To ostatni zawodowy sezon w karierze Pauliny Kotficy. Rekordzistka Polski na dystansie średnim w triathlonie z tego roku zdradza, że po połowie życia, które spędziła jako zawodniczka, teraz jest najlepszy moment na to, by trochę zwolnić.
W rozmowie opowiada m.in. również o tym, jak zmieniły się jej priorytety oraz jak powracała do startów po dwóch ciążach.
Kamila Stępniak: W piątek wieczorem (15 lipca) wraz z trenerem zadecydowaliście, że nie weźmiesz udziału w „niedzielnej połówce”. W zamian wystartowałaś na „ćwiartce”. To był chyba najkrótszy dystans, na którym startowałaś w tym sezonie – do tej pory były to bowiem same „połówki”. Nie licząc niesprzyjającej pogody – czy była to przyjemna odmiana?
Paulina Kotfica: Oj tak. 1/4 IM to na mój stan wytrenowania idealny dystans. Połówki kosztują mnie dużo energii i regeneracja po takim starcie zajmuje mi sporo czasu, dlatego jak dowiedzieliśmy się, że start w Poznaniu nie będzie miał rangi Mistrzostw Polski, postanowiliśmy skrócić dystans. A pogoda faktycznie była fatalna, ale ja na szczęście wolę taką, niż upał i ponad 30 stopni.
KS: Cofnijmy się jeszcze o nieco ponad miesiąc, do Warszawy, gdzie wygrałaś i ustanowiłaś nowy rekord Polski na średnim dystansie. To był naprawdę szybki wyścig – czy od początku w Twoich planach był „atak na rekord”?
PK: Nigdy przed startem nie myślę o czasie. Wywodzę się z dystansu olimpijskiego, gdzie najważniejsze było miejsce na mecie, a nie czas końcowy i dalej tak do tego podchodzę. Przed startem w Warszawie nawet nie wiedziałam, jaki był wcześniej najszybszy wynik na połówce. To Zbyszek [Gucwa] i kilku zawodników z GVT zaczęli szukać i sprawdzać. Jak się okazało, mój czas w Warszawie okazał się najszybszym czasem, jak do tej pory w Polsce. Na pewno jest to fajna sprawa i brzmi to fajnie, ale jak mówię, dla mnie czasy w triathlonie są mało istotne. Zdecydowanie bardziej cieszyła mnie moja dyspozycja tego dnia.
KS: Często każdy bardzo skrupulatnie przygotowuje się do ważnych startów w sezonie, zwłaszcza tych spod szyldu słynnej marki z kropką nad „m”. Wszystko musi być przynajmniej dwukrotnie sprawdzone – mam na myśli triathlonowy ekwipunek. Pamiętam jednak, że Ty jeszcze dzień wcześniej odbierałaś swoje nowe buty startowe. Nie obawiałaś się, że przypłacisz tym na bieganiu?
PK: Myślę, że kilka lat temu tego bym nie zrobiła. Teraz podchodzę to tego na większym luzie — co ma być, to będzie. A tak na serio, kiedyś byłam bardzo skrupulatna. Wszystko pakowałam dużo wcześniej i zawsze miałam wszystko na zapas i na każdą pogodę. Jak latałam samolotem, to wszystko spakowane było tak, że na wypadek, jak zaginie mi bagaż, rzeczy potrzebne na trening biegowy i pływacki były w bagażu podręcznym. Teraz nasz każdy wyjazd na zawody z dziećmi to jest najpierw pakowanie miliona potrzebnych dla nich rzeczy, a na koniec pakowanie siebie na szybko.
KS: Czy był taki moment podczas tego wyścigu, gdy byłaś już pewna, że nic ani nikt nie jest w stanie odebrać Ci pierwszego miejsca?
PK: Pierwsze kilometry biegu nie wskazywały na to, że będzie tego dnia dobrze. Czułam się słabo, nogi miałam jak z drewna. Do tego te myśli: „jak ja mam przebiec 21 km? Jeszcze w nowych butach?”. Na szczęście z każdym kilometrem było coraz lepiej i zaczęłam wyprzedzać dziewczyny. Wbiegając już na ostatnią rundę, poczułam, że może się uda dobiec na pierwszej pozycji, ale wiadomo — póki nie wbiegniesz na metę, nie można być niczego pewnym. Dlatego cały czas skupiałam się na tym, aby biec swoim równym tempem.
