Są miejsca do których specjalnie mnie nigdy nie ciągnie. Do takich należała między innymi Gdynia, bo cóż pięknego może w niej być? Miasto młode, bez zabytków, o typowo socjalistycznej zabudowie, architektonicznie – nic ciekawego. Jednak dobrze jest pojechać na zawody, by odkryć tereny niekoniecznie zabytkowe, lecz z urokliwą przyrodą. Gdyby nie moja przygoda z triathlonem nadal bym tkwiła w przeświadczeniu, że do Gdyni nie warto nawet zaglądać.
Pod znakiem zapytania był mój niedzielny start, gdyż od kilku dni walczyłam z infekcją. W ostatniej chwili też udało się zarezerwować kawałek podłogi w jednym z tzw. domów wczasowych w Gdyni Orłowo. Budynek prawie krzyczał – KOMUNO WRÓĆ! Po przekroczeniu progu powróciłam w lata 70-te, z typowym zapachem owych ośrodków oraz umeblowaniem. Dla mnie i mojego męża była to podróż w czasie, dla naszych dzieci- odkrywanie przeszłości.
Z różnych przyczyn moje chłopaki, czyli mąż z synem, przyjechali nad morze kilka godzin wcześniej, wiec „obczaili’ każdy kąt tej części miasta. Czekali na nas na dworcu, kiedy przed północą wysiadłam wraz z córką z kolejki miejskiej. Bardzo rzadko się widujemy wszyscy razem. Nasza córka – Noemi – mieszka i studiuje daleko, wiec kiedy mamy możliwość wspólnego spotkania – celebrujemy wszyscy te chwile. Takim jej nieplanowanym przyjazdem była akurat wizyta w weekend, przypadający na zawody w Gdyni. Wspólnych chwil jest zawsze zbyt mało, więc wykorzystujemy każdą minutę. Chłopaki postanowili zaprezentować nam atrakcje Orłowa by night. O pierwszej w nocy udaliśmy się też na plażę, by podziwiać gwiazdy oraz pomoczyć nogi w morzu (zimne! Nie wróżyło to nic dobrego dla mnie). Delektując się smakiem trunków wcześniej zakupionych na tę okazję, udało nam się wypatrzyć pomiędzy chmurami fragmenty gwiazdozbiorów Łabędzia i Kasjopei. Wozu na niebie widać nie było, ani wielkiego, ani małego, lecz może piwa było zbyt mało.
Miałam w planach popływać w morzu przed zawodami, ale ze względu na notoryczne złe samopoczucie, okropny katar, powracający stan podgorączkowy i jak dla mnie, zbyt zimne morze, zapowiadany trening z Sailfishem w sobotę o 8 rano odbył się beze mnie. Można powiedzieć, że to jedyny niezrealizowany punkt mojego programu.
Sobota generalnie upłynęła nam bardzo przyjemnie. Obfite śniadanie, spacer kilkukilometrowy wzdłuż piaskowo-kamiennej plaży, obiadek, odprawa techniczna, opanowanie stref zmian, pasta party. Taki zwykły i niezwykły dzień przed zawodami, bo pierwszy raz mój mąż i Noemi mieli kibicować naszej dwójce, czyli mi i Adasiowi.
Tyle słyszałam o imprezach pod szyldem Ironman’a, słynnym M z kropeczką, iż sama nie bardzo wiedziałam czego mam się spodziewać. Zapewne czegoś wyjątkowego i perfekcyjnego pod każdym względem. Jednak jakoś nie rzuciło mnie na kolana. Nic „odlotowego’ się nie przydarzyło. Wszystko wręcz było po prostu normalne. Nawet pojawiła się, tak krytykowana w Poznaniu, dość długa kolejka do strefy rowerowej. Tak jak tam, tak i tu postanowiliśmy z Adasiem przyjść z rowerami „nieco’ później. Polskie wydanie IM wybitnie oszczędza na jedzeniu. Na PASTA PARTY należało się tyle makaronu, ile zmieściło się na talerzu i ani grama więcej, bo zabraknie innym! Na szczęście można było do woli nakładać sobie sałaty, zapychać się ciastem drożdżowym, popijając bezalkoholowym, puszkowym piwem.
