Majty żabkarza. Prequel do „O wyższości pływania żabką…”

Dawno, dawno temu, kiedy na półkach był papier toaletowy, a rząd nie wprowadził  jeszcze mini stanu wojennego, czyli w ubiegłym tygodniu, zadzwonił do mnie Ojciec Dyrektor Naczelny Grass. Było około 11-tej, więc szybko zerwałem się z łóżka i stanąłem na baczność. Swoim aksamitnym, ale stanowczym głosem, na którego dźwięk przez lata mdlały kobiety oglądające TVN24 i słuchacze TOK FM oznajmił.

– Ja pod Poznaniem, ty pod Piasecznem. Jutro organizuję spotkanie integracyjne naszej redakcji w Warszawie. Ubierz się stosownie, zabiorę Cię w egzotyczne miejsce.

Zbiórkę zarządził Naczelny w kawiarni Costa Neron czy StarSchmuck, gdzieś w Mordorze. Już sama nazwa brzmiała egzotycznie i intrygująco. Rano następnego dnia obudziłem się tuż przed 4-tą,  z przejęcia nie mogłem spać. Umyłem dwa razy samochód, trzy razy zęby i wyprasowałem majtki i podkolanówki. Na miejscu byłem godzinę przed wyznaczonym czasem. Wchodzę do środka, a tam qrva jego olek, kłębi się tłum 30 Azjatów. Może nawet Chińczyków. A co jeśli z Wuhan?

Zrobiło się nieprzyjemnie. Przykucnąłem w kąciku i czekam. Parę minut po wyznaczonym czasie do StarSchmucka wkroczył Naczelny. Tłum Azjatów rozstąpił się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.

Pytam, czy to nie pomyłka wyznaczać spotkanie w kawiarni pełnej Chińczyków, a Naczelny na to:

To nie pomyłka, to obiecana egzotyka. W budynku pracuje dla Huawei  700 Azjatów. To tak, jak bym cię zabrał do Hong Kongu lub na Tajwan. Plus stawiam kawę i mam dla ciebie dobrą wiadomość. 

Poczułem ciarki na plecach. Początkowo się przestraszyłem, że to pierwsze stadium Covid-19, ale szybko zdałem sobie sprawę, że to podniecenie w oczekiwaniu na dobrą nowinę.

Sprawdziłem statystyki – aksamitnym jak suwalski samogon głosem zaczął Naczelny – i wychodzi, że jednym z najpopularniejszych tekstów w historii Akademii Triathlonu jest tekst o wyższości pływania żabką. Przeczytało go już ponad 11 tysięcy ludzi, czyli wszyscy triathloniści w kraju. To już 5 lat, a ciągle ktoś to czyta i komentuje. Może macie talent, młody człowieku! Redakcja zdecydowała na was postawić. Ale podrzućcie coś nowego, nie zmarnujcie szansy!

Naczelny wyjechał, a ja zapadłem się w siebie. Co tu pisać? Mimo upływu lat, stylu pływania nie zmieniłem. Nic nowego się nie wydarzyło….

Może o historii? Jak do tego doszło? Skąd ta niezdrowa fascynacja żabką?

Zacząłem grzebać w  zakurzonych szufladach pamięci i doszedłem do wniosku, że z pływaniem zawsze miałem pod wiatr. Zaczęło się dekady temu, kiedy towarzysz Gierek szykował się do skoku po władzę. Już wtedy na trenowanie wyczynowe byłem za stary, ale chciałem się przynajmniej nauczyć  poprawnie pływać kilkoma podstawowymi stylami. No, dobra, przynajmniej jednym.

Ojciec kumpla był dyrektorem w Petrochemii Płock, obecnie Orlen. Ze stanowiskiem wiązały się liczne przywileje, które rozciągały się również na rodzinę, znajomych oraz kolegów syna. Wśród nich była możliwość wejścia na basen. Dwa razy w tygodniu, po godzince. Ponieważ dni były powszednie a godziny późne, to żaden z pracowników nie był zainteresowany. Jedyny basen w mieście ział pustką i chlorem.

Garść szczegółów, które utkwiły mi w pamięci jak kolczatka w oponie. Kasjerka po sprawdzeniu nas na liście uprzywilejowanych spytała, czy mamy stroje kąpielowe. Wyjaśniam, że męsko-chłopięcy strój kąpielowy w tamtych czasach składał się z białych slipek bawełnianych. Bawełna pochodziła z Uzbekistanu, gdzie tradycja uprawy tej rośliny liczyła sobie ponad 7 tysięcy lat.  Do Polski docierała w postaci slipek kąpielowych lub koszulek gimnastycznych. Potem Uzbekistan stracił pozycję monopolisty na rzecz Chin, szczególnie prowincji Wuhan.

Slipy dzieliły się na dwa rodzaje: nowe oraz te, które debiut na basenie miały już za sobą. Pierwsze były śnieżno-białe i pięknie przylegały do ciała. Występowały w różnych rozmiarach. Mniejsze dla dzieci i młodzieży, większe dla dorosłych, duże dla wielorybów i hipopotamów.

