Pierwsza ćwiartka” po „pięćdziesiątce”.”

 

Tytuł chyba mógłby z powodzeniem pasować do bloga o używkach. Pewnie ktoś po przeczytaniu poniższego wpisu skonstatuje , że jego zawartość także bardziej wskazuje na obcowanie z używkami a nie  na triathlonowe wysiłki . To zamysł jednak poniekąd celowy. To nie jest wpis w którym bedę przepraszał że nie zrobiłem zakładanego wyniku czekając na zachęcającą recenzję, że to przecież dopiero pierwszy start i na pewno pójdzie mi lepiejn w kolejnych. Nie chcę  pisać o wynikach o których tu pełno dookoła lecz pisać dla tych, którzy poszukują czegoś innego w tym sporcie a są jak ja amatorami i pisać o tym co amatorowi w dodatku w wieku w którym  nie ma szans na wyniki moze sprawić frajdę i zachęcić do  zmagania się ze sobą akurat na tym polu choć oczywistym jest że także na wielu innych. Mam też nadzieję  że moja fiksacja w tym tekście na losowaniu, pozostanie z przymrużonym okiem …

Zawody triathlonowe na dystansie 'ćwiartka’ Ironmana,  zorganizowane 6 lipca 2014  w Gołdapi na północy Polski,  przy granicy z obwodem kaliningradzkim,  to także mój debiut w tym sporcie, oficjalny oczywiście,  bo wcześniej pływać, jeździć na rowerze i biegać 'trochę’ musiałem. Okolice Gołdapi to miejsce do którego przyjeżdżam od kilkunastu lat, więc kiedy zobaczyłem  że będzie tu triathlon, nie mogło być innej lokalizacji  na pierwszy start w tej dyscyplinie. Rok wcześniej nawet o tym nie myślałem,  ale ciężko ominąć informacje o triathlonie  jak się chodzi na basen na Inflancką w Warszawie. Wisi prawie na każdej szafce w przebieralni i prowokuje. Mnie sprowokowała w każdym razie choć nie wiem czy bardziej niż porównanie moich pływackich umiejętności z sąsiadami z toru.  Pływałem od dziecka, więc uważałem że umiem.   Ale jak się ma 50 +++, człowiek sobie pluska żabką a obok zasuwają jacyś goscie wiele długości basenu kraulem,  którego jak się okazuje taki jak ja 50 +++ nie daje rady płynąć dłużej niż jeden basen na raz, to zaczyna  się wątpić czy  człowiek ma jakąkolwiek formę. Co w takim razie robić ? Zapisać się na zawody i to w triathlonie do którego w dodatku trzeba   było jeszcze  zacząć biegać. Rower też zawsze jakoś był w moim życiu, choć w żadnej mierze zawodowo. Ot tak.  O bieganiu jedynie mogłem powiedzieć że 'nigdy w życiu’. Pierwszy 'start’ biegowy wykonałem w październiku 2013 koło domu. Dystans 400 metrów i oczywiście totalna zadyszka. Po dwóch miesiącach udało się biec non stop przez pół godziny.  W kwietniu 2014 już 10 kilometrów na oficjalnej imprezie . Zaraz potem kolejne osiągnięcie sportowe – kontuzja stopy ( rozcięgno),  ale już byłem zapisany na półmaraton,  więc pobiegłem i dobiegłem na początku maja. Bieg okupiony większym bólem i kontuzją drugiej nogi ( o miejscu nie piszę żeby nie było że w tekście są jakieś wulgaryzmy)  ale co robić. Nie da się bez biegu zrobić imprezy trathlonowej w Gołdapi na którą zapisałem się ’ przezornie’ i opłaciłem  już  w styczniu . Więc decyzja -biegam i nie biegam. Nie biegam to znaczy nie trenuję, biegam to znaczy jeszcze dwie imprezy  przed zawodami w Gołdapi. Każda po 10 km. Za każdym razem  większy  ból przez następne dni ale jw. Poza tym pocieszałem się że kontuzja jednej nogi sprawia że człowiek kuleje ale jak się ma kontuzję obu nóg to już kuleć się nie da, no bo jak na obie. Drugie poza tym – biegnąc półmaraton, odkryłem ekstra korzyści na nowo obranej 'zawodowej’ drodze. Wylosowałem nagrodę. Nagle wyszło mi że za 30 złotych wpisowego mam wylosowany sprzęt wielokrotnej wartości nie mówiąc już o  przydziałowej koszulce, napoju, owocach, bonie na posiłek itd. Szkoda nie biegać.   