Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mi, że to zdecydowanie nie miał być mój dzień. Dwa tygodnie po pokonaniu dystansu Ironmana, przyszło mi zmierzyć się z dystansem ¼ IM w Zgorzelcu i Gorlitz po niemieckiej stronie. W danym czasie mając już praktycznie osiągnięte wszystkie cele sezonu pozwoliłem sobie na kilka dodatkowych piwek, dieta została mocno poluzowana i zaczęła zawierać potrawy typu pizza i kebab, no bo przecież ile można żyć jak mnich? – myślałem. Tak czy inaczej zasłużyłem na odpoczynek i regenerację nie mając zupełnie żadnych wyrzutów sumienia z korzystania z wolnego czasu. Przez dwa tygodnie liczba jednostek treningowych zatrzymała się na trzech, które łącznie trwały nie więcej niż 4 godziny. To był czas relaksu i gojenia ran w skrócie mówiąc.
Obudziłem się dosyć wcześnie przed 6 rano, bo Zgorzelec jednak kawałek drogi od mojej miejscowości jest oddalony. Kilka dni wcześniej jak to zawsze u mnie po długotrwałym wysiłku bywa złapał mnie bliżej niezidentyfikowany wirus. Zatkany nos, lekka gorączka, ból głowy, do tego jeszcze bolące „czwórki’ po zawodach w Wolsztynie – idealnie nie było. Wyciągam rower w piwnicy, sprawdzam koła, hamulce i wesoło nie jest -tylnie klocki nie odbijały się od ramy koła. To by tłumaczyło wiele, dlaczego tak osłabłem na ostatnich 40 km na zawodach w Wolsztynie. Przecież to było logiczne, kiedy tętno było większe a prędkość mniejsza – że ja na to nie wpadłem wtedy. Czasu za dużo nie było, a my próbujemy szybkiej naprawy. Krótki internetowy instruktaż i już wiem, że to się w tak krótkim czasie nie uda. Jedziemy na zawody – jakoś się to ustawi w strefie zmian.
Docieramy do miejsca rozegrania etapu pływackiego po niemieckiej stronie. Warunki atmosferyczne na miejscu były fatalne – jedenaście stopni celcjusza , deszcz plus zmienny wiatr do 60km/h. Najdobitniej obrazowały to słowa organizatora, który po przejechaniu trasy ze Zgorzelca do brzegu Berzdorfer Zee na skuterze mówiąć, że „było ciężko pod wiatr’. Jednego byłem pewien, w takich warunkach jeszcze w życiu nie startowałem, a mój wynik był wielką niewiadomą. Po cichu liczyłem na złamanie 2:30. Przy takiej pogodzie założenie pianki i nieprzeziębienie się było nielada osiągnięciem. W sumie i tak byłem chory, więc wiele do stracenia nie miałem. Pojawiły się też głosy innych zawodników, którzy zaryzykują i etap kolarski pojadą właśnie w … „neoprenie’. Po jej założeniu pojawił się stres związany z listą brakujących rzeczy. Zapomniałem sprawdzonych batonów, zapasowej dętki, nie sprawdziłem pulsometra, u którego najzwyczajniej w świecie wyczerpała się bateria. W dodatku nie wziąłem skarpetek, kurtki i jasnych okularów na etap rowerowy. No cóż, wychodziłem z większych opresji podczas mojej triathlonowej przygody i poszedłem zaprzyjaźnić się z wodą w jeziorze, która była o wiele cieplejsza niż powietrze. No ale trzeba będzie z tej wody prędzej czy później wyjść – pomyślałem delektując się podwyższoną temperaturą w zbiorniku.
Etap pływacki na wniosek niemieckich służb został skrócony z uwagi na warunki atmosferyczne i wysoką falę o około 200-300 metrów. Jednak przy tak dużej fali pływanie wcale łatwe nie było. Tak czy inaczej bez wielkiej historii przepłynąłem dystans około 700 metrów w 12:42 dostając kilka kopniaków i uderzeń z łokcia przy bojach po drodze. Szybka strefa zmian i było zimno w cholerę, a ja w samej koszulce kolarskiej – przeklinałem pod nosem. Pierwsze kilka kilometrów obyło się bez problemów. Noga ładnie podawała średnia na poziomie 34 km/h przy takim wietrze aż do momentu, kiedy licznik rowerowy przestał działać – kiedy po prostu zamókł. No tak, jeszcze tego mi było trzeba. Zmieniłem szybko taktykę twierdząc, że pojadę na maksa etap rowerowy wyprzedzając kogo się da, a później to jakoś będzie. Łatwo nie było. Z nie do końca sprawnym tylnim hamulcem, z ciemnymi okularami w deszczowy dzień musiałem walczyć. Etap rowerowy skończyłem po 1:14 – czyli bez licznika, w niesprzyjających warunkach pobiłem życiówke o jakieś 6 minut. Trasa na tym etapie wedle innych osób była dobrze domierzona, a długi odcinek trzeba było pokonać pod wiatr. Uwierzyć do dzisiaj mi w to ciężko. Pozostaje jeden morał – należy mieć więcej wiary w siebie i swoje możliwości niż w elektronikę. Bieganie rozpocząłem asekuracyjnie nie wiedząc zupełnie na której pozycji byłem i to był błąd. Moje możliwości pozwalają mi bieganie w granicach 4:10, 4:20 na km na tym dystansie. Pierwsze dwie rundy z czterech przebiegły bardzo sprawnie i niestety wolno. Mój czas oscylował w granicach 25 minut, kiedy postanowiłem lekko przyśpieszyć kończąc cały wyścić po 2:18:20 na szóstej pozycji ze stratą półtorej minuty do podium z dużym niesmakiem, bo przecież moc tego dnia była ze mną. Na osłodę pozostało mi zwycięstwo w kategorii wiekowej.
Mimo stosunkowo niewielkiej liczby uczestników i braku wielu kluczowych zawodników z Polski udało mi się coś, o czym w życiu nawet nie odważyłem się marzyć jakieś 3 lata temu będąc kompletnym laikiem w tym sporcie i nieumiejąc nawet w zasadzie pływać – tzn. załapać się do pierwszej „10′ jakiś zawodów czy nawet wygrać kategorię wiekową. Szczerze mówiać nie spodziewałem się zrobić tak solidny wynik bijąc życiówkę na trochę okrojonej trasię o ponad 17 minut i pokonać kilkunastu zapaleńców w ciężkich warunkach atmosferycznych z wieloma przeszkodami po drodze. Wszystko to daje motywacyjnego „kopa’ na kolejny sezon, który zapowiada się bardzo ciekawie.
@ Tomek – musiało pięknie wiać. Na przyszły rok prosimy o podobny na całej trasie 🙂 @ Bogna – dzięki
Bez treningu takie wyniki…. Gratki!
zimno to było, przyznaję. ale wracając z berzdorfer wszyscy sobie chwalili wiejący w plecy wiatr:)
Piękne zakonczenie sezonu! Jest potencjał! Gratki!