Po debiucie wszystkie majty miały ten sam rozmiar. Były bardzo, bardzo długie i kończyły się na wysokości kolan. Ich rozciągliwość była legendarna. Zmieniały też barwę. Im więcej razy były w basenie, tym mniej były śnieżno-białe. Można było wyróżnić dwa podstawowe kierunki przebarwienia. Pierwszy, kiedy z każdym użyciem majty nabierały coraz intensywniejszego odcienia szarości i drugi, w który dominowały żółcie i żółtości. Ten drugi był dużo mniej apetyczny.

Czepki na basenie nie były obowiązkowe, bo ich nie było. Ani  w sprzedaży, ani w przed-sprzedaży, ani na talony, ani na  raty, ani spod lady. Cała dostępna guma szła na produkcję masek przeciwgazowych i milicyjnych pałek.

Znając te dwie okoliczności, to znaczy unikatowe właściwości smajtów z bawełny uzbeckiej oraz brak czepków, łatwiej będzie zrozumieć moją pierwszą traumę związaną z pływaniem, której bolesne konsekwencje trwają do dziś. A przecież po tej pierwszej było jeszcze wiele innych.

Wczesny zimowym wieczór. Rozgrzani podróżą (najpierw 30 min autobusem miejskim, gdzie frekwencja wynosiła grubo ponad 150% dopuszczalnej normy) i 15-to minutowym marszobiegiem po oblodzonych chodnikach wpadamy do środka. Najpierw obowiązkowy prysznic. Według pisemnej instrukcji, którą zapamiętałem na całe życie, miał trwać minimum 5 minut i należało dwukrotnie namydlić całe ciało i spłukać gorącą wodą. Stojąc na butwiejących drewnianych kratkach wypatrywaliśmy, z której strony podpełznie i zaatakuje nas grzybica. Wdychaliśmy trzeźwiące opary chloru, które czyściły struny głosowe i oczy. Łzy szczęścia spływały po naszych rumianych chłopięcych pultynkach.

Ze względu na występujące sporadycznie permanentne kłopoty gospodarki centralnej, często ogłaszano „okresowe niedobory energii elektrycznej”. Na basenie panował więc dyskretny półmrok, a nad wodą unosiły się jak mgła delikatne kłęby chloru. 

Wskoczyliśmy do wody i rozpoczęliśmy rozgrzewkę. Kolega pływał kraulem jak szatan, a ja próbowałem nieudolnie go naśladować.

Przepłynęliśmy tam i z powrotem kilka razy i kiedy odpoczywaliśmy przed kolejnym interwałem, kilka metrów od nas z odmętów basenu Budowlanych w Płocku wynurzył się bezszelestnie trudny do zidentyfikowania kształt. Świtezianka? Potwór z Loch Ness? U-Boot?

Wynurzył się i prawie natychmiast, bez zbędnych bąbli i ceregieli ponownie się zanurzył. Próbując przebić nieuzbrojonym w okularki pływackie wzrokiem (ich także nie było w sprzedaży) opary chloru i półmrok, zaintrygowani czekaliśmy na dalszy ciąg wydarzeń. Po kilkudziesięciu sekundach, tajemniczy obiekt pływający o dziwnych kształtach (Świtezianka? Potwór z Loch Ness? U-Boot?) wynurzył się ponownie, zawrócił i odpłynął. Ale teraz już wiedzieliśmy. Był to chudy jak szkapa Don Kichota facet, który przepływał krytą żabką cały basen na jednym oddechu. Albo nie oddychał wcale.

Jego głowa na moment zamajaczyła po drugiej stronie basenu, zrobił nawrót i zniknął pod wodą. Czekaliśmy. Po kilkunastu sekundach zauważyliśmy go zbliżającego się w pełnej okazałości. Im bardziej się zbliżał, tym bardziej jego wygląd był niepokojący. I dziwny. Płynął, a za nim – a raczej obok niego – płynęły dwa inne stwory. Pierwszy wyglądał jak długi warkocz wodorostów (Świtezianka?), który przyczepił mu się do głowy, a kończył na wysokości bioder. Tam też zaczynał się drugi kształt, który ciągnął się aż do kolan (Samiec potwora z Loch Ness?). Ten drugi kształt po chwili zidentyfikowaliśmy jako wielokrotnie używane i rozciągnięte majty pływackie z bawełny uzbekistańskiej w kolorze spłowiałej trawy stepowej. A ten pierwszy, to była falująca w wodzie w rytmie ruchów żabkarza zaczeska.

Pływak miał ekstremalnie wysokie czoło, czyli był praktycznie łysy. Włosy rosły mu jedynie mizernym wianuszkiem dookoła głowy na wysokości uszu. Żeby ukryć ten defekt męskiej urody, żabkarz zapuścił z jednej strony długi pukiel włosów, którymi będąc poza basenem okręcał głowę i ukrywał łysinę. Wiem, bo widzieliśmy całą technologię parę minut później w szatni.