Korzyść z 'nie biegania’ z kolei to więcej czasu na osierocony wiosną rower. Zacząłem liczyć. W limicie 4 godzin powinienem się zmieścić więc jest szansa na udział w losowaniu, jeśli będzie. Nawet mi wychodziło może nawet 3 i pół więc jest rozsądny zapas np. na wymianę dętki. Wystartuję  na swoim góralu. Bez przesady. Z moim wiekiem i zepsutymi nogami nie będę wydawał kasy żeby przyszpanować ładnym rowerkiem. A potencjalnej wygranej w losowaniu też to nie przybliży.  Żadnego  wyniku do pochwalenia się wśród początkujących triathlonistów też nie zrobię.  Byle nie odpaść i jakoś się dotelepać. Tak czy owak trzeba wytrenować  siłę a nie sprzęt, a na to już czasu za dużo nie ma. Wreszcie przychodzi druga połowa czerwca. Czekam aż podadzą trasę rowerową bo jakoś mimo wszystko zacząłem się roweru najbardziej obawiać. Chyba dlatego że ćwiartkowych dystansów pływackich zrobiłem na basenie sporo, długości biegu też więcej niż przewidziane  w Gołdapi a rowerem pojechałem wymagany dystans tylko kilka razy. Wreszcie na tydzień przed imprezą trasa  jest. Przejeżdżam całą    – górki dają się we znaki a to jeszcze nie ta pogoda jaką zapowiadają na dzień startu. To duży problem. Ja działam  wcześnie rano  i zacząłem w zimie. Nigdy nie  robiłem treningowego nawet wysiłku w temperaturze powyżej 10 stopni, a tu zapowiada się 25 kresek co najmniej. Bilans przygotowań wychodzi mi na korzyść pływania choć w moim niewygórowanym tempie. Biegu może bym się nie obawiał z perspektywy  ’ zrobionego’  półmaratonu ale to było już dwa miesiące temu,  kiedy jeszcze regularnie biegałem. Poza tym ta noga,a  i druga nie  do końca też wyprowadzona. I wreszcie 'drobiazg’ – bieg jest na końcu. Ale,  ale  kolejne super odkrycie. Przecież  dając ciała w triathlonie  zawsze można powiedzieć że było trudniej niż w jednej dyscyplinie na raz którą „na pewno’ by się „z łatwością’ zrobiło. No dobra nie ma się w związku tym co rozczulać. Na dwa dni przed startem zaaplikowałem sobie książkę 'najtwardszej kobiety świata’ – Chrissie Wellington i jestem gotów. W sobotę przedstartową oficjalny objazd trasy kolarskiej. Właściwie chciałem się tylko dowiedzieć czy potwierdzą się  moje podejrzenia że są dwie pętle a nie jedna,  jak sugerowałby opis trasy  na stronie organizatora ( no bo gdzie by  niby jeździć pozostałą połowę dystansu). Potwierdziły się, więc odpiąłem się od peletonu który  popędził  w 'niespiesznym’ tempie. Mój 15 letni góral jakoś do tej grupy nie pasował. A ja z moim tempem też. Chociaż w gruncie rzeczy nie chciałem się przeforsować bo tego ranka już przejechałem kilkanaście kilometrów w ramach „ładowania glikogenu’ czy jak to się nazywa.  