Marcin Andrzejewski: „Mentalnie ciągle byłem w sporcie, mimo że fizycznie nie mogłem go uprawiać”

Trzy lata przygotowywał się do debiutu na pełnym dystansie. W trakcie wyścigu wjechał w niego samochód. Kilka miesięcy później okazało się, że to nie koniec jego pecha – wyścig ukończył ze złamanym obojczykiem. Dziś Marcin Andrzejewski powraca do zdrowia i do trenowania. Rozmawiamy z nim o tym, jak mentalnie zniósł ostatnie kilka miesięcy.

ZOBACZ TEŻ: Maciej Skórnicki: „Sam wyścig w Utah był dość słaby”

Akademia Triathlonu: Co takiego zobaczyłeś w filmie “The Iron Minds” w 2015 roku, że dzień po jego obejrzeniu za cel postawiłeś sobie ukończenie pełnego Ironmana do 40. roku życia?

Marcin Andrzejewski: Gdy zacząłem się nieco interesować tematem, oglądałem na YouTubie wszystko o tematyce triathlonowej i motywacyjnej. Ten film pojawił się jako jedna z rekomendacji. Po jego obejrzeniu miałem takie odczucie “wow”.

W sporcie byłem cały czas, bo trenowałem piłkę. Miałem kontuzję, dlatego musiałem zrezygnować z biegania po boisku. Temat wyścigów IRONMAN przewijał się już na studiach. Jednym z moich wykładowców był Robert Stępniak, który szykował się wtedy do startu w Konie. To, o czym opowiadał, bardzo mnie zainteresowało. Wtedy stwierdziłem, że gdyby kiedyś moja przygoda z piłką się skończyła, to na pewno poszedłbym w tym kierunku. No i tak się stało. Było kilka lat przerwy, ale w końcu od gadania przeszedłem do czynów. Jak zacząłem trenować, to już wiadomo, że wpadłem…

AT: Wszystko było na dobrej drodze, żeby ten cel zrealizować trzy lata przed czterdziestką. Debiut na pełnym dystansie przypadł na Roth. Niestety na trasie miałeś wypadek – pierwszy w tym roku – i tego celu nie udało się zrealizować. Jak mocno to przeżyłeś i ile czasu zajęło Ci mentalne przepracowanie tego, co się zdarzyło?

MA: To był dla mnie bardzo krytyczny moment. Było mi ciężko się z tym pogodzić, bo w ostatnim półroczu bardzo dużo czasu poświęciłem na trenowanie. W każdym tygodniu między 15 a 20 godzin. Szkoda było również tego, że po prostu byłem w bardzo dobrej formie. Dwa tygodnie przed zawodami wygrałem w Gdańsku w sobotę sprint, a w niedzielę połówkę na zawodach Challenge. Smutne było jeszcze to, że właściwie przygotowywałem się już do biegu. Wypadek zdarzył się na 165. kilometrze. Po zdarzeniu wiedziałem, że jest koniec: luźne koło, poważna rana ręki, która mocno krwawiła. Nie dało się kontynuować wyścigu. Szczerze powiem, że wtedy się rozpłakałem.

Mentalnie starałem się tego tematu nie dotykać. Zracjonalizowałem sobie to w ten sposób, że takie rzeczy się zdarzają. Nie mam na to żadnego wpływu. Zależało mi na tym, żeby o tym zapomnieć i wyznaczyć sobie nowy cel, nowe miejsce debiutu na pełnym dystansie.

AT: Jak się później okazało, pech Cię nadal nie opuszczał. Znowu ulegasz wypadkowi w trakcie wyścigu, znowu dzieje się to nie z Twojej winy. Tym razem obrażenia są już poważne. Wiesz już, że przez jakiś czas nie będziesz mógł ani trenować, ani startować w zawodach. Czego najbardziej obawia się sportowiec w takiej chwili? Co budziło wtedy w Tobie największy lęk?

MA: Boisz się tego, że nie będziesz mógł tego jutro robić. Że kontuzja będzie na tyle poważna, że nie będziesz mógł dalej prowadzić tego samego stylu życia. Piłkę nożną też skończyłem przez kontuzję i gdzieś ta wizja powracała.

Zewsząd słyszę głosy, że będzie dobrze, że dasz radę. Ludzie tak mówią w najlepszej wierze i ja bardzo te słowa doceniam, ale jestem racjonalistą: nie wiem, czy będzie dobrze, bo tego nikt nie wie. Tym bardziej nie wiedzą tego osoby, które nawet do końca nie wiedzą, co się ze mną stało i dzieje.

W trakcie samego wypadku i już w fazie leczenia nie mamy za bardzo na nic wpływu. To są ułamki sekund. Ten samochód wjechał na trasę wyścigu, zajechał mi drogę i nie mogłem nic zrobić. Tak samo w szpitalu muszę zaufać lekarzom i temu, że zrobią dobrze swoją robotę. Jeśli nawet tak się stanie, to też nie mam gwarancji, czy wszystko zrośnie się w sposób prawidłowy i będę dalej w pełni sprawny, żeby wrócić do trenowania i do ścigania. Tych zmiennych mających wpływ na to, czy będzie dobrze, jest bardzo wiele.

