aby JWP OD (Ojciec Dyrektor) nie oznajmił wszystkim felietonistom, że publikacje na AT, tylko przy pobitej życiówce, ale chyba nie, bo gdyby tak było, to biedak sam by już w tym roku nic nie napisał, a ściślej mówiąc, nie opublikował.
To samo z BLOGOwcami. Tyle się tego ostatnimi czasy namnożyło, że trzeba się bardzo, ale to bardzo napracować i napocić, żeby chociaż przez parę godzin „zakotwiczyć” na głównej stronie AT. Dawniej to były czasy. Skreśliłeś na bloczku parę zdań i od razu stóweczka komentarzy zaliczona. Pewnie wkrótce, żeby chociaż przez chwilę zaTRIistniec w TRI-środowisku, trzeba będzie jakieś fotki „a la paparazzi” wsadzać lub jakoś inaczej kombinować. Na razie brak ideas! „Nichtsdestotrotz” (co się po polsku wykłada: mimo to i tym niemniej) coś tam skrobnąć trzeba. Akurat tak się zlożyło, że nadarzyła się ku temu okazja, ponieważ w moim kalendarzu 21. Czerwca, zaznaczony był na czerwono, grubymi literami wyryty był napis 70.3 Ironman Luxemburg.
Do tej pory Luxemburg kojarzył mi się li tylko i wyłącznie z radiem. Do dzisiaj pamiętam nocne czuwania przy „Śnieżce” lub „Jowicie” (młodszym czytelnikom wyjaśniam, że są to nazwy odbiorników radiowych dostępnych na kartki w PRL) i wędrówki z anteną po całym pokoju, żeby chociaż przez chwilkę usłyszeć dźwięki zakazanej muzyki. To już historia. Od 21.06.2014 roku pańskiego Luksemburg będzie mi się kojarzyć tylko z jednym (Nowak z czym wam się kojarzy biała chusteczka…. każdy zna ten kawał), z moim pierwszym ukończonym triatlonem na dystanie, połowy Ironmana. Ale od początku. Wyścig w Luxemburgu był zaplanowany jako rodzinna konfrontacja. Niestety Romek, najmłodszy z nas wszystkich, wybrał zabawę na weselu i z rywalizacji rodzinnej zostały nici. To znaczy został jeszcze Mateusz, ale po pierwsze to nie moja kategoria wiekowa a po drugie i po trzecie, ach co tam…….
No więc do rzeczy. Do Luksemburga pojechaliśmy w trójkę. WaTRIat, triatlończyk i ja. Było nas trzech w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel: za kilka lat mieć u stóp cały świat, wszystkiego w bród.., tak kiedyś śpiewał „Perfect”. Nam do szczęścia brakowało na razie (samopoczucie w skali 1 do 10 no przy pani 7, na razie. …znowu Seksmisja) tylko tej połówki. Problem tkwił w tym, że każdy z nas chciał osiągnąć inny cel. WaTRIat chciał wygrać z Mateuszem, triatlończyk zejść poniżej bariery 6h, ja chciałem po prostu zawody ukończyć i wrócić cały i zdrowy na łono rodziny. Te różnice powodowały straszne kłótnie (z Berlina do Luksemburga jest ponad 700 km) i parę razy na parkingach prawie doszło do rękoczynów. Szczególnie WaTRIat mnie wkurzał. Rzucając w siebie nawzjem różnymi obelgami, wyzywając się od najgorszych i wypominając sobie wszystkie przebalowane treningi dotarliśmy po 6 godzinach na lotnisko w Luxemburgu, gdzie czekał na nas Mateusz, który swoim wyglądem coraz bardziej przypomina Rumcajsa. Wygląd Mateusza, wywołał na zawodach spore zaintersowanie ze strony paparazzich, bo kiedy wszyscy TRIatlończycy golą się „na okrągło” i gdzie popadnie, on się „włosowo” zapuszcza. Panowie od fotek mieli nie lada gratkę! Z drugiej strony, trzeba powiedzieć, że broda i owłosienienie nie przeszkodziły mu ukończyć „połówkę” z wynikiem 04:47:30 (277 miejsce). Strach pomyśleć co będzie, jak się ogoli…
Tak więc całą czwórką, niczym czterej jeźdźcy Apokalipsy, pojechaliśmy do hotelu, o którym tu przemilczę, a potem, po szybkim złożeniu rowerów, pognaliśmy dalej do miasteczka Remich, centrum przemysłu winiarskiego w Luksemburgu. Wszystkie zbocza wokół tego miasteczka zdominowane są przez winnice, między którymi przebiegała trasa kolarskiego wyścigu ironmana. Dobrze, że wyścig rozgrywany jest w czerwcu, bo podejrzewam, że gdyby był rozgrywany we wrześniu lub październiku paru „ jeźdźców” zjechałoby z drogi. Po tych pierwszych doznaniach krajobrazowych, po odebraniu pakietów startowych, udaliśmy się na EXPO, które swoją wielkością i rozmachem przypominało kramy na jakimś bardzo mało wziętym targu, w zupełnie nic nie znaczącej miejscowości. Po 5 minutach „zwiedzania” ruszyliśmy dalej na „przegląd terenu”. Szczególnie uważnie przyjrzałem się strefie zmian. Jak się później okazało, moje obawy co do znalezienia mojego worka z numerkiem, były zupełnie niepotrzebne – kiedy wyszedłem z wody, na wieszakach wisiały już tylko 4 worki. Przy tej ilości, znalezienie własnego”woreczka” nie sprawiło mi żadnego kłopotu i zaliczyłem najszybsze T1. Jeśli chodzi o T2 sytuacja miała się podobnie. Później „przyglądnęliśmy się” dokładniej Mozeli (rzeka, lewy dopływ Renu), bo pływać na Triatlonie też trzeba. W drodze powrotnej, nie przez przyadek, spotkaliśmy Mario Bink Vanhoenackera, późniejszego zwycięzcę całych zawodów. Ucięliśmy sobie interesującą pogawędkę oraz strzeliliśmy parę fotek. Na moje pytanie kogo, pod nieobecność na zawodach takich gigantów TRiatlonu, jak Cichecki, Grass, Dowbor, Pupka, Konieczny, uważa za swojego największego rywala, odpowiedział, że zna wszystkich, bardzo ich sobie ceni i każdy z nich byłby dla niego potencjalnym zagrożeniem, ale jutro najbardziej obawia się samego siebie. Aha, pomyślałem, to tak jak ja!! Resztę dnia spędziliśmy w saunie, gdzie, jak przystało na prawdziwych sportowców, omawialiśmy taktykę na jutrzejszy wyścig. To, że na mistrzostwach Francja pokonała Szwajcarię, uznaliśmy za świetny prognostyk przed startem, który zaplanowano na godzinę 13:00. Będzie można się wyspać i zjeść śniadanko o „normalnej” porze!