Wreszcie dzień startu. Największa logistyczna zagwozdka to gdzie się ustawić do pływania. Mnie ewidentnie znosi w prawo więc najlepiej byłoby ustawić się po lewej ale ta z kolei obstawiona bo najkrócej. Wybieram lewą ale z tyłu żeby nie okładać się  rękami ze wszystkimi płynącymi dookoła. I tu druga już 'błędna’  komenda ( pierwsza to pochodząca od zapytanego uczestnika że mam płynąć w przydziałowym czepku , który zostawiłem w samochodzie ) – wszyscy na linię startu . Trudno,  podpływam więc do linii. Najwyżej wystartuję i zostanę w tyle – i tak przecież zostanę. Zaczęło się. Czołówka oczywiście popędziła ale z tym tyłem jakoś nie daję rady – musiałbym w ogóle nie płynąć przez jakiś czas  a to mogłoby wyglądać jak lekceważenie społeczności ( tak jak brak przydziałowego czepka). Pierwszy bok trójkąta to nie pływanie tylko gra w ciuciubabkę tyle że złapany dalej ucieka. Pierwszą boję postanawiam więc wziąć szerokim łukiem i popłynąć dalej z boku. Nareszcie luz. I to jaki. Po uwolnieniu się z towarzystwa moje 'zboczenie’  w prawo nie doznaje już zahamowań. Ląduję dobre kilkadziesiąt metrów za wysoko nad drugą boją. Muszę wracać. Dopływam do boi a tu znowu ciuciubabka. Chyba wolę zboczenia. W końcu to ma być przyjemność a nie katorga. Tym razem prawie ląduję w trzcinach dobry kawałek od wyjścia z wody. Wreszcie dopływam do brzegu swobodnie interpretując dystans oraz zasady pływania po prostych. Na szczęście moja markowa pianka  firmy Zoot  ( której zakup utwierdził mnie żeby nie wydawać pieniędzy na nowy rower) tym razem rozpięła się jakoś nie zakleszczając materiału przy suwaku – przezornie odciąłem spory fragment,  który się zakleszczył przy każdej z trzech wykonanych wcześniej prób generalnych. Jeszcze musiałem pozbyć się taśm Kinezio, którymi poobklejałem swoje nogi przed startem i które już w wodzie sprawiły że wyglądałem jak choinka obrzucona niedbale kolorowymi łańcuchami. Jadę. To już duży sukces – nie zeszło mi powietrze. Przez kilka tygodni walczyłem z dętką,  która  co jakiś czas zupełnie bez jakiejkolwiek prawidłowości flaczała. Co prawda kupiłem nowe ale hołdując zasadzie że  lepsze jest wrogiem dobrego nie wymieniłem tej zblazowanej. Dodatkowo strachu napędził mi prowadzący zawody,  który specjalnie do początkujących – ergo do mnie , powiedział żeby w takim upale nie przeginać z ciśnieniem w kołach. Tuż przed pływaniem zrobiłem więc kontrolowane flaczki- ot tak syk, syk i jeszcze raz syk a może jeszcze jeden. Zupełnie więc nie wiem ile wpisać bym mógł ciśnienia do swojego „dziennika’ startów. Who cares. Trochę mnie zaskoczyło,  kiedy po wyjechaniu na główną drogę zaczęły mnie mijać hordy triathlorowerzystów. Nie dlatego że mnie mijały, co od zasady, na tych prześlicznych maszynach ale dlatego że były za mną.  Może to inni pływający zygzakiem albo Ci których pokonałem na głowę w strefie zmian? W każdym razie poczułem się dumny. Moje zdolności organizacyjne opłaciły się – w tempie zmian jestem mocny. Jak się później okazało nie taki znowu mocny bo byłem na 282 pozycji w tempie pierwszej zmiany,  chyba tylko kilku konkurentów wyprzedziłem . A to jednak moje pływanie ( wyszedłem z wody 179)  dało mi możliwość oglądania wielu mijających  mnie  tylnych kół. Po  prześmignięciu  hord, opanowała mnie błoga pustka wokół  ( oprócz siedzącego biedaka na poboczu którego minałem – chyba miał wypadek bo słyszałem sygnał karetki). Nie na długo jednak bo za jakiś czas ujrzałem kolejną hordę, tym razem jednak jadącą pod prąd. