W sezonie 2024 Mateusz Grzybek wystartował na mistrzostwach świata IRONMAN na Hawajach. Zawody na Wielkiej Wyspie ukończył z trzecim najlepszym czasem spośród wszystkich polskich AG. Na maratonie „wyprzedził” nawet Sama Laidlowa i Kristiana Blummenfelta.
Swój hawajski debiut Mateusz Grzybek ukończył w czasie 9:31:01. Do tego maraton pobiegł w 3:08:31, uzyskując lepszy czas biegu niż m.in. Sam Laidlow czy Kristian Blummenfelt. Na Wielkiej Wyspie skorzystał z gotowej taktyki żywieniowej od firmy 226ers. Czy jego zdaniem jest odpowiednia również dla amatorów? W rozmowie z Akademią Triathlonu opowiada o przebiegu wyścigu, magii Kony i planach na przyszłość.
Nikodem Klata: Sezon 2024 zacząłeś od IRONMAN 70.3 w Walencji, ale wyścig nie do końca poszedł po Twojej myśli.
Mateusz Grzybek: Walencja trochę wybiła mnie z rytmu. Przy zejściu z roweru, wywinąłem spektakularnego orła. Nie przeanalizowałem dobrze odległości do tego, gdzie się zaczyna wjazd do strefy i gdzie muszę zejść z roweru. Uderzyłem w innego zawodnika i oboje się wywaliliśmy. Generalnie wyglądało to strasznie. Wstałem i zastanawiałem się, czy wszystko jest w porządku, czy nie mam nic złamanego. Spojrzałem na rower – kierownica cała wygięta. Spojrzałem na siebie – rozdarty trisuit, ale nie wydawało się to nic poważniejszego. Na adrenalinie podniosłem rower i pobiegłem do swojego stanowiska. Zostawiłem rower, wziąłem worek i ukończyłem ten wyścig. Potem okazało się, że dużo było tych obtarć i dopiero po starcie zaczęło boleć mnie biodro.
Byłem bardzo zawiedziony. Miałem wielki niedosyt i niesmak. Czułem, że mogłem tam powalczyć o TOP10, a skończyło się na bardzo dalekiej pozycji. Nie wiedziałem, co tak naprawdę będzie się działo w kolejnych wyścigach, ale też cieszyłem się, że nic poważnego mi się nie stało. Że nie mam nic złamanego, żadnej większej kontuzji.
A jeszcze najlepsze w tym wszystkim było to, że cała moja rodzina była na starcie mi kibicować. Przyjechał brat z żoną i z moim bratankiem. Mama przyleciała z Polski, wspierała nas również Alicja z 226ers. I oni wszyscy patrzeli na ten spektakularny upadek (śmiech).
Uwaga: 226ers – kod rabatowy akademiatriathlonu. Użyj kodu w koszyku podczas zakupów. Po wpisaniu kwota zamówienia zostanie obniżona o 10% (działa na wszystkie produkty poza promocjami i zestawami BOX). |
NK: Ale później zdobyłeś nieoficjalne wicemistrzostwo Hiszpanii na dystansie długim…
MG: Na start EpicTriathlon dotarłem już w dobrej formie. Wiadomo jak to jest z pływaniem. Zawsze z wody wychodzę daleko, także dla mnie wyścig zaczyna się dopiero po tym etapie. Trasa rowerowa była trudna. Było dużo przewyższeń, które dawały mocno w kość. Ale dobrze mi się jechało. Tak jak zawsze trzymałem się swoich założeń, swojego tempa i watów.
Kiedy zsiadłem z roweru w strefie zmian, to spojrzałem tylko, że jest bardzo mało rowerów. Pomyślałem, że dobrze to wróży. Na biegu znowu trzymałem się swojego tempa. Miałem ze sobą zapas 226ers. Wszystko zgodnie z planem, który stworzyliśmy z Marianną i z Alicją.
Przebiegłem linię mety. Czas nie był jakiś rewelacyjny, bo około 9:17:00, ale zważając na trasę rowerową, byłem bardzo zadowolony. Usiadłem, doszedłem do siebie, odebrałem swoje rzeczy, wziąłem telefon i tak z ciekawości odpaliłem aplikację z wynikami. Patrzę, a ja jestem drugi. Do tego Ewelina [żona] na trasie jako pierwsza ze sporym zapasem. I tak to dowieźliśmy (śmiech).