ZOBACZ TEŻ: Maciej Ogrodnik: „Wierzę, że kolejny rok będzie przełomowy i powalczę o topowe pozycje podczas MŚ”

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Marcin Andrzejewski (@mand_triathlon)

AT: Czy jak przerwałeś treningi, odczułeś, nazwijmy to, syndrom odstawienia?

MA: Mimo wszystko nie. Moja cała uwaga i siły skupione były na tym, żeby jak najszybciej wrócić do gry. Mentalnie ciągle byłem w sporcie, mimo że fizycznie nie mogłem go uprawiać.

AT: W pierwszym wpisie po wypadku mówiłeś, że być może trzeba się zastanowić nad tym, czy to ryzyko uprawiania tego sportu nie jest zbyt wysokie. Chwilę później już zmieniłeś narrację i pisałeś o wielkiej determinacji w dążeniu do jak najszybszego powrotu. Czy miałeś jakąś wewnętrzną rozmowę ze sobą? Zrobiłeś jakiś rachunek i wyszło Ci, że jednak nadal warto?

MA: Cały czas odczuwam strach przed tym, że do takiej sytuacji może znowu dojść. Z drugiej strony wierzę w potęgę podświadomości i nie chcę skupiać się na tym, że coś złego mnie spotka. Nie chcę przyciągać do siebie tych rzeczy. Mam świadomość, że zawsze jest jakieś ryzyko. Ja jednak nie potrafię żyć bez tego sportu, bez tego stylu życia. Jeśli już mam zaprzątać sobie głowę, to chcę to robić w pozytywny sposób, tzn. myślenie, że coś złego może mi się przytrafić, wolę zamienić na myślenie, że równie dobrze to może się już więcej nie wydarzyć. Przyświeca mi jeden cel – chcę wrócić do ścigania.

AT: Mówiłeś, że po ostatnim wypadku stanąłeś na zakręcie psychicznym i fizycznym. To, co się u Ciebie teraz dzieje, nazwałeś dużą próbą charakteru. Z której strony ten charakter jest najbardziej testowany?

MA: Myślę, że trzeba przezwyciężyć strach, i to w wielu aspektach.

Do tej pory jeszcze nie byłem na rowerze i uważam, że zmierzenie się z tym będzie na pewno dla mnie dużą próba charakteru. Z drugiej strony ten mój wypadek nie był jeszcze taki najstraszniejszy. Inspiruję się osobami, które również były w takiej sytuacji, lub jeszcze gorszej, i powróciły do tego, czym się zajmowały. Jak np. ten zawodnik, który na Tour de Pologne miał straszny wypadek na finiszu. Teraz chyba wygrał nawet jakiś etap. Jak inni mogą, to ja też mogę.

AT: Co najbardziej pomaga przetrwać w takiej sytuacji? Co najlepiej koi ból i przynosi nadzieję?

MA: Ukojenie przynosiła mi myśl, że czas uleczy rany. Sam nie chcę niczego popędzać, a każdy dzień traktuję jako nowy etap, przez który przechodzę krok po kroku. Czekam na rozwój sytuacji. Jako że jestem introwertykiem, dla mnie rzeczą najważniejszą jest to, żeby po prostu o tym nie myśleć. Żeby już nie rozpamiętywać tego, co się wydarzyło. Nacisnąłem przycisk „Switch off” i starałem się przeżyć każdy następny dzień. Gdybym tego nie zrobił, nie zablokował w swojej głowie potoku myśli, zadawanych pytań i odpowiedzi, byłoby naprawdę źle.

Uspokoił mnie trochę mój lekarz, który też trenuje triathlon. On powiedział po pierwszej operacji, że spokojnie wrócę. Bardzo dużo znaczyły dla mnie również słowa mojego byłego dowódcy [Marcin jest żołnierzem – przyp. red.], który zaraz po mojej operacji skontaktował się ze mną i przekazał słowa wsparcia. Chcę również podziękować mojemu tacie, który zawsze we mnie wierzy i jest moim najwierniejszym kibicem. Wspierał mnie na duchu i tym razem. Mówił, że przez tyle złych rzeczy już przeszliśmy, to i z tym sobie damy radę.

ZOBACZ TEŻ: Jakub Pagórski: „Miejsce w MŚ nie ma znaczenia. Chcę zrobić swoje i pokazać moc”

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Marcin Andrzejewski (@mand_triathlon)

AT: Patrząc po swoich doświadczeniach po kontuzji z okresu, gdy grałeś w piłkę nożną i po tym, co się wydarzyło w Roth, czy możesz określić, co tak naprawdę zmienia się pod względem nastawienia psychicznego po uwzględnieniu czynnika czasu?