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że oni nie jadą pod prąd, ja raczej też nie – więc to czołówka. Skonstatowałem że mogę mierzyć swoje tempo obserwując  w którym miejscu będziemy się mijać ponownie. Miałem nadzieję że mijać a nie że będą mnie wyprzedzać. To był mój cel. Nie dać się więcej wyprzedzić. Czytałem wcześniej o  wypadkach z nieodpowiedzialnymi 'chyboczącymi się’ dublowanymi i przypomniały mi się przypadki na basenie kiedy goście wyraźnie trenujący do triathlonu pływali środkiem toru uznając że ktoś kto płynie wolniej lub w drugą stronę powinien zająć głębokość peryskopową żeby oni mogli prześmignąć.Tu na zawodach racja na pewno byłaby po stronie tego który wjechał  a nie  tego który „dał’ na siebie wjechać. Udało się jednak nie rozstrzygnąć tych teoretycznych rozważań empirycznie i jeszcze dwa razy minąłem się z czołówką jadącą po drugiej stronie szosy. Udało  się też wyprzedzić parę osób , choć wyraźnie problematyczne było utrzymanie wyprzedzenia niektórych zawodników na lepszych rowerach. Ja ich wyprzedzałem na podjazdach, oni mnie na prostej albo zjeździe. A może to nie kwestia roweru – może  mam lęk prędkości?  Muszę to jakoś sprawdzić. Wreszcie dojechałem, chyba strasznie już wyczerpany bo przez dłuższą chwilę nie byłem w stanie znaleźć swojego miejsca na stojaku. Wreszcie znalazłem numer ale to chyba nie moje miejsce bo przecież wisi na nim jakiś wypasik. Obok też pozajmowane. Co tu zrobić. Ostrożnie przesunąłem cudzy  sprzęt, żeby zrobić miejsce dla swojej landary i nie porysować cudzego  lakieru. Trochę to trwało i tym razem od razu wiedziałem że „mistrzem’ zmiany już nie będę,  ale jak fair play to fair play. Wreszcie został  'już tylko’ bieg. Stopa boli jak diabli. Na szczęście wiedziałem dzięki wykonanej jedynej  zmianie na treningu po przejechaniu całego dystansu rowerowego, że boleć będzie przez dobre kilkaset metrów zanim ustanie.  Zakładam że wraz z polaniem wodą przez strażaka,  który stał na końcu owych „kilkuset’ ból powinien minąć. I minął. To wbiło mnie w dumę. Znam się na kontuzjach – na pewno na mojej własnej. Jeszcze niecałe trzy pętle i czekam zrelaksowany na losowanie. Po pierwszej pętli moją uwagę przykuły jednak  dwa tematy. Pierwszy, to czy zjeść jeszcze jeden żel , pomimo, iż na myśl o kolejnym ( zjadłem już dwa i kawałek) chciało mi się rzygać,  oraz drugi czy zatrzymać się już, czy może za parę metrów. Drugiego z dylematów nie rozstrzygnąłem do samego końca  – ach te wyczekiwane losowanie. Pierwszy rozstrzygnąłem przed ostatnią pętlą. Chyba źle. Żel bowiem zjadłem,  ale popić już czym nie miałem. Ekipa rozdająca wodę najwyraźniej wyluzowała się na tyle,  po tym jak czołówka  już dobiegła,  że tak umiejętnie jzaczęła tę wode podawać, iż lepiej było zatrzymać się i samemu ją nalać z baniaka czy ci tam mieli. Ponieważ mój dylemat czy zatrzymać się czy biec pozostawał nierozstrzygnięty  więc biegłem dalej. Właściwie przez cały czas nie skupiałem się na włączonym stoperze,  biorąc pod uwagę wcześniejsze historie z nim związane. Zwykle albo się przypadkowo wyłączał albo po prostu zapominałem patrzeć.  