Nikodem Klata: Na co dzień mieszkasz w Hiszpanii. Więc warunki nieco bardziej zbliżone do tych hawajskich? Miejsce, w którym mieszkasz, ułatwiło przygotowania do startu na Wielkiej Wyspie?
MG: Jestem człowiekiem, który swoje najlepsze starty w życiu miał w ciepłych warunkach i naprawdę widzę różnicę w przygotowaniach, dzięki temu, że mieszkam w Hiszpanii. Jadąc na Hawaje, miałem 100% przygotowania cieplnego na wyścig.
Jak robię zakładki, czy jakieś mocniejsze akcenty, to staram się wychodzić na trening koło 12:00 czy 13:00, żeby przygotować organizm. Wiadomo, że często jest dużo ciężej, ale zdecydowanie ważniejszy jest dla mnie benefit przyzwyczajenia organizmu do ciepła, niż trzymanie się kurczowo założonego tempa.
I zdecydowanie widzę różnicę, a Hawaje to potwierdziły. Bo kto przesadził z rowerem i kto za mocno zaczął na biegu, to potem cierpiał. Przejrzałem sobie statystyki i spośród wszystkich Polaków AG miałem najszybszy czas biegu. To pokazuje jak warunki na Hawajach sprowadzają niektórych na ziemię. Ja dzięki temu, że mieszkam w Hiszpanii i dzięki temu co wypracowałem sobie przez cały sezon, naprawdę dobrze przygotowałem się do takiego startu.
NK: Skoro już jesteśmy przy przygotowaniach. W 2023 roku pytałem Cię o wymarzony scenariusz na 2024. Mówiłeś wtedy, że założyłeś sobie indywidualną pracę z trenerem pływania i poprawę roweru. Udało Ci się te założenia zrealizować?
MG: Zacząłem trenować z trenerem pływania. I w końcu zaczęło mi to sprawiać przyjemność. Zaczęło po prostu być dużo łatwiej. Nie męczyłem się, a tętno nie wychodziło poza zakresy. Moje pływanie to dalej nie jest top topów, ale w Gdyni i w Poznaniu pozwoliło mi stanąć na podium. Na polskie standardy to wystarczyło, ale na Hawajach z czasem pływania 1:10 można tylko pomarzyć o wysokim miejscu. Nie zmienia to faktu, że jestem bardzo zadowolony i będę te treningi kontynuował. Ciągle chcę się rozwijać. Wiem, że mam jeszcze duży margines.
NK: Jak sam mówiłeś: „środek sezonu niesamowity” – trzy razy miejsce na podium. Nie obawiałeś się, że szczytowa forma przyszła nieco za szybko przed Hawajami?
MG: Po EpicTriathlon czułem, że wykonałem kawał ciężkiej pracy. Ten start był jej kumulacją. Ale musiałem odpocząć, bo dzień po wyścigu czułem się jak nigdy wcześniej. Łydki miałem zamurowane. Taki beton, że nie mogłem chodzić, więc zdecydowałem się na dwa tygodnie przerwy.
Potem wracałem bardzo powoli, tak żeby stopniowo zwiększać obciążenie. Wiedziałem też, że od ostatniego planowanego startu w Polsce, czyli od Poznania we wrześniu, do Hawajów jest jeszcze sporo czasu. Miałem ten komfort, żeby w razie potrzeby móc zluzować. Więc dobrze to zaplanowałem i nie miałem chwili zwątpienia. Wręcz przeciwnie. Czułem, że mogę w końcu rywalizować z najlepszymi. W końcu powalczyć o podia. Czułem, że gdzieś to we mnie drzemie, ale zawsze czegoś brakowało. A teraz się udało to obudzić.
NK: Przylatujesz na Hawaje. Rok wcześniej byłeś tam w roli kibica. Teraz już jako startujący. Co czujesz? Zadowolenie? Presja? Miks? Sam mówiłeś, że to najważniejszy start w Twoim życiu.
