Jeszcze mogę, ciągle jeszcze mi się chce. Stary człowiek i może. Z Radkowa wróciłem pełen dobrych emocji. Piękne miejsce, piękna walka, piękny wynik, którego jeszcze 6 tygodni temu pewnie nikt by się po mnie nie spodziewał. Sześć tygodni temu zaczynałem sezon w Olsztynie. Dostałem łomot, ale w zasadzie zamierzony. Po co ktoś w moim wieku, startujący na długich dystansach, pakuje się na sprint z draftingiem, no po co? A no po to, by się przetrzeć przed Piasecznem. Niestety w Piasecznie znów dostałem straszne baty, bo jak inaczej nazwać 7 minut straty do wygrywającego Marcina Ławickiego. MP na 1/2 w Sierakowie – nawet nie pojechałem kibicować, co dopiero się ścigać. Pojawiły się głosy, że może czas bym jednak zajął się już bardziej szkoleniem niż startowaniem. Mimo to byłem spokojny. Ślesin – już lepiej. Już nie K.O. tylko kilka mocniejszych szturchańców i niecałe 1.40 do „Ławki”. Wyjazd na obóz do Lubasza, w jego trakcie wygrany kameralny start (choć i tak liczniej obsadzony niż dwie imprezy Mistrzowskie w Kołobrzegu). W końcu przyszedł czas na najtrudniejszą w Polsce próbę na dystansie ¼ IM-GIT RADKÓW.
Przyjechałem dzień wcześniej, by zrobić objazd trasy. Zadziwiające, jak wiele pięknych rzeczy można dostrzec, gdy nie trzeba się spieszyć. Okolica, trasa zawodów jak i samo miejsce jest fantastyczne. Szukałem też deklarowanego gorszego asfaltu i w zasadzie nie znalazłem. Nie wszędzie było” lustro” ale bez problemu i obawy o sprzęt można był puścić się z górki 65 -70 km/h. Zawitałem jeszcze z wycieczką na odcinek biegowy… sadyści z Labo… jakby nie dość było gór na rowerze… 2,5 km biegu cały czas lekko pod górę, aby się zawodnik nie rozluźnił. A gdyby tak się jednak stało, to na samym końcu jeszcze pionowa ścianka, którą łatwiej się podchodzi niż wbiega. Wiedziałem, że będzie bolało, ale też cieszyłem się na to jak jakiś niewyżyty masochista.
Nadszedł ten dzień – start. Od drugiej boi już prowadziłem. Brakowało mi „jakiegoś” Najmowicza czy Grembskiego, którzy wzięliby na siebie trudy pływania. Trudno, padło na mnie, ale jak się okazało było warto, bo za najszybszy czas w wodzie dostałem jako nagrodę piankę. Rower i od razu pod górę. Kto źle dobrał tryby już strasznie tracił. To tam pożegnałem Adama Głogowskiego, który ruszył za twardo. Kilometr dalej skręt w prawo i 10 km podjazdu. Za plecami majaczył mi jakiś pomarańczowy punkt z napisem CCC. Wiedziałem, co to oznacza – zaraz złapie mnie lider.
Moje ulubione pomarańczko jednak nie przyjeżdżało, ba, robiło się coraz mniejsze, aż znikło. To mnie uskrzydliło. Wiedziałem, że Marcin zjeżdża jak szalony, ale była szansa, że mnie nie złapie i jeśli drugi podjazd również zacznę samotnie, to może dziś wygram. Niestety, dopadł mnie na samym niemal dole i nawet trochę odjechał na ostatnim zakręcie. Drugi raz górkę zaczynałem jako drugi. Udało mi się dogonić Marcina, ale tym razem już mnie nie opuścił aż do końca. Wiedział, że nie może mi na to pozwolić. Ja po cichu liczyłem, że jeśli pojadę śladem Marcina, to nie dam się odhaczyć na zjeździe. Z początku szło dobrze, byłem niczym ksero mego rywala. Gdy trasa zjazdu weszła w bardziej techniczny moment Marcin pokazał klasę.
Momentami przy prędkościach około 70 km/h na mokrym asfalcie czułem, że jestem już na końcowej granicy przyczepności, a tylne koło zaraz dostanie poślizgu. Jak w takim momencie Marcin dał radę mi odjechać? Jakiś „Tokyo Drift” dosłownie. Jestem pełen uznania. Straciłem około 40 sekund, co i tak uważam za sukces. Na biegu – gonitwa. Co na podbiegu odrobiłem, to na zbiegach Marcin dokładał i na mecie zostało czterdzieści kilka sekund.
Marcin zrobił sobie doskonały prezent urodzinowy. Cóż lepszego mogłem dać, niż dobrą walkę i sprawienie, by miał faktycznie satysfakcje z wygranej? Dwa razy byłem pierwszy na szczycie, ale to Marcin był dwa razy pierwszy na dole i to było kluczem do wygranej. A ja? Cieszę się bardzo. Był oklep, potem szturchańce, a teraz już nawiązałem walkę. Triathlon to sport dla cierpliwych ludzi. Dlatego po Olsztynie byłem spokojny. Konsekwentnie cegiełka po cegiełce wznoszę swoją konstrukcję. Przede mną start w Suszu, który jest zagadką. Pierwszy kontakt z ½ w tym roku. To będzie raczej drogowskaz, co robić dalej, co poprawić. Potem kolejny start w Garminie, gdzie pewnie zapłacę za Susz, choć o „generalkę” w GIT jestem już raczej spokojny. Plany na ten rok jeszcze ambitne. Ważny start w Gdyni, potem wspólny obóz górski z Marcinem, kolejny raz skrzyżujemy rękawice w Zell am See. Wiem, że choć się przyjaźnimy i często razem trenujemy, to w momencie startu nie ma żadnej taryfy ulgowej. Wiem, że na jedno zwycięstwo przypada czasem 100 przegranych, ale gdy już się uda to ma to naprawdę swój smak. Czasem może się nigdy nie udać, ale walczyć trzeba zawsze i za to chcę Marcinowi podziękować najbardziej.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin przyjacielu!
Świetny tekst i postawa. Gratulacje.
Filip – gratuluję walki i wyniku. Bardzo mi odpowiada Twoje podejście i do treningów i do rywalizacji. Jedyna rzecz, to solidaryzując się s Arkiem kategorycznie zabraniam Ci używania elementu wieku jako okoliczności łagodzącej czy wyjaśniającej. Zostaw to naprawdę starszym!
@Arek, nie pierwszej mlodosci
Szacunek i uznanie! Tylko proszę, nie wyzywaj siebie od staruchów bo jak nazwać tych ++50?! 🙂
Przymus ostatnia nadzieja biały…, nie – ostatnia nadzieja skreślonych. Gratulacje za występ i tekst.
Gratulacje Filip, super artykuł, jak każdy w twoim wykonaniu. Miło się je czyta. Z tym wiekiem to chyba trochę przesadziłeś :), jeżeli ty piszesz „Stary człowiek i może” to co mają powiedzieć inni
W połowie mojego pierwszego podbiegu widziałem jak wbiegając z Czech do Polski walczyłeś, żeby dogonić Marcina. Wielkie GRATULACJE!!!
W połowie mojego pierwszego podbiegu widziałem jak wbiegając z Czech do Polski walczyłeś, żeby dogonić Marcina. Wielkie GRATULACJE!!!
„Stary” czlowiek i …moze:))