Kiedy dopływał do naszego końca basenu, po kolejnym energicznym kopnięciu nogami wydawało się, że zmęczone i rozciągnięte slipy nie zdążą za właścicielem i zostaną z nami. Albo zsuną się i osuną miękko na dno basenu. Albo będą dryfować pod powierzchnią jak śnięta ryba. Trudno było przewidzieć, albowiem parametry pływalności wyrobów z uzbekistańskiej bawełny były tajemnicą wojskową Układu Warszawskiego.

Kiedy miało już dojść do obrazy moralności społeczeństwa socjalistycznego reprezentowanego przez dwóch podrostków, żabkarz dopłynął do krawędzi basenu, zawrócił i ten moment pozwolił slipom nadrobić utracony dystans, a włosom ułożyć się na czaszce. Odbił się i poszybował pod wodą kolejny raz ku oddalonej o 25 m krawędzi basenu. A majtasy z importowanej bawełny i zaczeska (hodowla własna) sekundę później też zawróciły i harmonijnie popłynęły za właścicielem.

O ile byłem przygotowany na widok rozciągniętych majtasów pływackich (sam miałem podobne), to zaczeska zrobiła na mnie porażające wrażenie. Czułem niepokojące bulgotanie w żołądku. Szczególnie, kiedy oglądałem proces moszczenia zaczeski na środku głowy. Przeżycie to było tak traumatyczne, że musiało upłynąć 40 lat zanim wróciłem na basen. Przez tę długą nieobecność nigdy nie nauczyłem się pływać przyzwoitym kraulem i jako jeden z nielicznych, musiałem przepłynąć dystans Ironmana żabką. W czepku, piance, bez zaczeski.

Marek Strześniewski
Marek Strześniewski
Absolwent Uniwersytetów Warszawskiego i Jagiellońskiego oraz University of Illinois w USA. Od końca lat 90-tych prowadzi w Polsce założoną przez siebie firmę doradczą IMPACT Management. Ponad 300 zrealizowanych projektów koncentrowało się na zagadnieniach efektywności indywidualnej i organizacyjnej, optymalizacji kosztowej, dynamizacji sprzedaży oraz wdrażaniu strategii. Od 10 lat trenuje biegi długodystansowe i triathlon, gdzie wykorzystuje techniki zarządzania czasem i wyznaczania celów. Ukończył między innymi maratony w Nowym Jorku, Berlinie i Amsterdamie, oraz zawody triathlonowe na dystansie IRONMAN w Kopenhadze. Felietonista, bloger i ekspert Akademii Triathlonu w dziedzinie zarządzania czasem i efektywności indywidualnej.

Powiązane Artykuły

7 KOMENTARZE

  1. O kurde!!! Nadbloger wrócił! Czas Apokalipsy?
    WaTRIat też miał kiedyś przygodę z majtkami. Mianowicie nie umiał naciągnąć zerwanej gumki, więc wezwał pogotowie! No ale kogo to interesuje, tym bardziej, że zaczeska to też już przeszłość.

    • Piotruś, już dawno chciałem wrócić, ale zapomniałem hasła, a Naczelny nie chciał mi odnowić ?. Powiedział, ze moje teksty sa za długie, a wszyscy czytają z komórki. Powiedziałem, ze skoro czytają z komórki, to ja będę pisał z garażu No i pozwolił. Cieszę się, ze wpadłeś ?

      • Fajnie masz. Mnie już dawno nikt o nic nie prosił. A propos garażu, to chyba dobry znak, bo Woźniak i Jobs też tak zaczynali.. Mam tylko nadzieję, że nie siedzisz w jakimś tanim blaszaku, tylko w *****GARAGE

  2. Ja jestem z pokolenia ’76 i naprawdę pamiętam te majty! Tylko takie wiązane z boku. Jeździliśmy wtedy na basen do Stargardu Szczecińskiego z małej wsi Starogard Łobeski (jakieś 70km!!) I na wejściu dawali takie majty białe wiązane 🙂 śmiechu było sporo, bo nigdy nikomu nie pasowały idealnie rozmiarem. Najczęściej oczywiście mega za duże 😉

  3. Uśmiałem się do łez. Jak żywe wróciły obrazy z basenu Olimpii Poznań, gdzie jako kilkulatek brałem udział w zajęciach z samym Tadeuszem Mazurem. Arturem Wojdatem niestety nie zostałem. Po latach renesans pływania na… basenie przy ul. Wronieckiej w Poznaniu, znajdującym się w starej synagodze. Zapach chloru, butwiejące kratki pod prysznicami. Brakowało chęci by tam wrócić. I to pływanie do dzisiaj odbija się czkawką. A takiego „pływaka” widziałem jakiś czas temu na plaży w Kuźnicach. I choć był bez zaczeski, to bawełniane majty ciągle miał na sobie.

    • Bartku, w felietonie miałem cały akapit na temat grzybicy atakującej z tych butwiejących kratek, ale Naczelny kazał wyciąć 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,816ObserwującyObserwuj
22,000SubskrybującySubskrybuj

Polecane