W niedzielę prawie byśmy się spóźnili na start. Nie zauważyliśmy odpowiedniego rozkładu jazdy kolejki podmiejskiej i „uciekło’ nam na peronie dobre pół godziny. Pół godziny urwane z naszych planowanych ostatnich przygotowań to dużo. Wszystko robiliśmy potem w biegu: przegląd rowerów, ostatnie spojrzenie do worków (czy wszystko tam jest) oraz ubieranie się w stroje startowe i pianki. Ledwo zdążyłam wejść do morza, by przekonać się, że jego ciepłota od soboty nie wzrosła ani o jedną kreskę. Cóż, będzie zimno. Nawet słynna pralka specjalnie mnie nie martwiła. Doszłam do wniosku, że morze jest szerokie i zawsze gdzieś na bok mogę uciec przed zawodnikami, którzy na starcie zachowują się jak harty spuszczone ze smyczy, gotowymi stratować na swojej drodze takie ciele morskie, jakim jestem ja. Im bliżej godziny zero, tym coraz większy stres. Jeszcze przed startem wymieniliśmy się kopniakami z Adasiem, aby wszystko dobrze poszło. Próbowałam jeszcze dojrzeć jak daleko mam dopłynąć, jednak stojąc pod słońce nie byłam w stanie wypatrzeć czerwonej boi. Hmm, kilometr w głąb morza to jednak spora odległość. Stanęłam sobie na boczku i czekałam na słynny wystrzał z armaty.
I stało się. Huk oznajmił, że nasza fala rozpoczyna wyścig. Po pierwszych metrach biegu w wodzie, można było w końcu płynąć. Część osób jeszcze biegła, inni zaś już płynęli. Trudno powiedzieć, kto szybciej pokonywał w tym momencie dystans. Po kilkudziesięciu metrach pływania dopadł mnie „atak paniki’, czy też „atak strachu’, coś co trudno opisać. Nie byłam w stanie zapanować nad oddechem. Właściwie z każdą chwilą przekonywałam się, że nie jestem w stanie go złapać! Dotarło do mnie również, że przecież ja do tej pory pływałam tylko w basenach i jeziorach, a tutaj mam do czynienia z bezkresnym morzem, gdzie nie mam pojęcia jak daleko do dna i na dodatek nie wiadomo, co w tym morzu pływa. Panika ogarnęła mnie do tego stopnia, że czułam jak zaczynam się topić. Już miałam wołać ratownika, by mnie z tej wodnej czeluści wyłowił, lecz w jakimś ostatnim momencie świadomości postanowiłam położyć się na plecach i spróbować się uspokoić. Dryfowałam na plecach mając sparaliżowany strachem cały układ oddechowy, jednocześnie próbując z trudem łapać małe hausty powietrza. Mówienie sobie, że przecież umiesz pływać, brzmiało jak bajka z innej planety. Empirycznie doświadczyłam amnezji. Leżąc na plecach i poddając się wodzie, po prostu myślałam o jednym: uspokój się, uspokój się i zacznij głęboko oddychać. Tylko jak to zrobić, gdy układ oddechowy się temu sprzeciwia? Nie myślałam ani o zawodach, ani o rywalizacji, jedyne co się liczyło to po prostu spróbować przeżyć i opanować ten koszmarny strach. Z czasem zauważyłam, że powoli oddycham coraz równiej, a potem coraz głębiej i spokojniej. Nie miałam pojęcia, ile mogło to wszystko trwać. Dopiero w domu Garmin pokazał, że bez ruchu to ja spędziłam ponad 4 minuty. Tyle potrzebowałam, by zmierzyć się ze świadomością pierwszego razu! Pierwszy raz w życiu pływałam w morzu! Po tych ponad czterech minutach, gdy już trochę ochłonęłam i się uspokoiłam, postanowiłam powoli i spokojnie zacząć dalej płynąć kraulem. Dookoła nie było już nikogo z mojej fali startowej. Zaczęłam płynąc równo, już bez stresu. Po pewnym czasie zaczęłam nawet czerpać z tego przyjemność. Pooglądałam sobie przemieszczające się w wodzie meduzy, przed którymi ostrzegano, że parzą. Przyjemnie było podglądać je, jak unoszą się blisko lustra wody. W tym zachwycie nad meduzami nie zauważyłam, że zaczęłam doganiać „ogony’ mojej fali startowej. W końcu nie byłam już sama. Powoli też zaczęły dochodzić nas kolejne fale startowe. To, że zielone czepki pojawiły się między nami – niebieskimi, było oczywiste, ale gdy pojawiły się żółte, to zaczęłam się niepokoić, że jednak zbyt długi czas spędzam w tej wodzie i nie zmieszczę się w wyznaczonym limicie. W końcu oni do morza weszli 20 minut po nas! Jednym słowem zrobiło mi się gorąco. Byłam dopiero w połowie drogi do trzeciej czerwonej boi! Moje kilkukrotne machnięcia łapami, to dla żółtych czepków jedno długie pociągnięcie. Autentycznie byłam pod wrażeniem. I tak podglądając facetów w żółtych czepkach dopłynęłam do końca pierwszego etapu.
