Piotr Kowalczyk był najszybszym Polakiem w Challenge Roth. Osiągnął tam wynik, o którym marzył od dłuższego czasu – złamał 9 godzin na pełnym dystansie. Rozmawialiśmy z nim o ekscytującym przebiegu wyścigu, jego atmosferze i podejściu do trenowania triathlonu.
ZOBACZ TEŻ: Cadex Tri okiem bike fittera
Grzegorz Banaś: Jakie to uczucie znaleźć się na starcie prawdopodobnie najbardziej legendarnych zawodów w Europie, a może i na świecie? Co czułeś przed startem?
Piotr Kowalczyk: Tegoroczny start był moją drugą wizytą w Roth (poprzednia, mało udana, w 2022 – czas 9:59), więc wiedziałem, że to magiczne i jedyne w swoim rodzaju zawody. Nieziemsko sprawnie zorganizowane, z jedną tylko myślą: jak zrobić, żeby zawodnicy czuli się jak najlepiej.
Start na pełnym dystansie to zawsze zwieńczenie długiej i ciężkiej pracy, zawsze traktuję to, jak święto, po prostu fun. Choć oczywiście jest koncentracja, zwłaszcza że w tym roku w „Home of triathlon”, jak słusznie określa Roth organizator, cel był ambitny: złamać 9 godzin. Przy moich ,,osiągach” margines błędu był mały. Jedno potknięcie – kiepskie pływanie czy jakaś dziwna walka w strefie zmian – mogło wszystko popsuć.
GB: Chciałeś złamać 9 godzin. Pływaniem zaskoczyłeś się pozytywnie. Z roweru chyba jednak nie byłeś zadowolony w 100%?
PK: Tak, gdy po wyjściu z wody zerknąłem na zegarek, prawie podskoczyłem z radości. Bo te zaoszczędzone względem przewidywań minuty dawały większy margines. Wiedzieliśmy z trenerem Mateuszem Kaźmierczakiem, że najlepiej byłoby przejechać 180 km roweru w okolicach 230 watów, ale że pewnie bardziej realne będzie 220. Więc niezależnie od świadomości moich kolarskich deficytów, rower poszedł na tyle dobrze, jak dalece mógł. NP 221 watów, w sytuacji, gdy trochę watów ,,zjadły” zjazdy, na których momentami przy 60+ km/h nie dawało się dokręcić więcej niż 200 watów, bo nawet gdyby nie brakowało „cojones”, to brakowało przełożeń.
Pewnie, że fajniej byłoby jeździć rower na pełnym w okolicach 4:40, ale i na to przyjdzie pora. Trzeba tylko kolejnych miesięcy pracy. Z Kazikiem i z Markiem Wierzbickim z Akademii Kettlebell, z którym robię trening ogólnorozwojowy i siłowy.
GB: Czyli przed biegiem Twój plan świetnie układał się w całość. Z Twojej relacji wynika, że właściwie nogi zaczęły Cię nieść i doganiałeś rywali. Trener trochę ostudził Twój zapał i kazał zwolnić?
PK: Tak, gdy po pierwszych 2 kilometrach biegu wiedziałem, że skurcze odpuściły i nie zepsują mi zabawy, biegłem równo 4:15/km, na dużym komforcie, że śmiesznie, jak na mnie, niskim tętnem poniżej 160 bpm. Godziny zaaplikowanych przez Kazika treningów „at race pace” oddawały.
Biegnąc kultową, żwirową ścieżką wzdłuż kanału przypominałem sobie, jak dwa lata temu na tym odcinku cierpiałem: stawałem, truchtałem, walczyłem, że skurczami. Teraz biegłem, tak jak chciałem, mając z tego największy fun na świecie, pokazując sobie, wspierającym mnie na odległość pozytywnym wariatom z Kazików, ale też rywalom, że #grubybiega.
