Triathlon nie był pierwszą trenowaną przez niego dyscypliną. Jak więc trafił do Kony? W dziesiątym artykule z serii “Oddajemy klawiaturę polskim Hawajczykom” poznacie historię Jakuba Sobolewskiego.
Już tylko jeden dzień dzieli triathlonistów od pierwszego startu Mistrzostw Świata IRONMAN. W tym roku pierwszy raz w historii zawodów odbędą się one w dwudniowym formacie. W sobotę 8 października wśród zawodników rywalizujących na słynnej hawajskiej trasie będzie m.in. Jakub Sobolewski.
By zdobyć slota, triathlonista dał z siebie wszystko podczas jednego z wyścigów słynnej marki z kropką nad “m”. W kolejnym artykule z serii poświęconej age-grouperom, którzy wystartują na Hawajach, przeczytacie o tym, jak wyglądała droga Jakuba do startu w imprezie z najdłuższą triathlonową tradycją na świecie.
Próbował różnych sportów
Aktywność fizyczna i sport były moimi towarzyszami od zawsze. W młodości trenowałem piłkę nożną i tam się realizowałem sportowo, dochodząc z moją drużyną do poziomu dawnej III ligi polskiej. Miałem nawet propozycje kontynuowania kariery w lepszych zespołach, jednak studia i następnie rozpoczęcie kariery zawodowej wymusiły decyzję o „zawieszeniu butów na kołku”.
Fakt, że zawsze byłem aktywny, spowodował, że zacząłem amatorsko biegać, a były to jeszcze czasy, kiedy wszyscy dziwnie patrzyli na ludzi w legginsach. Ukończyłem wiele biegów na różnych dystansach, kilkanaście razy pokonując dystans maratonu. Zakochałem się również w bieganiu i wędrówkach po górach – przynajmniej kilka razy w roku wraz z żoną staramy się odwiedzać różne pasma górskie.
Z kolei każdą zimą staję się zapalonym narciarzem biegowym, uczestnicząc m.in. w Biegu Piastów. Od kilkunastu już lat najwięcej uwagi poświęcam jednak na triathlon, który uprawiam od 12 lat.
Co ciekawe, o triathlonie po raz pierwszy usłyszałem, będąc jeszcze dzieckiem, kiedy ta dyscyplina dopiero raczkowała na świecie. Zgłębiłem wówczas trochę ten temat, wpadłem w podziw i wiedziałem, że to jest coś, czego będę chciał kiedyś w swoim życiu posmakować.
Czas na triathlon
Moje początkowe podejście do triathlonu, było właśnie spełnieniem tego marzenia z młodych lat i chyba chęcią udowodnienia sobie czegoś. Zawodów w naszym kraju było wtedy jeszcze jak na lekarstwo. Kolejny rok jednak przyniósł popularyzację tri u nas w kraju, a następnie dalszy dynamiczny rozwój.
Pamiętam więc jeszcze, jak wszyscy z otwartymi buziami patrzyli na te 10-15% rowerów czasowych w strefie zmian — teraz te proporcje zostały całkowicie zmienione i pewnie tylko 5-10% to zwykłe rowery.
Tak jak na początku była to tylko zabawa, to każdym kolejnym startem i zawodami, zacząłem się coraz bardziej wkręcać w tę dyscyplinę i chciałem poprawiać czasy poszczególnych etapów. Dlatego też pomyślałem o rozpoczęciu współpracy z trenerem, który wprowadziłby mnie w tajniki łączenia i sensownego trenowania tej dyscypliny.
Ponieważ w metodyce treningowej dotyczącej zwłaszcza pływania i kolarstwa byłem całkowicie zielony, wiedziałem, że sporo pracy przede mną. W swojej dotychczasowej „karierze” współpracowałem m.in. z Mikołajem Luftem, Czarkiem Figurskim oraz Ironman Inspiration. Od wszystkich ww. na odpowiednim etapie mojego triathlonowania, nauczyłem się naprawdę bardzo dużo, dzięki czemu unikając jakichkolwiek kontuzji, systematycznie poprawiałem swoje wyniki.
Nowy styl życia
Po kilku latach trenowania triathlonu zaczęły pojawiać się sukcesy i nagrody, kiedy wielokrotnie stawałem na podium AG zawodów, w których brałem udział.
Triathlon stał się dla mnie jednocześnie stylem życia. Trenuję, bo sprawia mi to przyjemność. Średnio zajmuje mi to około 15 godzin w tygodniu, ale wiadomo, że zimą, tych godzin wpada ciut mniej, podczas gdy przed Ironmanem trzeba dołożyć do pieca.
Kiedy wchodzę w okres roztrenowania, to już po kilku dniach zaczynam się czuć jakoś nieswojo i zaraz coś mnie zaczyna boleć. Fajnie jest również to, że tą moją aktywnością zachęcam swoje dzieci do sportu – córka jest mistrzynią Warszawy i Mazowsza w rzucie oszczepem, starszy syn biega i też już triathlonuje na krótszych dystansach, zaś najmłodszy trenuje zapasy.
Człowiekiem z żelaza po raz pierwszy zostałem w 2012 roku (było to po dwóch latach przygotowań do debiutu na tym dystansie), kończąc wyścig z czasem 11:08. Startując na tym dystansie co 2 lata (aby odpowiednio dozować sobie tę przyjemność), kolejne zawody wyszły jeszcze szybciej, zaś w 2016 roku udało mi się pokonać barierę 9:30.