W Gdyni strefy zmian przygotowane są genialnie. Z cichego morza wbiegłam w taki tłum entuzjastycznych kibiców, że właściwie nawet nie wiem kiedy byłam już na rowerze. Do końca zawodów jedynie ból przy głębokich oddechach przypominał mi o moich pierwszych doświadczeniach z morzem.
Trasa rowerowa jest, według mnie, najpiękniejszą trasą z jaką od dawna przyszło mi się zmierzyć. Jedna, 90 kilometrowa pętla po Kaszubach, interwałowa, z licznymi podjazdami, ale jakże fantastycznymi serpentynami na zjazdach – jednym słowem – cudna. Dla tej trasy rowerowej warto przyjechać tutaj jeszcze raz. Niestety tego dnia okropnie wiało, ale mam wrażenie, że nad morzem wieje zawsze. Czasem rzeczywiście rzucało rowerem, lecz skoro czasówki z pełnymi kołami dały radę, to dlaczego ja bym miała nie dać? Moją głowę zaprzątała myśl, że z moimi kibicami, czyli mężem i córką umówiliśmy się około 14ej, a ja po wyjściu z wody byłam już w lekkim niedoczasie. Zaczęłam się martwić, że mogę się spóźnić na umówione spotkanie, a oni niestety po 15tej mieli już pociąg powrotny. Jechało mi się naprawdę dobrze. Przed zawodami odebrałam rower z warsztatu i nie było już czasu sprawdzać, czy wszystko chodzi dobrze. Dopiero na trasie okazało się, że przerzutka nie chce mi wrzucać łańcucha na płytę. Masakra, w szczególności na zjazdach. Człowiek by jeszcze trochę tempo podkręcił, a tu nie ma jak. Tyle tylko ile natura dała, czyli moja i roweru waga. Łańcuch złapał blat przy ok. 50-tym kilometrze. Potem już nie tykałam przedniej przerzutki!
Wjazd do Gdyni, właściwie końcówka trasy kolarskiej, w szpalerze wrzeszczących i kibicujących ludzi – REWELACJA. Autentycznie się wzruszyłam.
Szybka zmiana w strefie, buty biegowe na nogi i ostatnie 21 km przede mną. Kolejna niespodzianka – tłum kibiców na całej trasie. Tego to się bym nigdy nie spodziewała. Naprawdę fajnie się biegło. Tym bardziej, że kilka razy słyszałam dopingującą mnie córkę i męża. To jest transcendentalne przeżycie, gdy niewidomy mąż próbuje zrobić nam zdjęcie lub nakręcić film, abyśmy potem mieli co wspominać. Super jest, gdy ktoś z kibiców woła do nas po imieniu zachęcając do jeszcze szybszego biegu i nie poddawania się. Bardzo dziękuję wszystkim kibicom. To naprawdę jest niesamowity zastrzyk energii.
Trasa biegowa również bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, nie wiem tylko czy ze względu na walory krajoznawczo-poznawcze, czy ze względu na wspomnianych kibiców. Możliwe, że jedno i drugie. Trzy pętle, a przy nawrotach można było zauważyć kto za mną i kto przede mną. Na biegu spotkaliśmy się z Adasiem. Byłam pewna, że on kończy już swój bieg, a tu okazało się, że złapał gumę 10 km przed metą, bo ktoś rozsypał pineski. Tak go to zdołowało, że nawet nie bardzo miał ochotę na dalsze zawody. Dopiero gdy mnie zobaczył to się rozkręcił i na metę wpadł kilka minut przede mną. Miłe uczucie, gdy zaraz za metą czeka syn. Razem też podeszliśmy do naszych najwierniejszych kibiców. Jeszcze tylko zjeść coś w strefie finishera i ostatnie minuty mieliśmy spędzić z nimi.
