Tomasz Przybylski trenuje triathlon już ponad 10 lat. W tym czasie zaraził sportową pasją swoich najbliższych. Startuje w lokalnych zawodach, ale poleci też na mistrzostwa świata IRONMAN. W rozmowie z Akademią Triathlonu opowiada o szczęściu, jakie daje mu sport i rodzina, a także o specjalnym pojedynku zwanym „polskim Ironwar”, który odbędzie się podczas GREATMAN Kórnik.
ZOBACZ TEŻ: Greatman Triathlon Kórnik: do kiedy można się zapisać?
Grzegorz Banaś: To twój jedenasty rok w triathlonie. Jak znajdujesz energię i taki optymizm, aby dalej startować i trenować?
Tomasz Przybylski: Dużo ludzi mówi mi, że mimo tylu lat cały czas świecą mi się oczy przed każdym treningiem i że zawsze jestem uśmiechnięty. Właśnie to, że daje przykład innym (często młodszym), tak mnie nakręca. Mimo już prawie 50 lat pokazuję, że można codziennie wyjść na trening, zrobić robotę, uśmiechnąć się i być szczęśliwym, że można to po prostu robić.
Wspierają mnie najbliżsi (rodzina, przyjaciele, rodzina) i przede wszystkim jestem zdrowy. Nigdy w ciągu tych 11 lat treningów nie miałem uczucia, że mi się „nie chcę”, „po co to robię”. Z tego jestem zadowolony. Dwadzieścia lat temu dostałem nowe życie. Wygrałem walkę z nowotworem i do dzisiaj cieszę się, ze zdrowia. To jest najważniejsze. Przy okazji mogę zarazić sportem kilka osób, dać przykład, że można być fit i poznać też mnóstwo ludzi zajaranych sportem. Mogę też dawać przykład dzieciom (co zawsze było moim priorytetem) i widzieć, jak nie naśladują i są ze mnie dumni. Czego więcej chcieć? Właśnie to wszystko mnie nakręca: zdrowy tryb życia, pokazanie, że w pewnym wieku można przełamywać bariery i być lepszą wersją siebie. To jest właśnie to!
GB: Musisz być też chyba dumny, bo pasją do sportu zaraziłeś całą rodzinę. Jest na to jakiś przepis?
TP: Przepis jest prosty. „Kto z kim przestaje, takim się staje”. Moje chłopaki jeżdżą ze mną, od kiedy zacząłem trenować i startować. Mieli wtedy odpowiednio 2 i 7 lat. Zawsze patrzyli na tatę i startowali w zawodach towarzyszących – dzięcięcych duathlonach. Podobało im się to. Przy okazji zwykle coś wygrywali, więc byli zajarani, że są dobrzy.
Później dołączyła do nas moja żona Monika. Na początku była nieocenionym supportem, a jakieś 3 lata temu sama wystartowała na 1/8 Ironman i się zaczęło. Triathlon wciągnął nas wszystkich. To są emocje, adrenalina, ludzie i zdrowy tryb życia.
Teraz starszy syn ma 17 lat i ściga się ze mną jak równy z równym. Sprawia mi to największą satysfakcję, kiedy stoimy razem na linii startu i czekamy na siebie na mecie. Łezka się w oku kręci! Ważne jest też to, że kiedy ktoś z nas musi zrobić trening czy wyjechać na obóz, nie ma z tym problemu, bo każdy to rozumie. Nie wynikają z tego jakieś niedomówienia. To jest klucz do szczęśliwego uprawiania sportu. Drugi syn poszedł w innym kierunku, ale również sportowym. Cały czas jeździ z nami i kibicuje. Taka z nas sportowa rodzinka!
GB: Przejdźmy do rywalizacji z polskiego Blummenfelta oraz Idena. Skąd w ogóle taki pomysł na lokalne, polskie „IRONWAR”, między Tobą a Lechem Jarońcem?
TP: Powiem szczerze, że nie pamiętam, jak to się zaczęło. Chyba chodziło o to, że Lech mówił o sobie, że ma „duży bebzon” (śmiech) i waży o kilka kilogramów za dużo. Porównywał się do Kristiana Blummenfelta, bo przecież on też wygląda, jakby miał lekką nadwagę. Lechu sprawił sobie Cadex-a, na którym przecież jeździ też Blumi. Z kolei Iden bardziej przypomina mnie swoim wyglądem. Obaj pochodzą z Norwegii, trenują razem, jeżdżą na obozy. To tak jak my! Ja i Lech pochodzimy z jednego fyrtla (wsi), jak to się mówi w Poznaniu. Razem trenujemy u Maćka Bodnara w MBC, jeździmy na zawody i obozy. Podobieństwa jak 1:1.
Po zapisaniu się na pełnego w Kórniku i to u „siebie na rejonie” powstała idea, że możemy mieć też pojedynek Blumi – Iden po polsku, chociaż sportowo nam brakuje (śmiech). Powstało kilka stories na Instagramie, relacji, postów i jakoś poszło w świat. Blumi i Iden, wersja polska, „Ironwar” już 4 sierpnia w Kórniku!
Z tego, co wiem, dużo osób nas śledzi i kibicuje. O to właśnie chodzi. Rywalizujemy z uśmiechem na twarzy i w zdrowej formule.
GB: Jak wpływa na Ciebie ta rywalizacja z Lechem?
