Marek Musiał w wieku 76 lat został mistrzem świata IRONMAN. Jego przygoda zaczyna się w powojennym Wrocławiu, a w jej tle grają fortepiany…
ZOBACZ TEŻ: Rytuały przed startem – czy triathloniści mają swoje “dziwactwa”?
Marek Musiał ma 76 lat. Triathlon zaczął trenować w wieku 60. W tym czasie zaliczył kilkanaście wyścigów IRONMAN. Ostatni z nich był tym najważniejszym. Został bowiem mistrzem świata IRONMAN, wygrywając na Hawajach w kategorii wiekowej M75-79.
Pasja, która wyrosła na gruzach
Powojenny Wrocław. Trwa odbudowa miasta. Na ulicach sterty gruzu i pozostałości budynków. A pośród nich grupka dzieci. Organizują zawody lekkoatletyczne. Zniszczone ulice stanowią tor przeszkód i trasę biegową. Rzucanie cegłówką to pchnięcie kulą. Kijem – rzut oszczepem. Rywalizowało się na full. Nie kalkowało czy biegniesz wolniej, czy szybciej. Nie było żadnej myśli. Z ruchu, bierze się nieopisana radość.
Wśród grupki dzieci jest Marek Musiał, który tę samą radość poczuje blisko 70 lat później.
Urodził się w 1948 roku. Sport był w jego życiu czymś naturalnym. Miłość do niego zaszczepili rodzice. Często chodzili razem w góry. Na miejsce dojeżdżali pociągiem. Wszystko, co mieli, musieli nosić w plecaku. Było ciężko, ale dawało też mnóstwo satysfakcji. Czuł, że żyje.
– Zamiłowanie do sportu mam od dzieciństwa, zawsze lubiłem się ruszać, jeździć na rowerze, biegać, pływać, kajakować, żaglować, uprawiałem też narciarstwo, judo, taternictwo. Ale nigdy nie robiłem tego pod kątem sportowym, zawsze to była zabawa – wspomina w rozmowie z velonews.pl.
Od politechniki do teatru
Na Politechnice Wrocławskiej zdobył tytuł inżyniera. Po studiach rozpoczął pracę w Ośrodku Badawczo – Rozwojowym FSM (Fabryki Samochodów Małolitrażowych) w Bielsko-Białej. Praca nie spełniła jego oczekiwań. Wrócił więc do Wrocławia, gdzie rozpoczął współpracę z Teatrem Laboratorium Jerzego Grotowskiego.
Przerwał ją stan wojenny. Kiedy go wprowadzano, Marek Musiał znajdował się w Berlinie. Postanowił przeczekać za granicą. Dostał pracę w warsztacie naprawy fortepianów. Lubił ją. Łączyła dwie pasje – inżynierską i artystyczną.
Kiedy po kilku latach wrócił do Polski, otworzył swój warsztat. I chociaż pozostawał aktywny, to pewnego dnia zrozumiał, że jego kondycja, jest zupełnie inna niż w młodości.
„Zrozumiałem, że młodość minęła”
Przed jego domem biegała grupka dzieci. Postanowił, że również wyjdzie pobiegać. Po kilku kilometrach zabrakło mu sił. Wrócił do domu, cały czerwony, łapiąc oddech. Miał 59 lat.
– Wtedy zrozumiałem, że młodość minęła i trzeba się za siebie wziąć – mówił w rozmowie z Jolantą Reisch-Klose.
Zaczął więc trenować. Z czasem biegał coraz dłuższe dystanse. Przebiegł maraton. Ten również okazał się niewystarczający.
– W końcu maraton stał się za krótkim dystansem i zacząłem startować w ultramaratonach. 3 razy startowałem w biegu 24-godzinnym, czyli biegu, w którym biegnie się 24 godziny i liczy się przebiegnięty dystans. W Katowicach w 2011 przebiegłem 175 km. Potem doszły do tego biegi górskie. Uczestniczyłem w biegu Transgrancanaria – z płudnia na północ przez Gran Canarię 124 km i 8000 m przewyższenia. Z biegów górskich najciekawszy był bieg dookoła wulkanu Fuji w Japonii, to było 176 km i 11 tys. metrów różnicy wysokości – wspomina w rozmowie z velonews.pl.
Z turysty w sportowca
Nieco przypadkiem pojawiło się również kolarstwo. Podczas jednej ze swoich przejażdżek po górach natknął się na grupę kolarzy. Zatrzymał się, aby z nimi porozmawiać. Wtedy poznał kolarstwo górskie.
Dotychczas Marek Musiał był raczej turystą. Jak wspomina: „wjeżdżałem na szczyt jakiejś góry, to się zatrzymywałem, wyciągałem termosik i kanapki, podziwiałem widoki i jechałem dalej”.
Po poznaniu nowej dyscypliny jego podejście się zmieniło. Jako sportowiec postanowił, że: „wjeżdżam na górę i cisnę, żeby jak najszybciej zjechać”.
