Marcin Konieczny został mistrzem świata w kategorii wiekowej 45-49 podczas Ironman World Championship na Hawajach. To najważniejsze na świecie zawody na tym dystansie i chyba każdy długodystansowiec marzy o tym, aby się tam dostać, nie mówiąc już o wskoczeniu na podium.
Napisałem do Marcina w niedzielę wieczorem polskiego czasu. Na Big Island właśnie wstawał dzień. Dał mi sygnał, że będzie wolny za około 40 minut, bo dziś przypada jego kolej zrobienia zakupów. Mistrz Świata, po pewnie nieprzespanej nocy, zmęczeniu i bólu wstaje rano i robi zakupy na śniadanie – cały mkon! – pomyślałem. Wysłał mi zdjęcie, a ponieważ dostałem zielone światło na publikację, to możecie zobaczyć, że to nie ściema.
Mistrz Świata dzień po zawodach. Przypadła jego kolej zakupów na śniadanie 🙂
Nie miałem sumienia zabierać Marcinowi zbyt dużo czasu. Sam wiem, co to znaczy „dzień po Ironmanie”. Umówiliśmy się na dłuższy wywiad po jego powrocie. No i najważniejsze! MKON przyjął zaproszenie na Galę Polskiego Triathlonu organizowaną przez Akademię Triathlonu 25 listopada, w sobotę, w Hotelu Bellotto. Wprowadziliśmy do programu specjalny punkt: „Wywiad z Mistrzem Świata”. Zaproszę Marcina na scenę i będziemy wspominać sukces Polaka na Big Island!
Grass: Co jadłeś na śniadanie?
MKON: Jajecznicę z pięciu jajek. Jakoś mam dzisiaj ochotę na słone niż na słodkie.
To wyjątek, czy jadasz takie śniadania?
Jasne, że jadam. Codziennie trzy jajka.
Zmęczony?
Bardzo. Nawet nie odebrałem wczoraj roweru. Dałem upoważnienie Ewie (żona), bo nie byłem w stanie sam pójść po sprzęt. Upał mnie wczoraj dobił. Było masakrycznie gorąco, mimo, że siedzimy tu dwa tygodnie i można było się zaaklimatyzować.
Z naszego punktu widzenia, siedzących przed ekranem telewizora, wyglądało to zdecydowanie lepiej – cały czas miałem wrażenie, że jest pochmurno. Nawet zastanawiałem się, czy nie będzie padać.
Przez cały nasz pobyt tutaj, przed zawodami, faktycznie były dni, kiedy chmury znad gór zachodziły nad ocean. Rzeczywiście słońca nie było. A wczoraj, jak na złość, chmury wisiały tak na granicy lądu, było bardzo gorąco.
Marcin, wiem, że dzisiaj za długo nie porozmawiamy, więc przechodzę od razu do konkretów. Jak było na pływaniu?
Ustawiłem się zgodnie ze wskazówkami Andrzeja Kozłowskiego po lewej stronie – z dala od największego tłumu. To spowodowało, że w ogóle nie odczuwałem pralki. Nawet falowanie mi nie przeszkadzało, bo miałem wrażenie, że jakoś ten tłum pochłania całą energię z oceanu. Chociaż dzień wcześniej, kiedy robiłem rozpływanie, fale były bardzo duże, nawet pojawiało się sporo bałwanów. Pomyślałem sobie, że muszę się pożegnać z dobrym czasem na pływaniu. Okazało się, że na drugi dzień ocean już tak nie szalał. Nie musiałem też martwić się o nawigację, bo zawsze miałem kogoś z prawej lub lewej strony. Na nawrocie spojrzałem nawet na zegarek i zobaczyłem, że po połowie dystansu mam czas 31:40. Wiedziałem już, że będzie dobrze. Chciałem wyjść z wody po 1 godzinie i 15 minutach, więc miałem spory zapas. Ale przez cały pobyt na Big Island miałem problemy z pływaniem, określeniem, w jakiej jestem formie. Udało mi się znaleźć basen w Konie i treningi wychodziły całkiem dobrze. Średnio osiągałem czasy 1:30/100m, ale kiedy tylko wchodziłem do oceanu wszystko się sypało. Nie potrafiłem pływać szybciej niż 1:50 na setkę. Byłem załamany. Zacząłem eksperymentować, zmieniać frekwencję, stosować dłuższe wyleżenie, ale za cholerę nie szło! Powiedziałem o tym mojemu trenerowi Tomkowi Kowalskiemu, a on na to: „OK. Chu… z pływaniem” co oznaczało, że mam się nie przejmować za bardzo tą konkurencją i skupić na dwóch kolejnych. Bardzo mi ten sms pomógł!