Hmm, STREFA FINISHERA to jakaś totalna porażka. W strefie była woda, izo, owoce plus pomidory i znowu bezalkoholowe piwo puszkowe. Jedynym tzw. normalnym posiłkiem była zupa krem, którą podano dopiero po odhaczeniu na numerze startowym. O repecie można zapomnieć. Wolontariuszka od razu powiedziała, że należy się jeden talerz zupy, czyli niewielkie dwie chochelki. Takiej strefy to ja chyba nigdy w życiu nie widziałam. Ale też doświadczenia nie mam zbyt dużego, więc i dziwić mi się chyba wolno. Po wyjściu ze strefy trzeba było tak naprawdę szukać jakiejś knajpy, by nie umrzeć z głodu.
Z wody w swojej grupie wyszłam jako jedna z ostatnich. Nie trzeba być Einsteinem, by dojść do wniosku, że i w swojej kategorii wiekowej będę na końcu. Trochę się tym przejęłam. Nikt nie chce być ostatni. Mogę być gdzieś pod koniec, ale niech za mną ktoś jeszcze będzie. Między innymi to ta myśl mi towarzyszyła na rowerze i na biegu. Choć jedną osobę wyprzedzić, by nie być na szarym końcu. Jakie było moje zdziwienie, gdy przebierając się, zobaczyłam sms’a z informacją, że w K-50 jestem PIERWSZA!!!! Wow. Szok i niedowierzanie. Dopiero w domu popatrzyłam, że różnice pomiędzy nami na pudle były w granicach 1-2 minuty tyle, że babki z pudła z mojej kategorii wiekowej wyszły z wody przede mną 17 i 10 minut. Muszę powiedzieć, że bardzo sobie to zwycięstwo cenię.
W Gdyni organizatorzy nie przewidzieli, że po zawodach dość duża grupa osób po prostu korzysta z prysznica. Byłam zdumiona, że nie było gdzie się umyć! Szybko więc z Adasiem pojechaliśmy do Orłowa, aby wziąć kąpiel, zabrać swoje rzeczy z domu wypoczynkowego i pojechaliśmy z powrotem na plażę. Ledwo zdążyłam na dekoracje.
Będąc na pierwszym miejscu wiedziałam, że mam też slota na Mistrzostwa Świata do Stanów. Z rodzinką obgadaliśmy, że jedziemy wszyscy razem. Nasza radość jednak nie trwała długo. Sloty przyznawane były w innym miejscu niż dekoracje, pomiędzy nimi była chwila przerwy. Postanowiliśmy z Adasiem szybko odebrać rowery oraz rzeczy ze stref zmian, bo obawialiśmy się, że nie zdążymy tego zrobić do 19tej. Odległości jednak pomiędzy poszczególnymi miejscami były na tyle duże, że dwie minuty spóźniłam się po odbiór slota i przepadł. Nie powiem, by mnie to ucieszyło. Wszyscy się tym trochę zmartwiliśmy. Mówi się trudno. Na szczęście mamy z Adasiem w przyszłym roku zawody w ramach Challengeship, na które czekamy z niecierpliwością. Nie wiem, czy dwie imprezy o randze światowej bym była w stanie przeżyć, więc może należy dawki szczęścia sobie dozować?
Z tą myślą kończę tegoroczny sezon triathlonowy. Dużo tego nie było, lecz emocji miałam sporo. Sporo też przede mną pracy. Wiem, że dopóki nie poprawię pływania, nie mam co myśleć o pełnym dystansie. Może jednak nie jest mi on pisany?
gratulacje!
Aniu, rzeczywiście jako kibice byliście WSPANIALI! Warto przeżyć te zawody by doświadczyć cudownych emocji z piękną trasą i kibicami w roli głównej 🙂
Ja bardzo dobrze wspominam Gdynie. Nie bralam udzialu ale bylam jako trener I support. Atmosfera byla chyba jedna z lepszych ktore widzialam I tak samo organizacja. Mialam kilka momentow ze zalowalam iz nie bralam udzialu. Za rok przyjezdzam juz jako uczestnik aby sie poscigac! Gratuluje wyniku!
to może jakiś autobus 'prezes’ by załatwił dla AT teamu? To by był czad!