I tak nastał wieczór, i nastał poranek, dzień siódmy…..
Tuż przed startem pożegnałem WaTRIata i TRIatlończyka. Podziękowałem im za wszystko, co dla mnie zrobili i powiedziałem, że będę zawsze o nich pamiętał! Uścisnęliśmy sobie dłonie i rozstaliśmy się. Pożyczyli mi sukcesu, po czym odwrócili się na piętach i rozpłynęli się, jak we mgle! Zostałem sam na sam ze sobą samym. Przede mną tylko: 1.9 km pływania, 90,1 km jazdy na rowerze i 21.1 km biegu. Wziąłem głęboki oddech, zamknąłem oczy i wszedłem w ten zaczarowany świat triathlonu……
O pływaniu już pisałem. Dodam tylko, że najgorzej było, jak „przeszła” po mnie grupa startująca 10 min później. Myślałem, że „pociągnę” za nimi na fali, ale zostało mi to bardzo szybko wybite z głowy, dosłownie i w przenośni. Rower wspominam najlepiej. Jazda przy cudownej pogodzie, po pięknych terenach i dobrych drogach Francji, Luxemburga i Niemiec sprawiała mi wielką przyjemność. 3 godziny minęły bardzo szybko, tylko ostatnie minuty trochę się dłużyły. Na dodatek, siodełko zrobiło się o połowę mniejsze, choć w Wertykalu zapewniali mnie, że jest odporne na wszystko! W T2 nie zagrzałem długo miejsca i po niespełna 3 minutach wyruszyłem w ostatnią drogę, czyli bieg. Podczas biegu, największy problem miałem z liczeniem okrążeń, czyli tzw. rundek Do końca nie wiedziałem, czy mam biec trzy czy cztery rundki. Wprawdzie po każdej ukończonej, nakładali nam opaski, ale ja ciągle nie byłem pewien, ile mi jeszcze zostało. Z obawy, że nie dam rady, zwalniałem tempo, które i tak już było wolne. Próbowałem liczyć te „obroże” u biegnących koło mnie, ale już chyba mi się w głowie kręciło, bo liczyłem, liczyłem i się doliczyć nie mogłem. Oliwy do ognia dolał kolega Strześniewski, który niczym Porsche, minął mnie w połowie pierwszej rundy! Biegł tak szybko, że nawet nie zdążyłem zobaczyć, czy miał zaciśnięte zęby czy też nie, ale sądząc po tempie biegu, chyba miał. Później, tak w połowie dystansu, biegnący koło mnie koleś, zerwał nagle swoj numer startowy i wyrzucił go do kosza?! Pomyślałem, przekroczyliśmy limit. Cholera, wszystko na nic. Ale nie, inni biegną dalej. Co jest grane? Strach, że mnie zdejmą z trasy dodał mi pozytywnego kopa do tego stopnia, że nawet ciepła cola już mi smakowała. Wpadłem w trzeci korytarz i pobiegłem za gościem przede mną. Już wiedziałem, że dam radę. Nie umiem opisać, co wtedy czułem. Radość, szczęście i łzy wzruszenia, to mieszanka, która przychodzi mi na myśl. Ukończyłem połówkę: Czas 6:28:43. Jestem wielkim szczęściarzem. Pierwszy wariacki cel został osiągnięty. Teraz już wiem, że można, że mój organizm, mimo „podeszłego” wieku (Arek sorry!), jest jeszcze w stanie wytrzymać duże obciążenia. Przede mną daleka droga. Plan już jest. Do zobaczenia na TRI szlaku.
AREK.., ty to zawsze wiesz co powiedzieć, chyba będę musiał zmienić numer telefonu, bo cały czas wydzwaniają, a ja nie wiem co mam mówić, bo zęba mądrości już nie mam i boję się, że będę jakieś głupoty wygadywał
Marcin jeszcze raz serdecznie dziękuje!!!!
Piotruś, teraz to się nie opędzisz od fanek! 🙂
P.S Ząb mądrości usunięty, czy może się rozmyśliłeś? Wiesz czym to grozi… 🙂
I widzisz Piotrze, udało się… jakie udało? Wrodzony talent, ciężka praca, urok osobisty i już;))) Gratuluje jeszcze raz startu! Nie wiem czy będzie „stóweczka” ale pierwszy już masz:)))