Strefa zmian – wszystko poszło po twojej myśli?
Tak. Mam już taką rutynę, że kiedy wstawiam rower dzień wcześniej, opracowuję plan, patrzę na wszystko, co jest dookoła, przechodzę całą strefę zmian, analizuję, z której strony mam wejść, gdzie wyjść. Nie musiałem też specjalnie szukać swojego worka z rzeczami, bo wolontariusze bardzo pomagali. Rzuciłem też okiem na rowery, które stały w grupie numerów mojej kategorii wiekowej. Zobaczyłem, że trochę ich brakuje po pływaniu, co oznaczało, że moi rywale już są w trasie i będę gonił, ale to nie było też tak, że mój rower był ostatni.
Jesteś na trasie roweru. Nie masz jeszcze informacji, który jesteś, ilu przed tobą – jak ci się jechało do nawrotki w Hawi?
Koncentrowałem się na tym, żeby trzymać waty. Jechałem po lewej stronie, bo kiedy wychodzi się w dużej grupie z pływania, to zagęszczenie rowerów na trasie jest spore i musiałem unikać draftingu. Ale niestety widziałem sporo zawodników, którzy jechali w górnym chwycie…
Mniej więcej na trzydziestym kilometrze dogoniłem Rafała Hermana i przez chwilę jechaliśmy razem (oczywiście w przepisowej odległości, ale w kontakcie wzrokowym). Każdy z nas jechał swoje i po kilkunastu kilometrach rozjechaliśmy się, ale to był miły akcent. Cały czas czekałem, kiedy dogoni mnie Michał Podsiadłowski. Złapał mnie tuż przed Hawi, ale za daleko nie odjechał.
Kiedy na czacie Akademii Triathlonu śledziliśmy Was na trackerze, wydawało się, że razem z Michałem, Rafałem i Mariuszem Pirkiem jedziecie razem, że niewiele Was dzieli.
Zabawna sytuacja zdarzyła się po nawrocie w Hawi. Wyprzedzałem jakiegoś zawodnika, który nagle, nie oglądając się za siebie, splunął, nie wiedząc, że ktoś jedzie za nim, a kiedy byłem już na jego wysokości rzuciłem siarczyście po polsku: „O ty fiucie!” i nagle w odpowiedzi padło po polsku: „Przepraszam”. Okazało się, że to Mariusz. Uśmiałem się. Bardzo zabawna, niemal filmowa sytuacja.
A jak w tym upale odżywiałeś się na rowerze?
Wszystko zagrało super. Tak, jak sobie zaplanowałem i przetrenowałem w Polsce. Odtwarzałem wszystko z dokładnością co do minuty. Pojechałem tylko na batonach Enervit, zjadłem ich 4,5 mimo, że miałem przygotowanych 6, ale chyba więcej bym nie zmieścił. Piłem swój izotonik. Ten podawany na trasie mi nie pasował (Gatorade), był słony. Organizatorzy twierdzili, że to specjalna linia dla triathlonistów, ale ja wolałem korzystać ze swojego. Na szczeście była zimna cola, którą lałem do bidonu z przodu. Znów posłuchałem się Andrzeja, który podpowiedział mi, żebym lał na siebie dwie butle wody na każdej stacji. Bardzo mi to pomogło.