Kiedy jednak wybiegłem na ostatnią półprostą ( bo prosta to ona nie była)  i stwierdziłem że nie ma dalej kombinować czy biec czy nie, skupiłem swój wzrok na stoperze. Założone 3. 30 ni jak mi z tego co widzę nie wychodzi. Ale co tam i tak liczy się oficjalny wynik.  Zacząłem coraz poważniej o tym myśleć widząć jak dopingujący mnie bliscy strasznie krzyczą żebym biegł jak najszybciej. O co im chodzi ?  Byli cały czas na miejscu, może się dowiedzieli o zasadach losowania upominków,  które nie przewidują w tej imprezie udziału wszystkich którzy ukończyli ale jeszcze trzeba mieć wynik poniżej jakiejść granicy do której się właśnie niebezpiecznie zbliżyłem? Przyśpieszyłem więc, po czym okazało się że zamiast mety której się już spodziewałem, droga prowadzi do wody. Czyżbym jeszcze raz miał pływać ? Jednak nie, okazało się że to był tylko taki fikuśny zakrętas majacy zapewne sprawdzić czy zawodnik nie wywróci się tuż przed metą zostając męczennikiem imprezy. Za chwilę poczułem solidną porcję metalu na tasiemce narzucaną mi na ramiona i wiedziałem że to już koniec. Ale co z losowaniem ? Moje obawy narosły kiedy po dobrowolnej powtórnej kąpieli w jeziorze, wróciłem do centrum gdzie już wisiały wyniki. Organizatorzy postanowili zatrzymać się na 2.40 z małym hakiem. Wszystko powyżej  tzn. poniżej , nie zostało opublikowane. Jednak traithlon rządzi się innymi prawami niż biegi skonstatowałem, bo na biegach zazwyczaj dostawałem smsem wynik zanim zdążyłem zrealizować bon na posiłek. A tu najpierw te ograniczenia w dostawie wody a później te wyniki ( na które trzeba  było jak się okazało czekac jeszcze kilka dni). Niedobrze- pomyślałem. Ale postanowiłem czekać bo bliscy jednak nic o losowaniu nie wiedzieli a  prowadzący który je zaraz zapowiedział nie wspomniał   o ograniczeniach. Oczywiście nic nie wygrałem , ani skrzynki bananów ani arbuza,  ale wcześniej zjadłem ich sporo więc nie byłem zawiedziony.  Był też pyszny makaron z sosem mięsnym. Okazało się że moi kibice tak strasznie krzyczeli żebym szybciej biegł bo chcieli żebym ukończył moją ćwiartkę  poniżej 3 godzin.  W rezultacie i oni  byli zadowoleni, chociaż to tylko ja dostałem przydziałowy makaron, no  i mieliśmy oczywiście okazję żeby świętować co też czyniliśmy przez następne kilka dni. W każdym razie nie leżałem na kozetce po zawodach tak jak to donosiła tutejsza stacja a propos wynikowców w innych równolegle rozgrywanych do gołdapskiej imprezach. Zdecydowanie bliżej mi psychicznie ( choć w tym niewielkim kawałeczku) do gości typu Scott Jurek czy Chrissie Willington, którzy po ukończeniu swoich zawodów zwykli witać na mecie wszystkich następnych uczestnków,  niż do wynikowców podłączanych tuż za metą do respiratorów. No ale każdy pojmuje sport na swój sposób. Po trzech dniach potriathlonowej imprezy zrobiłem pierwsze 20 km na rowerze a dnia następnego 2 km na basenie. W końcu we wrześniu olimpijka więc może coś tam wylosuję. Po cichu jednak liczę na to że nogi odpuszczą bo wcześniej zapisany jestem na półmaraton a tu już moje szanse w losowaniu zwiększa prawo serii. Poza tym Garmin oprócz arbuza dawał Garmina a półmaraton ma w nazwie Volvo więc kto to wie… 

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,816ObserwującyObserwuj
22,100SubskrybującySubskrybuj

Polecane