MA: Z każdym dniem się leczysz. Widzisz to, że coś się zmienia. To daje nadzieję. Najważniejsze jest to, że upływający czas sprawia, że jesteś w stanie dostrzec coraz więcej pozytywów. Czas pomaga również wypracowywać pożądane reakcje na potencjalne niebezpieczne sytuacje, które mogą się pojawić w przyszłości.

Przykładowo w trakcie wypadku w Roth w ułamku sekundy uznałem, że wyminę samochód z lewej strony. Kobieta spanikowała, gdy zorientowała się, w jakim miejscu się znajduje i odbiła w lewo prosto na mnie. Nie mogłem wiele zrobić. Jednak z perspektywy czasu wiem, że gdybym zdążył z reakcją, wolałbym następnym razem całkowicie zahamować. Minuta straty przy 9-godzinnym wyścigu nic nie zmieni, a teraz bym już po prostu nie ryzykował. To jest przykład takiej zmiany.

AT: Czy po którymś z tych zdarzeń, poruszamy się teraz w obrębie kontuzji piłkarskiej i dwóch wypadków triathlonowych, korzystałeś lub rozważałeś skorzystanie z pomocy psychologicznej?

MA: Nie korzystałem z takiej pomocy i takiego czegoś nie rozważam. Zawsze staram się rozwiązywać problemy w swojej głowie. Jestem typowym introwertykiem i wszystkie tego typu rozmowy prowadzę sam ze sobą.

AT: Dobrze, że o tym wspomniałeś. Teraz tym bardziej kusi nas, żeby zapytać Cię jeszcze o to, z czego wynika to, że nie współpracujesz z żadnym trenerem? Czy ma to związek właśnie z byciem introwertykiem?

MA: Nie współpracuję z trenerem, ponieważ lubię do wszystkiego dochodzić sam. Po prostu mam taki charakter. Lubię ten proces samodoskonalenia i szukania własnej drogi. Uważam, że najlepiej uczymy się na własnych błędach. Co więcej, godzę się na to, że trenując samemu, mogę to robić nie do końca efektywnie. Ja jestem amatorem, kocham ten sport i zależy mi na tym, żeby stawać się lepszym, ale też chcę iść własną drogą, drogą samodoskonalenia.

Mam wykształcenie kierunkowe – jestem po wychowaniu fizycznym i posiadam ogólną wiedzę, tak więc jest mi trochę łatwiej.

Nie oznacza to, że jestem ignorantem i nie potrafię przyjąć pomocy zewnętrznej. Czasami radzę się na przykład moich byłych wykładowców.

ZOBACZ TEŻ: Podwójny IRONMAN po raz pierwszy w Polsce. Wywiad z Tower Triathlon

2.5 miesiąca od wypadku, to nie był lekki i oczywisty powrót i cały czas taki nie jest, ale wracam. Zwichnięcie barku plus złamanie obojczyka w problematycznym miejscu, komplikujące rekonstrukcje uszkodzonych więzadeł. Infekcja, która spowodowała wyciągnięcie płyty po niecałych 4 tyg zamiast 4 miesięcy i duże ryzyko braku odtworzenia więzadła acj i widmo 3 operacji. Duża próba charakteru i jeszcze wielka determinacja do powrotu, cały czas długa droga do tego co było, ale teraz już wszystko zależy ode mnie 

AT: Czy na koniec możesz powiedzieć, jak obecnie się czujesz i czy wiesz, kiedy będziesz mógł znowu trenować?

MA: Ogólnie jestem już zdrowy i gotowy do treningów. Mój powrót był ciężki, bo po jednej z operacji wdała się infekcja. Musiałem przyjmować antybiotyki, co całkowicie wycięło mnie pod względem fizycznym. To był straszny okres. Przez dwa tygodnie przez to, że tam zebrała się ropa, nie mogłem spać z bólu. W dzisiejszych czasach samo złamanie obojczyka najczęściej nie jest problemem…

AT: Co pokazuje przypadek Agnieszki Jerzyk…

MA: Dokładnie tak. Podobnie było w lutym z Patrickiem Lange.

U mnie jednak pojawił się problem, bo zerwane zostały wszystkie więzadła. Nie można było zrobić pełnej rekonstrukcji jednego z nich, bo tam akurat było to złamanie. W związku z tym lekarze użyli starej metody z wykorzystaniem płyty hakowej. To jest gorsze rozwiązanie, ale z perspektywy czasu wyszło dobrze, bo wszystko się poprawnie zrosło.

Dużo pracy włożyłem też w rehabilitację. Oczywiście prowadziłem ją sam, bez pomocy rehabilitantów.

Dziękujemy za rozmowę i życzymy pełnego powrotu do zdrowia.

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,813ObserwującyObserwuj
21,600SubskrybującySubskrybuj

Polecane