W 2017 roku Brytyjczyk Tim Don był u szczytu swojej kariery. Wygrał trzy pierwsze wyścigi, w których wystartował. Pobił rekord świata Ironman. Był faworytem przez MŚ na Hawajach. Dwa dni przed zawodami potrącił go samochód, a wypadek przewrócił jego życie do góry nogami.
Zawsze uwielbiał rywalizację. Początkowo chciał być szybszy od swoich przyjaciół. Później chciał zostać najszybszym triathlonistą na świecie. W wieku 22 lat wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Sydney. Później startował także w Atenach i Pekinie. Nie mając jeszcze 30 lat, został mistrzem świata ITU. Wygrał zawody w Lozannie w 2006 roku. Cztery lata później zdobył srebro w sprincie podczas mistrzostw świata w Budapeszcie.
ZOBACZ TEŻ: Henryk Michałowski – złamany kręgosłup nie przeszkodził 81-latkowi w triathlonie
To jednak 2017 rok przez wiele osób uważany był za najlepszy w jego karierze. Brytyjczyk Tim Don wygrał trzy pierwsze wyścigi, w których uczestniczył. To nie wszystko. Podczas wyścigu w brazylijskim Florianopolis Don nie tylko pokonał wszystkich rywali. Poprawił też o ponad 4 minuty rekord świata Ironman należący do Lionela Sandersa. Trasę 3,8 km pływania, 180 km na rowerze i 42,2 km biegu pokonał w 07:40:23.
Wydawało się, że nikt nie będzie mógł go pokonać. Z wielkim optymizmem patrzył na MŚ na Hawajach. Odbywały się one kilka miesięcy później, ale był w doskonałej formie. Miał wtedy 39 lat i chciał udowodnić, że prawie pod koniec swojej profesjonalnej kariery może zostać najlepszym zawodnikiem na świecie.
Nigdy jednak nie stanął na linii startu. Dosłownie dwa dni przed samymi zawodami, kiedy był już na Hawajach, potrąciła go ciężarówka. To był koniec marzeń o występie na tych zawodach. Nie zamierzał się poddawać i wkrótce obiecał sobie, że wróci do uprawiania sportu. Nie było to łatwe, bo diagnoza po wypadku była druzgocąca. Okazało się, że ma złamany kręgosłup szyjny.
Człowiek z ortezą na głowie
W filmie „The Man with the Halo” Don opowiada, że zobaczył samochód jadący naprzeciwko niego. Nie pamięta, co stało się dalej. Wylądował w szpitalu, gdzie lekarz powiedział mu, że ma złamany kręgosłup szyjny. Nie wiedział wtedy, co to oznacza. Wiedział tylko, że w MŚ już nie wystąpi.
Lekarze byli nastawieni pozytywnie, bo okazało się, że to „dobre” złamanie. Mógł się ruszać. Postawiono go przed wyborem. Mógł przejść operację, założyć miękki stabilizator lub wybrać specjalny system trakcji kręgosłupa szyjnego „halo”. To przyrząd wyglądający niczym ze średniowiecznych tortur. Przymocowuje się go do głowy tytanowymi śrubami wkręcanymi bezpośrednio w czaszkę. To była najbardziej niekomfortowa opcja, najbardziej bolesna, ale też taka, która dawała szansę na powrót do pełnej formy.
Pierwszy tygodnie z ortezą na głowie były ciężkie. Nie mógł sobie w ogóle radzić i wykonywać prostych czynności. Pomagała mu jego żona Kelly, która robiła wiele rzeczy za niego, a co kilka godzin również czyściła śruby w ortezie.
Wrócił szybko do treningu. Nie mógł praktycznie wcale ruszać szyją, ale wykonywał proste ćwiczenia. Siadał na trenażer i jechał kolejne kilometry. Zdecydowanie nie chciał zakończyć kariery w ten sposób. Chciał wrócić do pełnej sprawności i wierzył, że będzie mógł jeszcze zwyciężać w wyścigach.
W styczniu 2018 roku przyszedł czas na ściągnięcie ortezy. Don wspominał wtedy, że nie mógł się doczekać momentu, w którym będzie mógł samodzielnie położyć się na kanapie lub wziąć kąpiel.
Od ciężkiej kontuzji do maratonu w kilka miesięcy
Miał w tym momencie 39 lat. Mówi, że gdyby wypadem wydarzył się w wieku 35 lat, pewnie podszedłby do wszystkiego spokojnie. Wtedy jednak zdawał sobie sprawę, że jego profesjonalna kariera potrwa jeszcze może 2 lata. Musiał poradzić sobie z kontuzją szybko i od razu ruszył na siłownie. Wskoczył do wody, zaczął pracować nad jazdą na rowerze. Wtedy też pojawił się pomysł.
