Zaczęło się. Dla większości sezon triatlonowy 2014 ruszył z kopyta. Są wśród nas debiutanci i „stare wygi”, nomen omen „staruszkowie” radzą sobie bardzo dobrze. Część przystępuje do zmagań pod czujnym i karnym okiem trenera ale są też tacy, którzy przygotowują się sami i zdobywają najwyższe laury. Nie ma jednej uniwersalnej drogi do celu i to jest piękne. Ja postanowiłem, że do nowego, drugiego sezonu tri, przygotuje się z trenerem Filipem Szołowskim z Labo Sport. Zaczynając tę przygodę byłem pełen obaw. Czy uda mi się nagiąć życie do planu treningowego? W ubiegłym roku było to dla mnie z mentalnego punktu widzenia niemożliwe. Teraz dojrzałem. Życie może nie jest z gumy, ale jest bardzo plastyczne i od nas samych zależy, jaki przyjmie kształt. Choć nie ma co ukrywać – łatwo nie jest. Realizowanie planu treningowego ma jednak tę zaletę, że jeśli ufamy trenerowi (nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej) to wiemy, że robimy to, co trzeba i nie tracimy energii na niepotrzebne treningi, które często mogą jedynie zwiększać ryzyko kontuzji, a na pewno niczego nie budują. Parę razy puszczając wodze fantazji zmodyfikowałem trening, nie robiąc jednego a dodając drugie i okazało się, że lepiej byłoby nie robić nic, niż zrobić tak, jak sobie wymyśliłem. Ale takie incydenty można policzyć na palcach jednej ręki. Od listopada kiedy rozpocząłem współpracę z Filipem, nie mogę wyjść z podziwu dla siebie, że w tak systematyczny i skrupulatny sposób realizuję wszystkie treningi. Moja żona i syn nie zawsze podzielają mój entuzjazm. Oczywiście też mnie podziwiają ale… zresztą sami wiecie, jak to jest. Do treningów w listopadzie przystąpiłem po miesięcznej przerwie spowodowanej kontuzją mięśnia prostego brzucha. Zaczęliśmy bardzo spokojnie. Lekkie wprowadzenie, które niepostrzeżenie zaczęło się zmieniać, aż ilość godzin treningu w tygodniu osiągnęła wartość, która nawet mnie samemu wydaje się niewyobrażalna.
maj 2014 68:20
kwi 2014 64:15
mar 2014 (kontuzja – ok. 2 tyg. tylko pływanie i jeden krótki bieg) 49:30
lut 2014 42:00
sty 2014 46:15
gru 2013 37:20
lis 2013 29:15
Czy przyniosło to jakiś efekt? Czy wiąże się z poprawą wyników w porównaniu do ubiegłego roku? Czy mógłbym osiągnąć tyle samo trenując samemu? Na to ostatnie pytanie nigdy odpowiedzi nie poznam, bo z oczywistych względów nie będę mógł się porównać sam ze sobą w tym samym okresie, choć czuję, że byłoby to niemożliwe. Ale odpowiedź na dwa pierwsze pytania znam. Jaka jest? Oceńcie sami.
Sezon rozpoczęliśmy od Półmaratonu Marzanny w Krakowie 23 marca – ten sam bieg, ta sama trasa, na której w ub. roku debiutowałem jako sportowiec amator. Do biegu przystąpiłem po 2 tygodniach wymuszonego odpoczynku z powodu kontuzji (stłuczenie/naderwanie m. czworogłowego). Start stał pod znakiem zapytania. Wynik z ub. roku w debiucie to 1:55:35. Mój cel – zbliżyć się do 1:45. Gdybym słuchał się trenera… Oczywiście zrobiłem po swojemu, czyli początek o 10 sek/km za szybko i skończyło się 1:46:49. Ostatnie 3 km to była tortura psychiczna i fizyczna. Poprawiłem wynik z ub roku o prawie 9 minut, ale niedosyt pozostał.
Otrzepałem się po tej porażce i trenowałem dalej. Kolejny sprawdzian to był Bieg Fiata w Bielsku-Białej. Ponownie ten sam bieg, ta sama trasa i czas jak w ub. roku. Wtedy, to też był debiut, tym razem na 10 km, a uzyskany wynik to 49:24. W tym roku, słuchając się już trenera i utrzymując tempo od początku wg zaleceń osiągnąłem wynik 46:42, co dało zawrotne jak na mnie średnie tempo 4:40/km. Jest progres. Bieg Fiata miał miejsce tydzień przed pierwszym startem tri w tym roku – 1/4 IM GIT Piaseczno. Popołudnie, dzień przed startem, spędziliśmy w miłym gronie znajomych w Warszawie, a wieczór we trójkę przy piwku z Profesorem i Ojcem Redaktorem korzystając z jego gościny. Na zawody wyruszyliśmy w dobrych nastrojach wcześnie rano.