MG: Zdecydowanie najważniejszy start w życiu. Jednak być tam jako kibic, a być tam jako zawodnik, który w dodatku wie, co go czeka, to po prostu są dwie różne rzeczy. Byłem bardzo podekscytowany i uśmiech nie schodził mi z twarzy. Cieszyłem się, że tam jestem. Do tego wiedziałem, w jakiej formie jestem.
Natomiast pierwsze kilka dni troszkę zweryfikowały to, co czułem. Myślałem, że okres aklimatyzacji i pierwszych treningów, pójdzie zdecydowanie łatwiej. Zwłaszcza uwzględniając przygotowania w Hiszpanii, o których rozmawialiśmy wcześniej. Ale po pierwszych mocniejszych akcentach byłem w lekkim szoku. Dopiero po czwartym, albo piątym dniu, wszedłem na swoje obroty i stwierdziłem, że chyba będzie dobrze (śmiech).
Jeśli chodzi o klimat, o klimat wyspy, to wydaje mi się, że nie ma takiego drugiego miejsca…
NK: Startowałeś rok po roku w Nicei i na Hawajach. Które mistrzostwa wybierasz i dlaczego?
MG: Nie ma porównania, naprawdę. Nicea jest tak wielokulturowym miastem i tam się dzieje tyle rzeczy, że tak naprawdę te mistrzostwa świata troszkę się w nim zatraciły. Zniknęły. Ta impreza utonęła, będąc jednym z wielu wydarzeń, które tam się odbywają.
Na Hawajach wszystko jest inne – zaczynając od organizacji, od tego, jak ludzie na ciebie patrzą, jak trenujesz, jak się ścigasz, po doping i atmosferę. W pewnym momencie na bankiecie otwierającym pojawił się jeden z lokalsów i zaczął opowiadać hawajskie historie. Poprosił nas, żebyśmy zamknęli oczy. Żebyśmy przypomnieli sobie o naszej całej drodze, którą przebyliśmy, żeby być w tym miejscu. Żebyśmy docenili ten fakt, gdzie jesteśmy, żebyśmy zjednoczyli się z tą kulturą. Żebyśmy poczuli moc natury. Ja po prostu sobie o tym wszystkim zacząłem myśleć i nagle poczułem coś totalnie dziwnego. Otworzyłem oczy i na niebie pojawiła się spadająca gwiazda. Pomyślałem: „okej, to musi być sygnał” (śmiech). W tym momencie pomyślałem sobie życzenie, że chcę ten wyścig ukończyć na swoich warunkach, że chcę z niego czerpać radości i wkroczyć na metę z uśmiechem. I wszystko się potoczyło tak, jak się miało potoczyć. Więc ta magia Hawajów naprawdę jest (śmiech). Dopóki nie poczujesz tego na własnej skórze, ciężko jest to opisać.
ZOBACZ TEŻ: W wieku 76-lat został mistrzem świata IRONMAN. Kim jest Marek Musiał?
NK: W naszej rozmowie z 2023 przewijało się kilka wspomnień o tytule mistrza świata IM. Czego zabrakło? To aktualny plan?
MG: Myślę, że jest aktualny. Natomiast też znam realia. Wystarczy spojrzeć na moją grupę wiekową i czasy, jakie tam wykręcali najlepsi zawodnicy. To jest niebo a ziemia, porównując mnie z nimi. Oczywiście jestem ambitny i wiem, że na pewno jeszcze nie osiągnąłem swojego potencjału. Na pewno będę trenował i skupiał się na pływaniu. Natomiast to, na czym najwięcej straciłem to był etap rowerowy.
Z całym szacunkiem do tego co razem przeszliśmy, ale moje stare, poczciwe Cervelo nie domagało. Noga podawała, ale czułem, że na tym rowerze nie mogłem już pojechać szybciej. W sezonie 2025 pojawi się w tym zakresie zmiana. Będą też nowe rzeczy, nad którymi będę pracował. W nogach mam dużo, a z nowym rowerem to będzie naprawdę nowy wymiar.