A colę piłeś od początku wyścigu rowerowego, czy od jakiegoś etapu?
Od momentu, kiedy zobaczyłem, że jest (śmiech). Kiedy skończyły się moje izotoniki, złapałem Gatorade, ale ponieważ mi nie podpasował, piłem colę. Wydaje mi się, że od sześćdziesiątego kilometra. Łykałem też tabletki z solą.
Dwa razy zatrzymałeś się na rowerze. Myślałeś, że złapałeś gumę, na szczęście to była folia, ale strachu trochę się najadłeś, prawda?
Tak. Rafał Herman jest świadkiem. Za pierwszym razem usłyszałem takie dziwne stukanie o widelec i myślałem, że z opony wyszedł jakiś drut, i że za chwilę będę miał ogromne problemy. Okazało się, że do koła przykleiła się czarna folia izolacyjna, prawdopodobnie ta, którą organizatorzy przyklejali kable na punktach pomiarowych. Dokładnie to samo przytrafiło mi się w tym samym miejscu w drodze powrotnej.
Byłeś świadomy, że wyprzedzasz rywali ze swojej kategorii wiekowej, że przesuwasz się w klasyfikacji?
Tak. Im dalej w las, tych numerów było mniej. No i całe szczęście, że posłuchałem się Tomka Kowalskiego, który nie pozwolił mi jechać tylu watów, na ile miałem ochotę. Kazał trzymać to, co wymyślił 245 – 250W. I wydaje mi się, że gdybym go posłuchał w stu procentach, to urwałbym na całym odcinku 5 minut. Ale w stronę do Hawi pojechałem za luźno, było zdecydowanie z wiatrem i pojechałem 241W. Gdybym utrzymał to, co przykazał trener, pewnie skonczyłbym etap rowerowy w czasie 4:45, a nie 4:50.
Bieg – skupmy się na samej końcówce, na tym momencie, w którym wiedziałeś już, że będziesz się bił o pudło. Kiedy to było? Co sobie myślałeś?
Jak wybiegaliśmy na autostradę, kolega krzyknął mi, że jestem czwarty. Nie wiedziałem, kto jest przede mną. Zawodnicy zakrywali numery startowe, nie dziwię się im. Rywalizacja była naprawdę ostra i nikt nie odpuszczał. Nie wiedziałem za bardzo kogo gonię, ale wiedziałem, że muszę biec swoje. W stronę do Energy Lab było z wiatrem, więc uczucie gorąca potęgowało się. Miałem z tyłu głowy prędkość, z jaką na samym początku biegu wyprzedził mnie jeden z moich rywali i stwierdziłem, że nie będę go gonił. „Niech sobie biegnie” – pomyślałem. Pomimo tego, że nie wiedziałem, który jestem, starałem się dbać o nawadnianie, wkładałem za strój bardzo dużo lodu, piłem na każdej stacji colę i red bulla. Nie wziąłem żadnego żela energetycznego. Mniej więcej w połowie trasy do Energy Lab dogoniłem zawodnika w stroju Huuba, obok którego ktoś jechał na rowerze. Słyszałem, jak rozmawiają po angielsku i padło ostrzeżenie: „Uważaj, on jest tuż za Tobą”. Wiedziałem, że jestem blisko pierwszej trójki. Na nawrocie w Energy Lab zobaczyłem, że gość w stroju Huuba „umiera”, więc przestałem się nim przejmować. Chociaż przestraszyłem się, żebym za chwilę i ja nie zaczął „umierać”. Później już było wielkie ściganie z Belgiem. Miałem podejrzenie, że jest pierwszy, ale nie byłem do końca pewien. Pomyślałem wtedy, że to już nie ma znaczenia… drugi, czy trzeci…
Podbieg do autostrady z Energy Lab, to było coś masakrycznego. Gdyby nie gąbki z zimną wodą rozdawane na tym odcinku, to chyba zacząłbym iść. Wiedziałem, że nie mogę i włączyłem swoje „niemaniemogę”. Wiedziałem też, że kiedy wskoczę na autostradę, to ten bardzo silny, czołowy wiatr mnie ochłodzi. I rzeczywiście tak się stało. Potem już odkryłem, że biegnąc pod wiatr, lepsze wrażenie robi na mnie oblewanie wodą twarzy niż głowy, bo wiatr dodatkowo mnie chłodził.