Z licznych opisów zawodów na łamach AT, każdy wie, jakie to było piekło. Pływanie to ciągła walka łokieć w łokieć. Pomimo tego, że nie płynąłem szybko wyszedłem z wody bardzo zmęczony. Rower był nie lada przeżyciem, bo po raz pierwszy jechałem na rowerze TT w trakcie zawodów, a w ogóle po raz drugi w życiu. Na szczęście drugi raz w życiu, bo to zupełnie inna jazda i za pierwszym razem przeżyłem mały szok. Na rowerze miałem tylko jeden bidon na ramie, odwodniłem się bardzo mocno i bieg to była straszna walka z samym sobą. A bieg po piachu na każdej pętli i perspektywa wspinaczki na koniec wytrącały resztki entuzjazmu z każdą upływającą minutą.
Ukończyłem z czasem 2:45:11. To wynik nieco lepszy niż rezultaty z ub. roku, ale liczyłem na więcej. W debiucie na dystansie 1/4 IM w Malborku było to 2:53:33, a tydzień później w Szczecinku znacznie lepiej czyli 2:46:03. Oczywiście nie można porównywać wyników na różnych trasach, a poza tym bardzo ważna jest zmienna tzn. start na rowerze TT, co teoretycznie powinno skutkować lepszym wynikiem części kolarskiej. Regeneracja po starcie w Piasecznie zajęła mi kilka dni, bo do odwodnienia dołączyłem brak rozciągania po zawodach, przez co nogi dochodziły do siebie bardzo długo. Ale nie czas zamartwiać się bólem nóg, kiedy na horyzoncie kolejny start – ¼ IM GIT Ślesin. „W Ślesinie dam z siebie wszystko. Szykuj się na walkę” – napisałem do Przyjaciela. „Spoko. Spodziewam się. Zobaczysz co to znaczy demolka” – odpisał. Wszystko z uśmiechem oczywiście, ale poczułem mokry pot na plecach. Byłem gotowy do konfrontacji, ale nie na taką dywersję jaką zastosował. Ale o tym później. Do Ślesina przyjechałem z Anią i Mikołajem już w piątek. Mogliśmy zobaczyć jak LaboSport z najwyższą starannością przygotowuje zawody na prawie 500 osób. W tym także zawody dla najmłodszych.
Dzień zawodów. Tego dnia śniadanie zjadłem jak nigdy dotąd. Chleb z miodem? Nic z tego. Nie było. Musiałem zjeść to, co było. Więc łamiąc wszelkie zasady lekkiego posiłku przed startem zjadłem jajecznicę z 3 jaj, a do niej 2 kromki białego chleba z masłem, kromkę chleba z żółtym serem i na koniec kolejną kromkę z dżemem. Ledwo mogłem oddychać. Taki eksperyment. Potem chwila… dłuższa chwila odpoczynku po śniadaniu w pozycji horyzontalnej. Rower do strefy, a tam spotkanie ze znajomymi i moim Przyjacielem. Ma nowy rower TT, nowe koła aero i nie zawaha się ich użyć. Humor dopisuje wszystkim, a dźwięk wybuchającej opony/dętki nikogo nie wytrąca z równowagi. Ręcznik na tylne koło i po strachu. Choć ja profilaktycznie, widząc co nas czeka, nie napompowałem mocno kół, więc byłem spokojny o ew. wzrost ciśnienia na słońcu. Dokładnie swojego startu w Ślesinie nie opiszę, bo podobnych relacji jest wiele. Pływanie bardzo fajne, trasa w miarę prosta, choć ja jak zawsze ze strachu, że nie wytrzymam, płynąłem raczej zachowawczo. Nie czuję się jeszcze na tyle pewnie, żeby zacząć mocno i mocne tempo starać się utrzymać, a takie były zalecenia Filipa. Z wody wyszedłem mniej zmęczony niż w Piasecznie, a czas 18:46 to mój dotychczas najlepszy wynik w pływaniu na ¼ IM. Potem długi podbieg do rynku do T1.