Także plan pozostaje, ale nie wydaje mi się, żeby to było możliwe w przeciągu następnych 2-3 lat. Daję sobie czas. To nie jest cel, który mnie przytłacza i który chce zrealizować już teraz. Wiem, że ciężką pracą i systematycznymi treningami jestem w stanie powalczyć o TOP10. A co będzie dalej, to się okaże.
NK: Nie obyło się bez przygód, więc po kolei. Etap pływacki – był brak pianki, były meduzy…
MG: Emocje przedstartowe przyszły praktycznie od poranka, ale wszystko szło zgodnie z planem. Kiedy doszedłem na swoje miejsce startu, spotkałem kolegę. To była najlepsza rzecz, która mi się przytrafiła. Tak naprawdę staliśmy 15 minut przed startem i rozmawialiśmy o niczym. I tak mi zszedł cały stres, bo się zagadaliśmy (śmiech).
Weszliśmy do wody. Popłynąłem dosłownie 100 m i poczułem, że coś mnie zaczyna parzyć. Meduzy. Dostałem lekko po łokciu i po dłoni, lekko po kolanie. Do tego grupa była jeszcze zwarta, także tam dostałem z łokcia, tu z nogi. Ktoś ściągnął mi okularki. Standardowa pralka.
Wyszedłem z wody. Przebiegłem do namiotu, bo chciałem zlać się wodą, żeby spłukać sól. Jak tam wbiegłem, czułem się jak w jakimś ambulatorium. Ludzie pokazywali swoje poparzenia. Wolontariusze lali ich jakimś kwasem, dawali tabletki. Więc ja w sumie cieszyłem się, że mnie to nie dotknęło aż tak bardzo (śmiech).
NK: Etap rowerowy i słynny podjazd pod Hawi. Faktycznie taki straszny jak go opisują?
MG: Na etapie rowerowym wszystko było dobrze, dopóki się nie zaczął podjazd na Hawi. To jest jednak hardcore. Ja zdecydowałem się nie jechać tam w ramach treningu, żeby nie wiedzieć, co mnie czeka podczas wyścigu (śmiech). Strasznie się dłużył ten podjazd. Do tego zmieniający się wiatr – raz z lewa, raz z prawa. Trochę starasz się na lemodnce, trochę mielisz, potem wstajesz – i tak cały czas. Już nie mogłem się doczekać nawrotu. Po prostu odliczałem do końca. Pod kątem jedzenia i picia naprawdę wszystko miałem ogarnięte. Żadnych kryzysów, żadnych skurczy.
Dojechałem do nawrotu i potem już te najlepsze kilometry. Śmigało się około 60 / 65 km/h w dół, ale… znowu zmienił się wiatr i znowu w twarz. Praktycznie całe ostatnie 60 km. Więc ponownie odliczanie – ile jeszcze do końca. Ostatecznie wiedziałem, że będzie czas powyżej 5 godzin. Nogi nie były zajechane. Czułem, że mogę pobiec swoje.
NK: Przyznałeś, że na etapie rowerowym realizowałeś strategię żywieniową od 226ers w 100%. Sprawdziła się? Amatorom może wydawać się, że strategia to coś dla PROSów…
MG: To jest świetne rozwiązanie. Wszystko jest dokładnie rozpisane. Przed każdym wyścigiem na karteczce wypisuje sobie wszystko: co i w której minucie mam brać. Przyklejam to na kokpit i wiem dokładnie kiedy mam wypić SUB-9, kiedy mam wziąć żel High Energy, kiedy mam wziąć batonik RACE DAY, kiedy mam popijać izotonik. Pilnowałem tego starannie i wyszło idealnie. Tak naprawdę, chyba dzięki temu, to wszystko wyglądało na maratonie, tak jak wyglądało…
ZOBACZ TEŻ: Strategia żywieniowa Kacpra Stępniaka podczas MŚ IRONMAN
NK: Jak produkty 226ers wypadają w tak trudnym wyścigu? Z czego byłeś najbardziej zadowolony?
MG: Jestem fanem SUB-9. Nie dość, że smakowo wjeżdża mi idealnie, to jeszcze ma super konsystencję. Do tego ma 82 g węglowodanów i naprawdę robi robotę. Przygotowuję sobie trzy takie bidony na pełny dystans i to jest naprawdę sporo węgli. I żele High Fructose z sodem lub kofeiną to jest game changer. Energia nie uwalnia się od razu, na chwilę, tylko pozwala cały czas pozostawać na tych wysokich obrotach.