Stwierdziłem wówczas, że to chyba jest moment, kiedy warto sobie głośno powiedzieć, że chciałbym się dostać na mistrzostwa świata na Hawajach. Widząc sens poświęcenia i potu wylewanego na treningach, postawiłem sobie więc cel, który jest marzeniem każdego triathlonisty, gdzie walczy się nie tylko z dystansem, lecz również z falami oceanu, słońcem, wiatrem i wilgotnością.
Po slota na Tajwan
Ponieważ lubię, jak jest trudno, za miejsce walki o slota wybrałem sobie IRONMAN Taiwan, który ze względu na panujące tam warunki klimatyczne bardzo mocno przypomina zawody na Hawajach – organizatorzy nawet reklamują się hasłem „The race most like Kona”. Nie bez znaczenia był również termin tych zawodów tj. przełom września/października. Dzięki temu najważniejsze miesiące przygotowań przypadały w okresie, kiedy w naszym kraju dzień jest najdłuższy i jest ciepło, a ja nie jestem fanem jazdy na trenażerze.
W pierwszym podejściu, do slota niewiele zabrakło, a ja już na starcie wiedziałem, w jaki sposób będę mógł ewentualnie wytłumaczyć to, jeśli się nie uda. Wymówką miały być problemy logistyczne (m.in. odwołane loty ze względu na huragan) i stres z tego wynikający spowodowały, że ostatnie 4 doby przed zawodami przespałem zaledwie 15 godzin. Na miejscu zaś byłem dopiero 2 dni przed imprezą.
Dlatego w kolejnym, 2019 roku, chciałem wziąć rewanż na tej samej trasie. Pamiętny doświadczeń, na miejscu byłem już tydzień przed zawodami. Cały wyścig przebiegał idealnie po mojej myśli, m.in. pojechałem życiowy rower. Na biegu zaś kontrolowałem sytuację, cały czas utrzymując 2-3. pozycję w AG.
Około 6 km przed metą zacząłem jednak powoli odpływać. Ostatnie 3 km to był już bieg bardziej siłą woli. Najbardziej dramatyczne było jednak końcowe 300 metrów. Walczyłem z tym, aby utrzymać się na nogach, biegnąc, ile fabryka dała w tempie 8 min/km. Znajdując się 5 metrów przed metą, głowa już chyba się za nią znalazła, ale ciało niestety nie. Nogi się pode mną ugięły i przewróciłem się, tracąc kontrolę nad wszystkim.
Trochę świadomości jednak na szczęście zostało. Albo to głos żony krzyczącej z boku spowodował, że nie mogąc wstać, przez metę po prostu się przetoczyłem. Pokonanie tych 5 metrów zajęło mi prawie 1 minutę…
Kona spełnieniem marzeń
Na mecie zupełnie nie myślałem o slocie, dopiero po podaniu kroplówki i dojściu do siebie sprawdziłem, na którym miejscu ukończyłem zawody. Okazało się, że finalnie zająłem 5. miejsce w M40-44, czyli ostatnim, które dawało przepustkę na Hawaje. To był wyścig, w którym wycisnąłem z siebie naprawdę wszystko, co mogłem… Pomimo wielu lat startów, nie zdawałem sobie sprawy, że można się do takiego stanu doprowadzić.
Na upragnione Hawaje czekam już więc 3 lata. W międzyczasie zameldowałem się w nowej kategorii wiekowej. Ale mówi się, że im dłużej na coś się czeka, tym to potem lepiej smakuje! Ten wyjazd jest spełnieniem marzeń zarówno moich, jak i mojego największego kibica — mojej kochanej żony, która wspiera mnie na każdych zawodach. Cierpliwie, choć nie zawsze, znosi moje treningi i czas nieobecności w domu i której w tym miejscu chciałem specjalnie podziękować.
Będąc już na miejscu, wiem i czuję, że naprawdę super było tutaj się znaleźć. Panująca wokół atmosfera triathlonowego święta jest rewelacyjna. Trzeba jednak też uczciwie przyznać, że start na Hawajach jest spełnieniem marzeń, ale i wyzwaniem. Biorąc pod uwagę kwestie finansowe i logistyczne związane z takim wyjazdem, trzeba się na tym polu wykazać niemałym talentem organizacyjnym i cierpliwością.
Na wiele rzeczy trzeba przymknąć oko i zacisnąć zęby — czyli dokładnie, jak na trasie Ironmana. Myślę, że bez pomocy wielu osób nie byłoby mnie tutaj. Dlatego serdecznie dziękuję za pomoc i udzielone wsparcie mojemu pracodawcy – Bankowi Gospodarstwa Krajowego oraz firmom Vector Software, Kino&Cafe Odeon i Jaan Bikes.
ZOBACZ TEŻ: Oddajemy klawiaturę polskim Hawajczykom #9 – Glen Osmond
Gosc jest meczennikiem polskiego traithlonu, ale niech sie bawi, dziwny facio, mialem watpliwą przyjemnosc poznac.
Ile trza rzucić oszczepem żeby zostać mistrzem Warszawy i Mazowsza ?