Marcin, w którym momencie wiedziałeś, że zwycięstwo jest twoje?
Bardzo bałem się tego zbiegu do All’i Drive. Na ostatnich kilku kilometrach łapały mnie kurcze mięśniowe i musiałem stawać, żeby rozciągnąć mięśnie dwugłowe. Bałem się, że zbieg spowoduje nasilenie się tej reacji i zablokuj mi nogi. Ale kiedy już zbiegłem i obejrzałem się – czego zwykle nie robię – zobaczyłem, że na górze nikogo nie ma. Wiedziałem już, że wystarczy wbiec na dywan i… będę mógł świętować, cieszyć się.
Coś się teraz zmiena w Twoim sportowym życiu po tym zwycięstwie?
Nic się nie zmienia. Na wiosnę maraton, w którym chcę zaatakować 2.30, a drugi cel to… Mistrz Świata Ironman Hawaii w kategorii M50.
Komu należą się największe podziękowania?
Oczywiście, że mojej żonie Ewie… W drugiej kolejności Jackowi Nowakowskiemu. To on wiercił mi dziurę w brzuchu, bo miałem przecież założenie, że na tych zawodach sprawdzam się, ale Jacek twierdził, że powiniem postawić poprzeczkę wyżej… bardzo wysoko. I on jest tak naprawdę inspiracją tego, że postawiłem sobie cel najwyższy – walka o pierwsze miejsce. Dziękuję trenerowi, sponsorom, ale to już robię szczegółowo na swoim blogu „NieMaNieMogę” i na FB
I’M KON.
Marcin, bardzo dziękuję za ten krótki wywiad tuż po zdobyciu mistrzostwa i na dłuższy umawiamy się w Polsce!
Dziękuję. Do zobaczenia.
KAMACI… czepiasz się. Nie odczytałeś pewnej konwencji, zabawy słowem. Ja po ukończonych Ironmanach zazwyczaj modlę się, aby miał siłę zejść do hotelowej stołówki na śniadanie, i wiedząc jaki to ból, postanowiłem rozpocząć tekst z humorem. Jak widać, nie wszyscy weszli w konwencję. Na przyszłość w nawiasach będę wrzucał emotikon: 😉
I w żadnym miejscu swojego tekstu nie napisałem, że to żona powinna go w czymkolwiek wyręczać…
Miłego
A co w tym dziwnego, że gość idzie następnego dnia po zawodach do sklepu po coś do jedzenia na śniadanie? Wygranie zawodów nie czyni go nie wiadomo kim, że teraz żona będzie go we wszystkim wyręczać. To taki przytyk do autora teksu z nadmiernym podniecaniem się normalnym zachowaniem człowieka. Tak jakby tytuł spowodował, że przestał być człowiekiem a zaczął bogiem…
Marcinowi oczywiście gratuluję zwycięstwa.
szacun, gratulowałem już nie raz, ale dla takiego miszcza mogę bez końca. Przy okazji wyjaśniło się co dalej, Jak nic zrezlizujesz swoje cele
Gratuluję Marcin-MEGA Gratulacje.
Korzystając z okazji przywołania Jacka do Tablicy to również składamy podziękowania dla Jacka Nowakowskiego za cały sportowy wkład w Polski Triathlon!
Jeszcze raz gratuluję i dziękuję za te emocje. Ps. fajny wywiad, ale zdecydowanie za krótki 🙂 Z niecierpliwością czekam na kontynuację