Marek to z tych, którzy lubią jak ich się prosi … Jazda mi tu! Wszyscy jedziemy…! 🙂 Mój sympatyczny przyjaciel z Danii, Michał też zdobył slota…. Jak zdrówko pozwoli to będzie nas cała banda!
Andrzej- łatwo powiedzieć 'w żadnym wypadku nie możesz się spóźniać’. Ja ciągle jestem w 'niedoczasie’ 🙁 Na szczęście nie chodziło tu o Hawaje, więc aż tak bardzo nie jest żal. Przynajmniej zaoszczędzę na lemondkę do kolarzówki 😉 Ponieważ już wiem czym 'grozi’ spóźnianie się w przypadku slota, następnym razem obiecałam sobie już się nie spóźniać. Tylko trzeba by było mieć lokum bliżej mety. Marku- mnie się w ogóle w głowie nie mieści, że ktoś kto jest zakwalifikowany do Samorin tam nie pojedzie!!! Ja wewnętrznie czuję, że TA impreza przyćmi wszystko to co do tej pory widzialiśmy i doświadczyliśmy na trizawodach (wyłączam z tego Hawaje i Roth). Przyćmi zarówno poznański Challenge, czy gdyński IM. Mam nadzieję, że będziemy tam silną grupą AT teamowców 🙂
Gosiu, swietnie opisana cenna rodzinna przygoda. Gratuluje zwycięstwa, juz w Poznaniu widziałem, ze nie odpuszczasz. Tomek faktycznie próbował mnie zmiękczyć i nawet nie jestem pewien, czy po kilku koktajlach na bazie Kopytka Łosia czegoś mu nie obiecałem… Ale moze był to tylko wspólny start w maratonie na jesieni 🙂
NEW SLOT ALLOCATION/ROLLDOWN POLICY IM 140.6 Athletes MUST claim their slot in-person during the 2016 IRONMAN World Championship Slot Allocation/Rolldown Ceremony immediately following the Awards Ceremony. We recommend being at least 15 minutes early. Be prepared to pay the $890 USD entry fee with CREDIT CARD ONLY; no check or cash. Prior to race day, at least one slot shall be tentatively allocated to each Age Group category (both male and female). Final Slot Allocation will be determined on race day based on the number of official starters in each Age Group. If there are no starters in a particular Age Group, then that slot will be moved to the next calculated Age Group within the gender. Final Slot Allocation shall be representative of the actual number of Age Group starters in each category in the race. Please check the schedule of events for time and location. Anyone who wishes to claim a Rolldown slot must attend the IRONMAN World Championship Slot Allocation and Rolldown Ceremony and claim their slot in person. If an automatic qualifier in an Age Group chooses not to take the slot, does not attend the IRONMAN World Championship Slot Allocation and Rolldown Ceremony, or has already qualified, the next eligible finisher in that Age Group may claim the slot that has rolled down. If there are no more eligible finishers in a particular Age Group or no other finishers in attendance at the IRONMAN World Championship Slot Allocation and Rolldown Ceremony in that Age Group, that unclaimed slot will be reallocated to another Age Group within the gender based on the athletes-to-slots ratio. The Age Group within the gender with the largest athletes-to-slots ratio will receive the first reallocated slot, followed by the next largest ratio receiving the second re-allocated slot (if applicable), and so on.
Malgosiu , w zadnym przypadku nie mozesz sie spoznic gdy wygrasz na pelnym dystansie !!!! :-))) Gratulacje!!!! 🙂 W IM70.3 (polowka) , sloty rzeczywiscie ida w dol dosc gleboko ale w IM140.6 (pelny) juz tak nie jest . Slot nie wziety do wyznaczonego miejsca( np 10 czy 12), przechodzi do innej grupy .