Bieg to moja najmocniejsza dyscypliną daje więc najwięcej radochy. Monika, najlepsza z żon, krzyczała mi trochę za półmetkiem, że Kazik mówi: 4:20-4:25. Pokazałem jej jednak wtedy tylko 3 palce. Walczyłem już nie tylko o sub9, ale jeszcze, żeby pobiec poniżej 3 godzin. Byłem tego bliski już rok temu w Hamburgu – miałem czas 3:03. W tamtym momencie biegu czułem się dobrze, wiedziałem, że jest dobrze, że jem zgodnie z planem około 70 gramów węgli na godzinę. Co mogło pójść nie tak?
Dlatego z dużą godnością osobistą zignorowałem dyspozycje trenera, który oczywiście chciał, żebym bezpiecznie dowiózł sub9. Trochę później jednak zaczęły się kłopoty.
GB: Wspomniałeś też, że uratowała Cię głowa. Jak ważny był tutaj ten mental i co w tym momencie myślałeś?
PK: Znad kanału trasa biegowa prowadzi do centrum Roth potem dalej do miejscowości Buchenbach, z której wraca się do Roth i leci na stawiany co rok przez organizatora Finisher Stadium. I ten fragment jest już pagórkowaty. Po 180 km też niepłaskiego roweru i 30 km biegu to jest wyzwanie. Tempo zaczęło siadać, na jednym z podbiegów zaliczyłem kilka kroków marszu, ale szybko się zreflektowałem, że „today is not that day”, że choćby miało to być bieganie jeszcze brzydsze niż zwykle, to będę biegł tempem pozwalający obronić czas poniżej 9 godzin.
Uważam, że głowę mam w miarę mocną, zdarzały mi się różne finisze „do wyrzygu”, ale z tego, jak bardzo wyłączone nogi udało mi się zmusić do pracy wczoraj, jestem szczególnie dumny. Wiedziałem, że muszę wykorzystywać zbiegi, puszczałem więc nogi, czwórki cierpiały przy każdym lądowaniu, ale z górki tempo momentami schodziło nawet poniżej 4:00. Po płaskim było już trudniej, pod górkę masakra, ale udało się wrócić do Roth.
Tam jeszcze kawałek po bruku i ostatni kilometr, kiedy już słyszałem kibiców i spikera na stadionie. I widziałem na zegarku, że nic oprócz totalnego odcięcia prądu mi sub9 nie zabierze. Że już walczę tylko o to, jaki będzie zapas. Cały bieg to rollercoaster emocji. Z nieba do piekła zwątpienia i z powrotem do nieba. Jestem bardzo dumny i szczęśliwy, ale też potwornie zmęczony. W noc po zawodach prawie nie spałem, ból nóg nie pozwolił.
GB: Świetnie wykonana praca, odpowiedni mental – w efekcie złamałeś barierę 9 godzin. Kilka dni temu przypomniałeś o wyniku z 2022 roku (9:59h). Poprawiłeś go o ponad godzinę. Musisz odczuwać niesamowitą satysfakcję przy tak fantastycznym postępie?
PK: Wynik z Roth 2022 nie jest do końca dobrym punktem odniesienia. W 2021 debiutowałem na pełnym z czasem 9:43. Roth 2022 to były zawody typu „bomba”, z w dużej mierze przespacerowanym maratonem. Które to straty w 2022 powetowałem sobie w Malborku zdobywając tytuł MP AG40 z czasem 9:24. Tak, progres jest.
Z uporem jednak zawsze powtarzam, że jeśli a) poświęca się na trening tyle, ile poświęcam ja, b) ma się rodzinę tak cudownie wyrozumiałą i wspierającą jak moja, to w połączeniu z mądrze przygotowanym treningiem nie ma zmiłuj – progres być musi. Nawet jak się jest takim jak ja księgowym – korpożuczkiem z lekką nadwagą i bez sportowej przeszłości (śmiech).
Co nie zmienia faktu, że czuję dumę, że z gościa, który w 2018 debiutował tri na olimpijce z czasem 3:13 (to nie literówka, trzy godziny trzynaście minut), przeszedłem drogę do bycia w czołówce mojej grupy wiekowej i regularnego stawania na podiach krajowych imprez. Przy okazji skutecznie lecząc się z różnych problemów zdrowotnych.
