4Energy 2008 – życiówka w półmaratonie
18 września 2008. Czwartek.
Szybki trening po Błoniach, ciągłe przygotowania do zrobienia połówki w 2 godziny, choć na studiach niejedną połówkę zrobiliśmy w 15 minut.
Ruszam w sakramenckim tempie 5:40. W planach 3x6km. na kilometrowej przerwie w truchcie. Po drugiej szóstce widzę kostuchę. Głowa mówi – biegnij dalej, ale w prawym uchu głos żony mówi – „nie idź do światła’. No więc idę… do domu. Koniec treningu, do d…y z takim bieganiem. 3 lata treningów i zdycham po 12 km. Dół.
20 września 2008. Sobota.
Jadę pociągiem do Katowic. 4Energy to dla mnie kultowa impreza. W pociągu wyciągam 250g. czekoladę z rodzynkami. Częstuję współpasażerów – nie chcą (Bogu niech będą dzięki). Kończę czekoladę i popijam pół litra… Człowiek nie kaktus, pić musi.
Biuro zawodów, pierwsi znajomi, potem podróż na nocleg. Knajpka pod spodkiem, spotkanie grupowe. Spokojnie po piwku, I zakres. Potem drugie, trzecie i czwarte. Ciężki trening, III zakres, wysiadam, chyba majonez nie był „light’ bo czuję się dość ciężko. Na sali gimnastycznej, gdzie śpimy, jest ciepło, miło. 9 godzin snu, jak dobrze.
21 września 2008. Niedziela.
Przebudzenie o poranku. Dwa banany, literek izotonika. Mięśnie nóg wibrują, mistrz Joda jest ze mną. Po czwartkowym zgonie na Błoniach podejmuję decyzję – biegnę z pacemakerem na 2h.
Szatnia, pogawędka ze znajomymi, walka o ostatni plasterek papieru toaletowego, rozgrzewka. Krótki rękawek, krótkie porteczki, czapeczka i rękawiczki – ciacho 😉
Start – lecę sobie za niebieskimi balonikami w odległości kilkunastu metrów. Badam swoje możliwości. Dołączę do nich jeżeli Joda sobie nie pójdzie. Wcale się nie pocę jeszcze, bo przy 7 stopniach to nawet tak ciepło jest lekko inaczej. Pierwszy podbieg – leciutko, bez zmiany oddechu, wielka moc. Zbieg i 7 kilometrów minęło. Jestem już razem z balonikami, świta myśl, że to jest właśnie dzień konia.
Drugi podbieg – jest moc. Zbieg i 14 kilometrów za nami. Joda ciągle siedzi na ramieniu i pogania. Proszę kolegę o nieco szybsze tempo – odchodzimy, zostawiamy pacemakera i jego ekipę. Już wiem, że 2 godziny są prawie moje.
Trzeci podbieg, ciężko, ale trzymam tempo. Kolega ostro motywuje żołnierskimi słowami, czas rewelacyjny. Na samej górce dyszę już jak pies…, ale odpoczywam z górki. Ostatni wodopój. Na 18 kilometrze już wiadomo, że będzie poniżej „dwójki’, ale ciągle jest zapas mocy. Ruszamy coraz szybciej. Na zbiegu pytam po ile biegniemy otrzymując odpowiedź, że po 5:36. Wiem, że to nie prawda, bo moje płuca mówią zupełnie co innego. Walczę o życie. Ostatni kilometr, mięśnie zapowiadają skurcze, ale Ninja nie może być miętka, Joda już tylko macha mi z oddali (nawet nie wiem, kiedy sobie poszedł). Ostatnie 100 metrów, spodek meta, czas 1:56:31. Padam, kręci mi się w głowie, chcę zwymiotować, no ale na współbiegaczy i kamerę nie wypada. Trzy minuty odpoczynku, maszyna wraca do normy. Dwie godziny połamane!!!