no szkoda, ale co poradzić? Zaczęli rozdawanie slotów akurat od najstarszych kobiet, gdyby kolejność odwrócona była- to bym zdążyła. Ale to takie gadanie. Tak wyszło i już. W sumie cieszę, że byłam zobaczyć jak wygląda sprawa slotów. Ostatnio przy dyskusji (w innym wątku) była mowa, że to nie jest tak, że sloty w IM to tak bez końca spadają, aż w końcu z danej kategorii ktoś je weżmie. No i wyszło tutaj, że jednak tak jest. Nie pamiętam przy której to było kategorii, ale slot w końcu otrzymał facet z 12-tego lub 13- tego miejsca. Gdyby jego nie było to może jeszcze do dzisiaj by szukano chętnego 😉
Gartulcje! Super opis… ale tego slota to jednak szkoda chyba 🙂
Tomku- zgadzam się z Tobą całkowicie co do strony finansowej tych zawodów. Mam tylko nadzieję, że w Samorin, kiedy będzie nas z AT sporo, po prostu prócz zawodów nastąpi też 'nasza’ integracja. Przynajmniej fajnie by było. Natomiast wg mnie to był mój bardzo udany start, bo zmierzyłam się z ogromnym lękiem, jaki wzbudza we mnie zawsze woda. Co do samych zawodów- jak pisałam- super trasa (morska, rowerowa i biegowa) wszystko bardzo dobrze przygotowane. Natomiast nie do uniknięcia, przy tylu uczestnikach był drafting. Chyba fale startowe trzeba by jeszcze bardziej rozciągnąć, ale od tego jest org by o tym myślał. Na odprawie technicznej miałam wrażenie, że dyskwalifikacja należy sie prawie za wszystko. Sikać tylko w toi-toikach, bo inaczej czerwona kartka. Szkoda tylko, że zakazy dotyczyły zawodników, a na zawodach bywa przecież różnie i nie zawsze można dojechać lub dobiec do toi-toiki. Sama widziałam, jak sędziowie zatrzymali się w lasku i oznajmili, że czas teraz na sikanie. Więc chyba czerwona kartka się należy? Andrzeju ATMOSFERA była GENIALNA! Coś nieprawdopodobnego dla mnie. Jeśli kiedykolwiek wrócę do Gdyni to tylko by jeszcze raz zmierzyć się z super trasą oraz by jeszcze raz móc doświadczyć takiego dopingu kibiców. Arku- banalnie i niebanalnie. Inaczej pewnie bym musiała po rowery jechać do ŁODZI, więc chyba lepiej nie mieć slota.
Szkoda, że w taki banalny sposób przepadł slot. Gratuluję pudła i do zobaczenia w Słowacji.
Piekny opis i super efekt koncowy- gratulacje po raz kolejny! Tylko raz uczestniczylem w IM Gdynia ale czytajac opisy i relacje z lat poprzednich mysle ze bez wzgledu na logo atmosfera i kibice pojawiaja sie w kazdym opisie jako najsilniejszy punkt i to sie chyba nie zmieni. Ja osobiscie czekalem na opisy tegorocznej Gdyni – dla mnie nawet najdrobniejsze szczegoly typu podroz SKM czy meduzy przywoluja wspomnienia za co wielkie dzieki.
Małgosiu. Bardzo ładnie opowiedziałaś nadmorską historię no i gratulacje kolejnego 'nieudanego’ zwycięskiego startu. Twoje komentarze nt. zawodów nie zachęciły mnie jednak do odwiedzenia Gdyni w Tricelu. Jak powiedział rosyjski bohater filmu Armageddon 'american components, russian components all is made in Taiwan’. Po poznańskich przeżyciach wydawałoby się naturalne zwrócić w kierunku zawodów organizowanych pod szyldem IM. Pytanie tylko po co ? Żeby wydać kilkaset złotych więcej za podobny szajs? Z zawodów na zawody i z opisów na opisy coraz bardziej utwierdzam się żeby omijać łukiem te pseudowypasione imprezy, bo wypas jest dla organizatorów a nie zawodników. Choć tak jak Ty chyba się wybiorę do tej Słowacji w przyszłym roku. Jak wszyscy 'nasi’ zakwalifikowani by się pojawili, mogłoby być fajnie. Coś się Nadbloger mocno opiera żeby pojechać ale nawet dzisiaj mam go zamiar osobiście po raz kolejny nakłaniać. Może Challenge zafunduje jakiś nowy challenge np. pomyli dystans rowerowy z biegowym…