KS: Pomyślałabyś rok temu, kiedy wracałaś do startów, że zaledwie po roku będziesz wygrywać nie tylko w kraju, ale i w międzynarodowej stawce oraz bić narodowe rekordy w triathlonie?
Na pewno do tego sezonu chciałam wejść przygotowana najlepiej jak to możliwe. Decyzję o tym, że będzie to ostatni sezon, podjęłam już na początku okresu przygotowawczego. Dlatego też wraz ze Zbyszkiem [trener — przyp.red.] podjęliśmy decyzję, o tym, żeby zrobić to na 100% naszych aktualnych możliwości.
Nie ukrywam, że dużo radości nam obojgu przyniosło moje zwycięstwo w Warszawie. Kiedyś Zbyszek mi powiedział, że marzy mu się, żebym wygrała zawody pod znaną marką z kropką nad „m” i wtedy mogę kończyć karierę. Więc myślę, że teraz spokojnie mogę. [śmiech]
KS: Przewija się temat Twojej przerwy w startach i zapewne był to jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy etap w Twoim życiu. Urodziłaś dwóch synów, zmieniły się Twoje priorytety. Powiedz, jak łączysz macierzyństwo z zawodowym „triathlonowaniem”?
PK: Jak pojawia się na świecie Twoje pierwsze dziecko, Twój świat obraca się o 180 stopni i wszystko się zmienia. Ktoś inny jest już najważniejszy i nie obchodzi go, że masz trening oraz że musisz po nim odpocząć. A gdy pojawia się drugie dziecko, to się zastanawiasz, jak mogłaś narzekać, że przy jednym dziecku nie miałaś czasu na nic, bo teraz nie masz go już w ogóle.
Więc jak jesteś matką triathlonistką, żeby to wszystko pogodzić, najważniejsza jest dobra logistyka i wsparcie bliskich. Bardzo dużo przy dzieciach pomaga mi Zbyszek. Najważniejsza pomoc jest taka, że śpi on od jakiegoś czasu ze Stasiem w pokoju, więc ja w końcu mogę się wyspać. Teraz prowadzę taki tryb życia, że gdy wstaję rano, to siadam dopiero wieczorem, kiedy dzieci zasną. Wtedy ogarniam dom – dlatego ta noc, gdzie mogę teraz spać, jest na wagę złota.
Dużą pomoc otrzymujemy też od dziadków i opiekunki Stasia, która jeździ z nami na zawody i obozy. Bez nich mój powrót do sportu, takim, jaki jest triathlon, chyba byłby mało możliwy. Dlatego jestem im ogromnie wdzięczna.
KS: Jaki był najcięższy/najtrudniejszy etap Twojego powrotu do treningów i startowania?
PK: Po urodzeniu Franka, bardzo szybko chciałam wrócić do swojej poprzedniej formy. Nakładałam sobie sama bardzo dużą presję. Niestety pewnych rzeczy nie przeskoczysz i bardzo szybko moje ciało, które nie było jeszcze gotowe na systematyczne treningi, po prostu się zbuntowało. Pojawiła się kontuzja, która ciągnęła się w sumie aż do drugiej ciąży.
Śmiejemy się, że żaden lekarz ani fizjoterapeuta nie pomógł mi jej w pełni wyleczyć, a druga ciąża załagodziła wszystkie bóle. Dlatego już nauczona doświadczeniem po urodzeniu Franka, zaczęłam od zadbania o swoje ciało, zrzucenia zbędnego balastu (ze Stasiem przytyłam 27 kg), a dopiero po kilku miesiącach spokojnie zaczęłam truchtać i wykonywać treningi.
KS: Wiem, że po urodzeniu Franka Twoim pierwszym startem był bieg górski. Wtedy chyba jeszcze karmiłaś piersią. Co czułaś podczas startu – jak reagował Twój organizm na pierwszym wyścigu po porodzie?
PK: Fakt — pierwszym moim startem po urodzeniu był bieg górski i pojechałam na niego z Frankiem i Zibim. Karmiłam cały czas piersią i wszystko było wyliczone. Franek jadł co 3h, jak w zegarku i nie można było się spóźnić. Bieg miał mieć 12 km, więc zapas czasu był spory. Nikt nie przewidział tylko tego, że ktoś pozdejmuje oznaczenia trasy w lesie i prawie połowa osób startujących po prostu w tym lesie się zgubiła.