Rower 1:23:14 to mój najlepszy wynik, ale nadal bardzo słaby. Tym razem liczyłem na zdecydowanie większy progres, jednak temperatura powietrza ponad 30 stopni w cieniu (a jechaliśmy w pełnym słońcu) i wiejący ciepły wiatr, okazały się dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Bieg to osobny rozdział zwodów. Na rowerze wypiłem 1,5 l płynów i to mnie uratowało. Nie biegło mi się lekko, ale udało się utrzymać w miarę równe tempo, trochę lepsze niż w Piasecznie. Niestety na walkę na ostatnich dwóch kilometrach psychika nie pozwoliła. Poza tym każda próba przyspieszenia wiązała się z szybkim wzrostem tętna, co skutecznie osłabiało moją wolę walki. Upał był niemiłosierny i siły na sprinterski finisz udało mi się wykrzesać dopiero na ostatnich paruset metrach… szkoda, bo była szansa uzyskać wynik o 26 sekund lepszy, a to już byłoby coś. Czas biegu 53:09, a całe zawody to 2:40:25, co jest moim nowym najlepszym wynikiem na tym dystansie. Jestem z niego dumny. Trasa rowerowa i biegowa były zmierzone bardzo dokładnie, przynajmniej tak pokazał mój Garmin.
Ale podczas biegu zdarzyła się jeszcze jedna rzecz, która na początku wydawała mi się nierealna. Na drugim kółku zacząłem się zbliżać do sylwetki, która jak żywo przypominała sylwetkę mojego Przyjaciela. Ale to przecież nie może być On. A jednak. Już wiem. Ma nade mną przewagę jednego kółka. To wszystko wyjaśnia. Po czasie okazuje się, że jednak byliśmy na tym samym kółku. Jak to możliwe?!?! Po przekroczeniu linii mety wiedziałem jedno. To nierealne, żebym z NIM wygrał. A jednak tak się stało. I już chciałem się cieszyć, już rękę trzymałem w pogotowiu, żeby przyjmować płynące z każdej strony gratulacje, myślałem, co odpowiem a tu nic… nic się nie dzieje, jakby nie wydarzyło się nic ważnego. Dlaczego?!?
I tu wychodzi na jaw cała przebiegłość mojego Przyjaciela. Kiedy zorientował się na rowerze, że to nie jest Jego dzień, poczuł słabość, a ryzyko przegranej stało się realne, to co zrobił? Nie uwierzycie. Na początku gubi celowo dwa bidony, żeby można było przegraną zrzucić na odwodnienie. W końcu jest upał więc wymówka dobra. Kiedy jadąc dalej poczuł, że skala porażki może być większa dodatkowo odkręca kierownicę w swoim nowiutkim TT tak, że spada ona do przodu, przez co jazda jest bardzo utrudniona. Jednocześnie wylewa resztki płynu z bidonu zamontowanego na kierownicy, tak na wszelki wypadek. I tak wyczerpany po rowerze przystępuje do biegu w tempie żółwia. Zaplanował to tak – różnica na mecie musi tak wielka, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to wynik nieszczęśliwych wypadków, a nie równej rywalizacji. I udało mu się. Jest wielki. Ale najlepsze jest to, że nadal jest dużo szybszy ode mnie i ja o tym wiem. Ale dajcie mi się nacieszyć nawet takim ułomnym zwycięstwem… choćby przez chwilę.
A gdzie to podium? Mój Przyjaciel stanął na nim w Olsztynie. Ale koniec o nim, bo jeszcze mu się w głowie przewróci. O „staruszkach” już było, przyszedł czas na dzieci. W trakcie GIT Ślesin, jak podczas wszystkich zawodów serii Garmin Iron Triathlon, rozegrane zostały zawody dla najmłodszych Iron Kids. Dla najmłodszych dzieciaków, czyli dla 6-7-latków był to bieg na 200m. Ku zdziwieniu Ani i moim, nasz 6-letni syn Mikołaj nie kazał się długo namawiać do startu. Widać było w nim radość, strach, podniecenie. Każde dziecko otrzymało swój numer startowy i chip na nogę do profesjonalnego pomiaru czasu.
I pomyśleć, że ja założyłem je na siebie dopiero w wieku 43 lat. Odprawa techniczna poprowadzona została przez „wujka Filipa”, bo trzeba o tym pamiętać, że dla naszego syna każda poznana na zawodach osoba to ciocia albo wujek. Późnej na linii startu rozgrzewkę poprowadził Andrzej Szołowski.
Czy można lepiej zaczynać przygodę ze sportem?