NK: Produkty 226ers chyba faktycznie dodały siły, bo na biegu wykręciłeś niezły czas…
MG: Wybiegając z T2, Ewelina krzyknęła mi, że jestem na 170. miejscu. No więc pomyślałem, że trochę daleko, ale biegłem konsekwentnie cały czas swoim tempem. Co ciekawe, na trasie spotkałem Hiszpana, który wygrał ze mną na EpicTriathlon. Chwilę z nim biegłem, ale później leciałem już swoje, a on został w tyle.
Cały czas pamiętałem, żeby lód wkładać sobie wszędzie, gdzie tylko mogłem. Polewałem się wodą i robiłem wszystko, żeby obniżyć temperaturę. W końcu przyszedł 40 km i… musiałem sobie strzelić z otwartej ręki w twarz (śmiech). Zacząłem już myślami wybiegać do tego co się zaraz stanie. A tu jeszcze 2 km. Mogło stać się wszystko.
Trochę tych triathlonów w życiu zrobiłem, ale ten moment, kiedy wbiega się akurat na tę metę jest wyjątkowy. To jest niesamowite. Przebiegasz metę i od razu masz dwóch wolontariuszy, którzy do ciebie przychodzą, wieszają ci korale, dają ci ręcznik. Pytają się jak się czujesz, czy jesteś zadowolony, zaprowadzają cię na krzesełko, pytają, co chciałbyś zjeść. Coś, czego nie doświadczyłem nigdzie. To takie proste, ale jedocześnie niesamowite rzeczy, które sprawiają, że człowiek chce tam wrócić.
NK: Realizujesz największe dotychczasowe triathlonowe marzenie i… co dalej?
MG: Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak na pierwszy start na Konie jestem bardzo zadowolony. 9:31 w debiucie i trzeci czas wśród wszystkich Polaków wydaje się całkiem niezły. Do tego fakt, że nie miałem żadnego większego kryzysu, a na biegu wyprzedziłem prawie 100 osób ze swojej kategorii wiekowej, daje kopa do dalszej pracy i wiary w siebie. Wiadomo, że cierpienie też było, zwłaszcza pod koniec roweru, ale nawet przez chwilę nie przeszło mi przez myśl żeby się poddać. Nie miałem żadnych większych problemów. Wszystko ułożyło się po mojej myśli, a na Kona niewielu może tak powiedzieć.
Na pewno wiem, że stać mnie na więcej. W tym roku Niceę sobie odpuszczam, bo po starcie w 2023 roku powiedziałem, że nigdy tam nie wrócę, bo lubię swoje życie. Nie jestem „góralem” i nie mam umiejętności technicznych na tamtą trasę.
Głównym startem w tym roku są mistrzostwa świata IRONMAN 70.3 Marbella. Start jest późno, dlatego też przygotowania do tego sezonu zacząłem trochę później. Do tego zachłysnąłem się trochę atmosferą Malborka i myślę, że tam się pojawię. Co po drodze? Nie mogę się doczekać Krakowa. Mam też do wyrównania rachunki w Bydgoszczy. A do tego też dwa śluby i chrzest (śmiech).
Nie ma też żadnych celów, jeśli chodzi o konkretne osiągnięcia. W zeszłym sezonie miałem parcie, żeby w końcu stanąć na podium wyścigu z serii IRONMAN i to się udało. Teraz chcę po prostu cały czas się rozwijać i trenować bez kontuzji. Ten rok będzie rokiem zmian i doświadczania czegoś nowego. Szczerze mówiąc, to nie mogę się doczekać. Z perspektywy tego co już osiągnąłem, to na pewno nie mam dosyć. Mierze wysoko i chcę coraz więcej osiągać.
*Tekst powstał we współpracy z 226ers. Użyj kodu w koszyku podczas zakupów. Po wpisaniu kwota zamówienia zostanie obniżona o 10% (działa na wszystkie produkty poza promocjami i zestawami BOX).