Ja bez telefonu i na jednym żelu, w lesie, którego nie znam i mały Franek na mecie, który za jakiś czas zrobi sporą zadymę Zibiemu. Nie było mi w tym momencie za wesoło. Na szczęście w lesie spotkałam ludzi, którzy też szukali drogi na metę i ktoś z nich miał telefon. Udało mi się wysłać sms do Zibiego, bo z zasięgiem było kiepsko. Finalnie przebiegłam 27 km. Zajęło mi to prawie 3 godziny, a Franek z tatą dzielnie znieśli tę rozłąkę.
Wracając do pytania — na pewno był to mały powrót do adrenaliny towarzyszącej przed wyścigiem. Wiadomo, był to bardziej trening i małe wyzwanie, niż wielki wyścig, ale cieszył tak samo.
KS: Kobiety w sporcie nie mają łatwo. Szczególnie jeśli któraś zawodniczka robi przerwę na macierzyństwo. Czy miałaś jakiekolwiek wątpliwości do tego, by powrócić do ścigania?
PK: Nie. Ani przy pierwszym, ani przy drugim dziecku nie miałam takich wątpliwości. Chciałam wrócić do ścigania.
KS: Marzeniem Twojego trenera było to, by jego zawodniczka/zawodnik wygrała wyścig marki Ironman. To Ci się udało. Jakie jednak było lub nadal jest Twoje niespełnione sportowe marzenie?
PK: Hmm… Ważne, że spełniło się jego marzenie i mam nadzieję, że jego zawodnicy jeszcze przysporzą mu dużo radości. A jeśli chodzi o moje niespełnione marzenie, to wiadomo — kiedyś jako młoda zawodniczka marzyłam o igrzyskach i poświęciłam sporo, aby spróbować zawalczyć o kwalifikacje. Nie było mi dane pojechać, ale dzięki temu miałam okazje ścigać się na całym świecie z najlepszymi zawodniczkami w tamtym okresie. Teraz bardziej marzę o danych zawodach, w których bym chciała wystartować, np. Triathlon Alcatraz czy wyścigi górskie.
KS: Mówiłaś, że jest to Twój ostatni zawodowy sezon. Wydawać by się mogło, że tak naprawdę rozwijają się Twoje triathlonowe skrzydła, które rozwinęłaś po powrocie. Skąd ta decyzja?
PK: W ostatnim okresie każdy mi mówi, czemu kończysz, jak robisz takie wyniki. Tylko że to nie są takie wyniki, jakich ja od siebie oczekuję. Wiem, że jeśli bym chciała jeszcze coś osiągnąć w tym sporcie, który w ostatnich latach bardzo szybko się rozwija, to bym musiała się jeszcze bardziej poświęcić. A ja po prostu już tego nie chcę, bo wiem, że odbiłoby się to na dzieciach. A ja chcę spędzić z nimi więcej czasu. Chłopcy już nigdy nie będą tacy mali i widzę, że brakuje im tego spokojnego czasu ze mną.
Wszystko zaczęło się od tego, jak Franek zapytał się mnie, kiedy pojedziemy na takie prawdziwe wakacje. Za bardzo nie wiedziałam, o co mu chodzi. Przecież cały czas gdzieś jeździmy. Tylko każdy taki wyjazd, to dla niego były wakacje, ale z babcią. A nie z rodzicami. I wtedy potwierdziło się to, o czym już zaczynałam myśleć.
Ścigam się już 20 lat z przerwami na ciąże. To jest ponad połowa mojego życia. Dlatego to najlepszy moment, żeby zacząć jeździć na prawdziwe wakacje. Bez presji, że trzeba wyjść na trening i jakoś jeszcze po nim odpocząć.
KS: Życzę Ci więc jak najwięcej takich prawdziwych wakacji. Dziękuję bardzo rozmowę i wraz z redakcją trzymamy kciuki za Twój ostatni zawodowy sezon.
ZOBACZ TEŻ: Tomasz Brembor: „Ja wcale nie jestem zawodowym triathlonistą”