– Lubię mieć cele. Wiem, że przez jakiś czas nie będę mógł wystartować w triathlonie na poziomie, jakim bym chciał. Zawsze chciałem pobiec maraton. Boston jest jednym z kultowych maratonów na świecie.
Wszyscy wokół niego myśleli, że oszalał i stawia sobie nierealny cel. On tymczasem ruszył do treningów biegowych. Mógł też w końcu zdjąć całkowicie kołnierz usztywniający. Trenował wtedy kilkanaście godzin tygodniowo. Nie mógł jeszcze w pełni poruszać szyją i pływał z rurką czołową.
Na trzy tygodnie przed maratonem w Bostonie znajomi Dona zorganizowali specjalny bieg w Boulder (Kolorado), gdzie mieszka zawodnik. Pojawiło się kilkadziesiąt osób. Stawał się lokalnym bohaterem i wzorem kogoś, kto przełamuje bariery.
– Jestem tutaj, aby wspierać Tima Dona. Pokazuje, że w życiu zdarzają się wypadki, ale ty możesz ciągle iść do przodu i to nie jest powód, aby się wycofać – mówił jeden z uczestników.
Postawił sobie ambitny cel
Na kilka dni przed maratonem wspominał, że bieg będzie ostatnim etapem kilku ciężkich miesięcy. Miał pokazać, gdzie tak naprawdę znajduje się w treningu. Wiedział, że nie może pobiec w czasie 3 godzin i 30 minut, bo będzie z tyłu. Zaplanował sobie, że chce osiągnąć czas w okolicach 3 godzin.
Zaskoczyło go zainteresowanie jego startem. Przed biegiem podchodzili do niego ludzie i chcieli robić sobie z nim zdjęcia. Wielu z nich wspominało, że historia jego powrotu jest niesamowicie inspirująca.
– Najlepsze cele to te, które są trochę szalone. Może dla niektórych nieosiągalne, ale to jest to, co nas napędza. To robienie tego, co ludzie powiedzą, że nie jesteśmy w stanie zrobić. To popycha nasze ciało do maksimum. To było dla mnie wielkie mentalne wyzwanie, szczególnie pierwsze 6 tygodni z założoną ortezą. Zdecydowanie były momenty, kiedy myślałem, że już nigdy nie założę numeru startowego. Każdego tygodnia zyskiwałem na pewności, że mogę to zrobić w Bostonie. Oto jesteśmy 24 godziny przed startem. Zobaczymy, co się stanie – mówił.
Brytyjczyk osiągnął zakładany cel. Maraton ukończył w czasie 02:49:42. Zakończył bieg całkowicie przemoczony i zmarznięty, ale zrobił to, co sobie obiecał. Na linii mety pożegnał to, co zdarzyło się kilka miesięcy wcześniej i powiedział ponownie „Witaj Kono”.
Znów został Ironmanem
Maraton w Bostonie nie był ostatnim słowem Tima Dona. W czerwcu 2018 roku wygrał rywalizację podczas Ironman 70.3 Kostaryka. Parę miesięcy później ponownie postawił stopę na Hawajach. Dokładnie rok od swojego ciężkiego wypadku znów chciał wystartować w jednym z najbardziej wymagających wyścigów triathlonowych. Wiedział, że nie jest nawet blisko swojej formy z 2017 roku. Chciał jednak pokazać, że można powrócić.
– Zdecydowanie bardziej doceniam, to co mam. Nie biorę niczego za pewnik. Czy chodzi o ściganie, moją rodzinę albo przyjaciół – mówił.
Jego występ miał bardzo symboliczny charakter. Chociaż nie wygrał i nie był nawet w czołówce, to zaliczył jeden z najpiękniejszych powrotów w historii triathlonu. Na mecie witały go setki osób, a ludzie krzyczeli „jesteś bohaterem i wielkim wzorem”.
– Najwięksi bohaterowie sportu zazwyczaj rzucają się na cel większy od nich. Znajdują drogę do sukcesu, wierząc w tego ducha. Tim miał skręcony kark, odmówił śmierci i powrócił. Każdego, kto był obok niego, dotknęła ta historia. Dla mnie to znacznie więcej niż zwycięstwo w mistrzostwach świata – powiedział Franko Vatterott, przyjaciel Dona.