TP: Na pewno daję z siebie trochę więcej niż zazwyczaj, żeby dorównać młodszemu koledze i choć trochę utrudnić mu życie w trakcie zawodów (śmiech). Całe szczęście, nie muszę się jakoś specjalne motywować, bo tego mi nie brakuje ani trochę. Gdyby jednak tak było i miałbym chwilę zwątpienia, to ta rywalizacja dałaby mi kopa, bo mam zamiar wygrać tę bitwę.
GB: Czy Lech tą rywalizacją zmotywował Cię do dalszego rozwoju i jeszcze większej pracy?
TP: Traktuję te zawody jako kolejną rywalizację. Nikt nie musi mnie motywować. Motywuje mnie życie, zdrowie i rodzina.
GB: Jak realizujecie przed pojedynkiem swoje założenia treningowe? Rywal jest chyba szybszy na rowerze, ale doświadczenie na dystansie Ironman jest po Twojej stronie…
TP: Założenia treningowe rozpisuje nasz trener Maciek i staramy się robić to, co jest w planie. Jeżeli treningi robimy osobno, to założenia są realizowane, tak jak powinny. Gorzej, gdy przykładowo spotykamy się na treningu. Wtedy różnie to wychodzi (śmiech).
Rywal ma lepszy rower! Czy jest na nim szybszy? To nieprawdziwe informacje (śmiech). Gdybyś powiedział, że szybciej pływa czy biega, to bym się zgodził. Jest dużo lepszy w tych dyscyplinach. Co do roweru, to muszę powiedzieć, że może tutaj nie jestem jakoś dużo lepszy, ale przewaga jest po mojej stronie. Ogólnie pewnie jest nieco lepszy, ale pełen dystans rządzi się swoimi prawami, a je wiem o nich więcej. To będzie mój czwarty pełny dystans. W tym upatruję swojej małej szansy.
Wiem już, jakie problemy mogą mnie spotkać i jak organizm reaguje przy wysiłku 11-12 godzin. Leszek jeszcze tego nie doświadczył, ale a wierzę w jego możliwości. Wiem, że da radę i sam przekona się, jak to wygląda. Oczywiście życzę mu, żeby przekroczył linię mety w zdrowiu, ale… chwilę po mnie!
Jedynym moim atutem w tej rywalizacji będzie doświadczenie. Sportowo rywal jest w formie i patrząc na poszczególne dyscypliny, jest ciut lepszy. W sporcie jednak nie zawsze wygrywa lepszy (śmiech).
GB: Zdarzała się sytuacja, że trener Maciej Bodnar denerwował się na Was za naginanie założeń?
TP: Żeby to raz! Zawsze jak rower robimy razem, to założenia idą w łeb, a Maciej nas po prostu opierdziela. Po ostatniej takiej akcji zabronił nam razem w tym samym czasie wyjść na trening (śmiech). Założenia były „lekko” nagięte…
GB: GREATMAN Kórnik wydaje się dobrym miejscem na życiówki. Szybka trasa, dodatkowo wsparcie kibiców. Takie lokalne starty mają swój urok?
TP: Startuję w Kórniku po raz 10. Byłem na wszystkich edycjach. Trasy rowerowe i biegowe na przestrzeni tych 10 lat znacznie się zmieniły. W tej chwili to jedna z najszybszych tras zawodów triathlonowych Polsce. Asfalt praktycznie nowy, większość w cieniu drzew i płasko jak na stole. Będzie bezpiecznie i szybko.
Bieg po promenadzie też wydaje się mega szybki. Może cienia będzie trochę brakować, ale pewnie towarzystwo kibiców na całej trasie to wynagrodzi. Dlatego szykuje się mega szybkie ściganie.
Klimat w Kórniku jest zawsze na petardzie. Kibiców jest dużo i świetnie dopingują. Startowałem w kilkunastu zawodach na całym świecie i uważam, że te tutejsze nie odbiegają poziomem od topowych IRONMAN, a nawet je przewyższają. Właśnie tutaj panuje rodzinna atmosfera, a organizacja niejednokrotnie jest lepsza.
GB: Teraz wchodzisz w drugą część sezonu, a przecież jeszcze trzecia przed Tobą i mistrzostwa świata w Taupo. To będzie naprawdę długi sezon…
TP: Tak, w tym roku szykuje się długi sezon. Skończę go dopiero 15 grudnia. To ta naprawdę nie ma znaczenia. Ja nigdy nie czuję się jakoś bardzo zmęczony po sezonie. Robię, to co kocham, a więc nie wypalam się pod koniec roku.
Powiem nawet, że nie lubię roztrenowania, ale wiem, że musi być. Dlatego je realizuję. Paradoks polega na tym, że na roztrenowaniu zawsze bolą mnie kolana i serce. Ogólnie czuję się źle i dlatego nie lubię tego okresu. Mój organizm potrzebuje chyba wiecznej adrenaliny, zmęczenia i wysiłku. Dlatego cieszą się, że sezon będzie trwał do połowy grudnia.
Mistrzostwa świata to dla mnie kolejne, zwykłe zawody. Wraz z moją żoną mamy dewizę życiową: zwiedzić świat, a wystartować też nie zaszkodzi. Startowałem w kilkunastu zawodach na świecie i przy okazji zwiedzałem. Teraz też tak zrobię. Cieszę się, że to będzie pod koniec roku i na końcu świata. Zmierzę się z najlepszymi zawodnikami i pozwiedzam piękne zakątki.
GB: Dziękujemy za rozmowę.