Dźwięk klaksonu i start. Mikołaj ruszył jak kulka jarzębiny wystrzelona ze szklanej albo bambusowej rurki (nie wiem skąd to porównanie przyszło mi do głowy, ale strzelanie jarzębiną z rurek, to była jedna z naszych ulubionych zabaw w dzieciństwie). Przez pierwsze 50 m był na prowadzeniu, a trzeba powiedzieć, że konkurencja była nie lada. Na siedmiu startujących było 4 chłopaków w tym dwóch w wieku siedmiu lat i o głowę wyższych. Uśmiech na twarzy i do przodu, ile fabryka dała. Dała tyle, że wystarczyło na utrzymanie się w grupie do nawrotu na 100-metrze. Potem na chwilę zobaczyłem w jego oczach uczucie zwątpienia, więc musiałem mocno zagrzewać go do dalszej walki. Drugi sześciolatek był tuż za nim. Nie wiem jak to wytrzymał ale udało mu się dowieźć wątłą przewagę do mety. Walczył. Wpadał na nią z uśmiechem. Jest pudło! Trzecie miejsce wśród chłopców:) Czas 50 sekund, tempo 4:10/km. Brawo Miki! Jestem z Ciebie dumny! Skoro tata nie ma najmniejszych szans na podium w najbliższych latach, to z odsieczą przychodzi syn.
To tylko zabawa i wygranym jest każdy, kto przekroczy linię mety. Tak mówiliśmy Mikołajowi przed startem i każdy z nas powinien o tym pamiętać. A że czasem trochę się pościgamy z naszymi przyjaciółmi, to tylko zmotywuje nas do dalszych treningów. Ale zawsze z uśmiechem i humorem! Mam nadzieję, że tak właśnie udało mi się to opisać.
Dzięki Grzegorz! Jak czytam Twoje wpisy jest podobnie:)
Gratulacje Marcin!!!
Fajnie się to czyta bo widzę dużo analogii do swoich przygód 🙂
pozdrawiam już po Luxembourgu i IM70.3 🙂
Grzesiek
Wsparcia nigdy dosyć:) Dziękuje! Oczywiście to przysłowiowe „ale” to z przymrużeniem oka, zawsze coś się znajdzie choć wydaje mi się, ze wynik w danym dniu dużo lepszy być nie mógł. Fajnie jak widzimy co można ew poprawić na przyszłość.
@Daniel znam Twoje wyniki od jakiegoś czasu śledzę w necie;) gratuluje! A „będziemy się ścigać” odczytuje jako grzeczność z Twojej strony bo jak Ty będziesz na mecie to ja będę umierał w połowie biegu;)))
@Arek to tylko niewinne laskotki:)
@ Artur Przyjacielu… w Suszu… niech tak będzie…;) Gratuluje Radkowa, dobrze wróży… aż za dobrze…:)))
Rzeczywiście jest coś na rzeczy z tym „ale”. Też mam progres w każdych tegorocznych zawodach, ale właśnie coś zawsze mogło być lepiej. I wciąż czekam na swój triathlon idealny 🙂
Marcinie, wszystko pięknie… szacunek budzi systematyczność i konsekwencja oraz progres! Tylko dlaczego drażnisz przyjaciela? Musisz mieć kokones… :-)))
Myślę, że najlepsza motywacja to porównanie wyników z poprzedniego sezonu. Przynajmniej dla nas, drugoroczniaków ;-).
Zazdroszczę Wam tego Susza.
A ja z kolei odnoszę takie wrażenie, że wystarczy po prostu potrenować a wyniki przyjdą prędzej czy później. Brawo Marcin. Te godziny robią wrażenie!
Hahaha!!!!! Gratuluje Marcin! Naprawde gratuluje. Slesina tez …:)) Dzisiaj startowalem w Radkowie. Fajna zabawa. Odzylem:) W Suszu Przyjacielu, w Suszu..:))))
Gratuluję postępów! Czytając, nie mogłem przestać się porównywać, ten sam trener, ta sama kategoria wiekowa, trenujemy prawie w sąsiedztwie, nawet data rozpoczęcia współpracy z trenerem się zgadza… Życzę wytrwałości i do zobaczenia na zawodach – widzę, że będziemy się ścigać w Suszu, Gdyni i Górznie:)
Marcin, gratulacje dla juniora! Dla Ciebie również za progres i konsekwencję. Chociaż jak czytałem Twój felieton, to przypomniał mi się tekst Grzegorza Zgliczyńskiego, w którym pisał o triathlonistach amatorach, że ciągle jest jakieś „ale”. „Jak było na zawodach?” – „Tak sobie….co prawda życiówka, ale…”
Też tak mam. W tym roku życiówka na każdych zawodach, ale jak mnie pytają jak było, to zawsze mówię, że mogło być cholera lepiej :-)))