Kolejne wyzwanie – triathlon
Wkrótce na horyzoncie pojawiło się kolejne wyzwanie – triathlon. Do startu na połówce namówił go znajomy. Postanowił spróbować. Sam nie liczył na wysokie miejsce. Wierzył, że kolega stanie na podium. Ku własnemu zaskoczeniu to nie znajomy, a on wskoczył na 3. miejsce. Złapał bakcyla.
Podobnie jak w bieganiu, połówki okazały się zbyt krótkie. W 2012 roku, w wieku 64 lat, wystartował na pełnym dystansie w Regensburgu w Niemczech. Otarł się o podium.
Już wtedy w jego głowie pojawił się jasno sprecyzowany cel – wygrać wyścig IRONMAN i pojechać na mistrzostwa świata na Hawajach.
Obraz z podświadomości
Cel ten, podobnie jak w całej historii Marka Musiała, ma swoje odzwierciedlenie w dzieciństwie.
– Gdy byłem dzieckiem, jeździłem do dziadka do Sosnowca. Zabierał mnie tam do fotoplastykonu. To było ciemne pomieszczenie, gdzie siadało się na stołku i przez coś w rodzaju lornetki zaglądało się do środka. A tam przesuwały się fotografie, co parę sekund, obrazek z napisem. W ten sposób można było zwiedzać obce kraje. I tam właśnie po raz pierwszy widziałem zdjęcia z Hawajów, jak autochtoni tańczyli w trzcinowych spódniczkach. W podświadomości cały czas miałem ten obraz – mówił w rozmowie z Reisch-Klose.
Tkwiący w podświadomości obraz, Musiał postanowił zamienić na realną scenę. Zapowiedział znajomym, że kiedyś zostanie mistrzem świata.
W 2014 roku zrealizował pierwszy z planów. Wygrał zawody IM Lanzarote w swojej kategorii wiekowej. Rok później powtórzył sukces. Zdobył wymarzoną kwalifikację na Wielką Wyspę.
W debiucie na Hawajach zajął 17. miejsce. Nie zamierzał jednak odpuszczać. W 2016 roku ponownie pojawił się w Lanzarote. Tym razem – 2. miejsce, a skoro miał zostać mistrzem świata – musiał się poprawić.
„Wiedziałem, że nie uda się wygrać”
W 2017 roku wyrównał rachunki w Hiszpanii. Wygrał zawody z najlepszym czasem w historii startów w Lanzarote. Drugiego zawodnika w swojej kategorii wiekowej zostawił ponad 30 minut za sobą.
Na Wielkiej Wyspie ponownie musiał uznać wyższość rywali. Zajął 18. miejsce.
Kolejny rok – to kolejna próba. W Lanzarote – 2. miejsce, w Konie – 7. To ówczesny szczyt jego możliwości. Bo oprócz obowiązków triathlonisty, ma jeszcze obowiązki dziadka.
– Na dwa, trzy miesiące przed zawodami trochę odpuściłem treningi. Musiałem zająć się wnukami. Dlatego wiedziałem, że nie uda mnie się wygrać – tłumaczył w rozmowie z Przemysławem Schenkiem.
„Myślałem, że to wszystko nieprawda”
Kroczek po kroczku dążył jednak do celu. W wieku 76 lat po raz czwarty stanął na starcie mistrzostw świata na Hawajach.
Tym razem wyścig prowadził od samego początku. Sam nie był jednak pewny wygranej. Na 6 km przed metą spotkał na trasie dopingującego go kolegę. Zapytał krótko: „który jestem?”. Po sprawdzaniu trackera okazało się, że pierwszy. 30 minut przed kolejnym zawodnikiem.
– Nigdy nie miałem pół godziny przewagi. Coś jest nie tak w tym telefonie – myślałem. I jeszcze przyspieszyłem, z tego strachu, że to wszystko nieprawda – mówi w rozmowie z Akademią Triathlonu.
Przewaga okazała się prawdą. Podobnie jak mistyczne dotąd Hawaje i tytuł mistrza świata. Musiał przekroczył metę z czasem 14:45:46. Z 42-minutową przewagą nad drugim zawodnikiem.
– Czuję się spełniony, że praca, w którą tyle włożyłem zaowocowała – komentuje krótko.
„W przyszłym roku też wygram”
Razem z przekroczeniem mety pojawiło się jednak kolejne pytanie. Co dalej? Wcześniej o tym nie myślał. Celem były tylko Hawaje. Ale skoro wygrał Hawaje…
– No to myślę sobie – dobrze! W przyszłym roku też wygram. Tym razem we Francji – odpowiada zapytany o plany.
A motywacja? Motywacja wyrosła na gruzach. Na zniszczonych budynkach i ulicach Wrocławia. Bo jak mówi: „na wszystkich zawodach startuję jak ten 5-latek”.
został mistrzem świata w swojej kategorii wiekowej, no rzeczywiscie nic takiego…
Naprawdę nie ma osiągnięć sportowców aby jej opisać tylko o robić newsa z kogoś kto praktycznie przespacerował dystans co wynika z czasu.
„Ale nigdy nie robiłem tego pod kontem sportowym, zawsze to była zabawa – wspomina w rozmowie z velonews.pl.”
KONTO sportowe to jakiś nowy produkt bankowy dla sportowców? 😀