GB: Czyli można powiedzieć, że dzięki triathlonowi nie tylko stałeś się aktywnym człowiekiem, ale zacząłeś realizować sportowo, plus jeszcze czujesz się lepiej. Czy myślisz, że triathlon to dla Ciebie taki „styl życia”, czy bardziej ambitne hobby?
PK: Myślę, że te rzeczy się przeplatają, ciężko je rozgraniczyć. Czy jeśli planując urlop rodzinny, sprawdzam możliwości treningowe w wybranej na urlop okolicy i to jest już styl życia? Że o przekierowaniu na tri dużej części strumienia wolnych środków pieniężnych nie wspomnieć…
Długoterminowo czy tri, czy inny sport to sposób na zachowanie zdrowia i sprawności. Ja pomału wkraczam w wiek, w którym będę obserwował coraz bardziej namacalne straty na różnych obszarach. Prędkość, masa mięśniowa, tempo regeneracji. Trening tri, siłowy, jakikolwiek, to moje – ale tak naprawdę każdego z nas – argumenty w nierównej walce z peselem.
GB: Cyferki to dla Ciebie kwestia pracy, ale widzę, że również w triathlonie to zdecydowanie więcej niż prosta fascynacja – analizujesz, podajesz wyniki, dzielisz się przemyśleniami. Okazuje się, że również ambitny amator może szukać tych przewag i małych elementów do poprawy?
PK: Na początku mojej przygody z tri nie analizowałem. Jednak gdy raz czy drugi gdzieś coś fajnego ucieknie, to nagle człowiek się reflektuje, że warto dołożyć trochę staranności. Kiedyś uciekł mi fajny wynik w biegu na 10 kilometrów. Zrobiłem PB 37:00. Pewnie, że 36:59 byłoby fajniejsze (choć różnica żadna, ale przecież kochamy łamać te różne bariery: 9 godzin na Ironmanie, 37, 36 czy 35 minut na dychę, czy 3 godziny na maratonie). Wycisnąć dodatkową sekundę to nie problem. Jak na tarczy zegarka ma się tempo, tętno, dystans, a nie ma się całkowitego czasu, to człowiek nawet nie wie.
Kiedyś przewracałem oczami, gdy ktoś mnie zachęcał do liczenia gram węgli przyjmowanych na treningach czy zawodach. „Kolejna rzecz, z której miałbym się doktoryzować, nic z tego”. Teraz też nie jestem jakiś tri geekiem, z wielkimi Excelami do liczenia wszystkiego, bycie drugim Bodnarem mi nie grozi. Jest jednak jakieś minimum czasu poświęconego na cyferki, które jest potrzebne, żeby nie wywalić za burtę godzin ciężkiej pracy na treningach. Bo te godziny są dobrze i łatwo policzalne bez Excela. Nie tylko przeze mnie, ale i bliskich i przyjaciół.
GB: Złamanie 9 godzin było jednym z Twoich celów. Masz na koncie Roth, Lahti (MŚ), wiele dobrych wyników w Polsce. Myślisz o kolejnym, dużym celu – zawodach lub barierze czasowej?
PK: W kontekście czasu, chciałbym na tyle podciągnąć rower, żeby sub9 nie było wielkim wydarzeniem na pełnym. Natomiast cele na drugą połowę sezonu są dwa, oba z tej samej parafii: na 70.3 zdobyć slota na mistrzostwa świata IRONMAN 2025 w Marbelli, a we wrześniu wracam na zawody, na których debiutowałem na pełnym dystansem, czyli na IRONMAN Italy, walczyć o slota na Niceę 2025.
Jak to się uda, sezon 2025 będzie dla mnie sezonem z bardzo aktywną jesienią i dwoma startami na imprezie rangi mistrzowskiej. Zwłaszcza Nicea z legendarnie ciężkim byłaby dla takiego jak ja mazowieckiego kolarza wyzwaniem, ale cała moja przygoda z tri pokazuje, że wychodzenie ze strefy komfortu to sposób na rozwój i progres.
GB: Dziękujemy za rozmowę.
Upór, konsekwencja i determinacja ❤️