W życiu nie ma nagrody ani kary – są jedynie konsekwencje podjętych decyzji. W ubiegłym roku, w stanie lekkiego odurzenia adrenaliną po ukończeniu zawodów na dystansie ½ IM postanowiłem, że nadszedł czas na pełny dystans – cel Kopenhaga 2014. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że każdego może ponieść fantazja.
Konsekwencją tej (niedojrzałej, pochopnej, przedwczesnej, lekkomyślnej – nic nie wykreślać) decyzji była decyzja kolejna – o wyjeździe na obóz na Majorkę. Próbowałem jakoś rozłożyć odpowiedzialność i zaprosiłem żonę – sprawdziła średnie temperatury i….. podziękowała. Zostałem sam. Obawiałem się śniegu w kwietniu w Polsce, a tymczasem pogoda w Warszawie jest ładniejsza niż tu. Morska bryza z hiszpańskim wdziękiem i nonszalancją bębni deszczem o moje szyby i dzięki temu mam chwilę na refleksję.
Już na Okęciu można było rozpoznać uczestników krucjaty – tajemniczych rycerzy zakonu Triathlonariuszy. Ponadnormatywnie szczupłe sylwetki (reguła zakonu wymaga przestrzegania diety), krótkie fryzury na wzór amerykańskich marines oraz odpowiedni strój. Przynajmniej jeden z jego elementów musi być przyozdobiony charakterystycznym „M’ z kropką. Nieodzowny jest bidon z wodą lub napojem izotonicznym – krucjaty często prowadzi się w warunkach pustynnych a odwodnienie może przyjść znienacka jak Saracen, w najmniej oczekiwanym momencie.
W Berlinie czekały na nas kolejne zastępy Triathlonariuszy rytu niemieckiego oraz gromada bractwa pośledniejszego gatunku – Roweriuszy. Tych rozpoznać można było po przytroczonych do juków kaskach bojowych. Wszyscy w drodze na wiosenną krycjatę na Majorce.
Prawdziwe celebrowanie reguł i obrzędów zakonu rozpoczęło się na miejscu. Pierwszym objawem było gorączkowe ustalanie porządku nadchodzących dni. Najpierw pływanie, czy może bieganie? A jeśli rower to z trenerem polskim czy niemieckim. Bo jeśli niemiecki – to która grupa? – jest ich chyba z pół tuzina? A Niemcy trwogi nie znają – czy deszcz, czy wiatr punky 11-ta dosiadają swoich karbonowych rumaków i ruszają na zwiady. Strach czy im się pola dotrzyma.
Niektórzy zdecydowali się rozpoczynać swój dzień mocno przed 6-tą rano pływając w nieoświetlonym basenie. Wiem, bo pierwszej nocy obudził mnie trudno identyfikowalny chlupot i bulgotanie. Przez sen wydawało mi się, że stado morsów dokonuje nieoczekiwanej inwazji. Potem usłyszałem ostre komendy w języku niemieckim i omal nie doświadczyłem syndromu Protasiewicza.
Jeśli ktoś zdecydował się rozpocząć dzień biegiem, to obowiązkowym elementem stroju są podkolanówki. Specjalne. Takie, co to wzmacniają, wspomagają i ułatwiają. Bez nich biegnie się około 10% wolniej i wygląda jak ciura obozowa a nie prawdziwy Triathlonariusz po chrzcie bojowym. Bo niestety, są też przypadki podszywania się, które na szczęście wytrawni i zaprawieni w wielu bojach mocarze szybko wyłapują. Dekonspirują ich odpowiedzi na proste pytania. O najlepszy czas z ubiegłego sezonu, o ostatni ukończony pełny dystans lub życiówkę w maratonie. Nie jest trudno oddzielić żelazną gwardię od młokosów i uzurpatorów. Jedynym wyjściem w takim przypadku jest szukanie ratunku w opowieściach o przewlekłych kontuzjach, rozlicznych i długich delegacjach i kataklizmach rodzinnych.
Kwintesencją życia rycerskiego i prawdziwym sprawdzianem jest obiado-kolacja. Obowiązują oczywiście stroje wieczorowe. Koszulki z zawodów, które się ukończyło. Lub te zakupione w sklepach internetowych. Z odpowiednimi napisami. Luźne i luzackie bluzy o trudnym do określenia kolorze – świadczą o poziomie wtajemniczenia i latach spędzonych na zlotach, turniejach i krucjatach. Dobrze jest przynieść ze sobą coś na kształ relikwi, co wzbogaci posiłek, a czego nie ma konkurencja. Tajemnicze suplementy wyczerpujące zawartość tablicy alchemika Mendelejewa, witaminy o magicznym działaniu, ziarna „chi’ lub wodorosty z Mórz Południowych. Albo przynajmniej wyciąg z buraka.
Najwyższa kasta rycerstwa śpi, je i chodzi non-stop w filuternych czapeczkach, które mają chronić przed wychłodzeniem krótko ostrzyżone głowy, a tak naprawdę świadczą o przynależności do elity. Po posiłku, na kanapach można rozkoszować się dobrze przepracowanym dniem. Rzucić od niechcenia objętości, jakie się zrobiło. Te setki kilometrów, te godziny i te obciążenia. Rozkoszować się przychylnością weteranów, podziwem nowopasowanych Triathlonariuszy i przerażeniem giermków i aspirantów. Moment zasłużonego odpoczynku i chwały.
O , widzę, że przestało padać – wciągam swoje uciskowe podkolanówki i lecę zrobić jednostkę treningową, bo wieczorem nie będę miał o czym opowiadać.
Świetny tekst! Czekam na dalszą relację;)
No ale tego buraka, to którego mam wciągać? Normalnie z warzywniaka?
Uśmiałem sie do łez!! Rewelacyjny opis całej bandy wariatów! Pozwól, ze wyrzucę na pierwsza stronę i ozdobie zdjęciami Zakonu Triathloniuszy.
Mogę dodać ze zamiast Świętego Grala strzeżemy tylko Grassa, ale chyba nie za bardzo Nam wychodzi, ponieważ król Filip Piękny Szołowski w przyszłym tygodniu rozwiązuje Zakon, a niektórych już jutro wyrzuca do domu!!
Reakcje na tekst wśród braci rycerskiej, hm… mieszane. Na pojedynek – na szczęście – nikt mnie jeszcze nie wyzwał. A pogodę dziś mamy marzenie i objeżdżaliśmy trasę 1/2 IM Majorka.
hahahah świetny tekst! Uśmiałam się niemalże z każdego zdania. Już Was widzę, moja dość dobrze wyćwiczona wyobraźnia działa 😀 naprawdę świetny tekst i czekam na kolejne wieści, wszak My tu w skromnej Polsce czekamy na wieści z podróży od Niesamowitego Zakonu Triathlonariuszy!!! 😀 pozdrowienia
Ślubów ubustwa to raczej nikt z towarzystwa nie składał ale umartwianie i katowanie sie na porządku dziennym…. 😉
:):) Nie daj sie trzymam kciuki….a w trudnych chwilach przypomnij sobie Grunwald 1410r:):):)…zazdrosze
Już myślałem, że te skarpety faktycznie dają czadu – byłem szybki jak wiatr. Ale kiedy wracałem, okazało się że mam pod górkę, czyli wcześniej było z górki. Jutro wypróbuję czapeczkę.
świetny tekst 🙂
Naprawdę dobre :-). Kiedyś zastanawialem się czy nie zaciagnąć się do tego zakonu, ale ślubów nie dopełniłem 😉 A inscenizacje jakich bitew są, czy narazie jedynie ćwiczenia fechtunku?