Wspomnienia z IM Klagenfurt

Jak zauważyliście, coraz częściej publikujemy Wasze relacje, wrażenia i wspomnienia ze startów. Cieszymy się, że wykorzystujecie AT jako platformę komunikacji, blogów, pamiętników i relacji ze startów oraz treningów. Mamy nadzieję, że to pomaga nie tylko tym, którzy Was czytają, ale również Wam, że jest to forma dodatkowej motywacji, otrzymywania zwrotnej informacji od kolegów i koleżanek, słów uznania, dopingu i podziękowań. Dzisiaj kolejna historia, Roberta, który niedawno ukończył IM KLAGENFURT. Zapraszamy do lektury i dzielenia się swoimi historiami startów…

 

Tekst: Robert Wodyński

Redakcja: Małgorzata Wodyńska

 

MÓJ KLAGENFURT i IM2013

 

20x30-IKDA1407

 

29 czerwca 2013r., godz. 22.00

Leżę w namiocie obok śpiącej rodziny i nie mogę zasnąć, nie wiem, czy z powodu deszczu, czy ze stresu. Myślałem, że nie będę się tak denerwować, mam już za sobą kilka startów, choć o mniejszej randze. Jest jednak zupełnie inaczej. Budzik nastawiony na 4.45, a ja nie mogę wyluzować.

 

30 czerwca 2013r., godz. 5.15

O cholera, zaspałem. Pierwszy wyrzut adrenaliny – czy zdążymy. Maciek na dzień dobry mówi mi, że mam podkrążone oczy i wyglądam, jakbym 3 dni pił. A ja prawie abstynent.

Szybko robię shake’a owocowo-proteinowego i przygotowuję bidony z izotonikiem i odżywką białkową. Biegiem do toalety, aby „zrzucić wagę”. Potem stres trochę opada.

 

30 czerwca 2013r., godz. 5.30

Zabieramy rowery i worki (niebieski do roweru, czerwony do biegu) ze sprzętem do każdej konkurencji. Gnamy do strefy zmian. Dziwne, że tylko my jedziemy na rowerach, inni zawodnicy zasuwają pieszo, patrząc na nas jak na ufoludków. W strefie zmian okazuje się, że rowery należało odstawić dzień wcześniej do godz. 19.00, o czym nie wiedzieliśmy, bo zamiast na odprawę dla zawodników o godz. 15.00 poszliśmy kibicować naszym Ironkids (co prawda odprawa była także o 9.00 rano, ale kto by tak wcześnie wstawał ). Na wszystkich dotychczasowych zawodach można było wstawiać sprzęt rano. Nogi się pod nami uginają. Przed oczami przewija mi się film z całorocznych przygotowań. Nie dość, że nie wystartujemy, kupa forsy na marne (najdroższy bilet dla kibiców), to jeszcze będę musiał wystartować za rok. Pilnujący strefy jest nieprzejednany, nie pomagają ani prośby, ani płacze. Na szczęście znajduje się organizator – nasz anioł, który prosi nas spokojnie na bok i nie pytając, czemu dwie pierdoły nie przyszły wczoraj, rozpoczyna procedurę przyjęcia nas do elitarnego grona kandydatów na IM. Robi zdjęcia sprzętu i nas telefonem komórkowym (wielkie dzięki twórcom tychże), bo nie ma już komputerów do rejestracji. Kieruje nas krótkimi i jednoznacznymi poleceniami, gdzie mamy zostawić swoje rzeczy. Nawet ja zrozumiałem, co mówi, chyba używał prostych słów dla gapiszonów. Mam tylko nadzieję, że w ciągu 15 lat zawodów w Klagenfurcie nie byliśmy jedynymi takimi dziwakami. Kiedy wreszcie opuszczamy strefę zmian, Maciek mówi, że miał wrażenie, iż chcę go zabić za niedopilnowanie organizacji (w końcu to on z nas dwóch mówi po angielsku). Uspokajam go, że nawet przez myśl mi nie przeszło, że to jego wina. Po prostu moje nadnercza wypompowały już całą adrenalinę i nie mam siły na reakcję.

 

30 czerwca 2013r., godz. 6.00

Powrót na kemping. Czasu wystarczy nawet na umycie zębów. Ubieram się – przy zakładaniu opasek kompresyjnych na podudzia od jednej z nich urywa się mankiet. Nie dość, że nie mam super-roweru za 20 tys., to jeszcze podarta „podkolanówka”, teraz już naprawdę wyglądam jak „trzepak”. Nic to, jeszcze pokażę tym wszystkim „stylówom”. Idziemy w piankach (czepek i okulary w dłoni) boso na start (ok. 300 m od kempingu). Na plażę docieramy pół godziny przed startem. Mam wrażenie, że już się w ogóle nie denerwuję. Pływania nie boję się, nie lubię tylko tłumu. Proponuję więc Maćkowi start z pierwszej linii. Maciek trochę studzi mój optymizm, mówiąc, że tu są tylko tacy, co potrafią pływać i szybko się po nas przewalą. Przekonuję go jednak do mojej taktyki.

 

Godz. 6.45

Grupa pro startuje z pomostu i z prawej strony w srebrnych czepkach. Boją się nas, bo nas jest więcej i mamy złote (ładniejsze) czepki.

 

„Godzina zero” czyli 7.00

Wystrzał z armaty i cała „chołota” rusza do boju. Do pierwszej bojki nawracającej (1230 m) płynie mi się dobrze. Choć wielokrotnie obrywam i sam rozdaję kilka ciosów, nie jest tak tragicznie, jak opisują. Wydaje mi się, że cisnę mocno i dlatego ten luz wokół mnie. Nawrót pod kątem 90°, 470 m do następnego nawrotu. Nadal względny luz w ławicy ludzi, choć odchodzę za mocno na zewnątrz. Przy bojce przepychanka, jeden kombinuje żabką. Chroniąc przed jego nogami moje jajka, przepływam po nim. Teraz 1100 m prostej do wpłynięcia do kanału. Płyniemy pod słońce, nic nie widać, nawigację diabli wzięli. Płynę za innymi jak baran w stadzie, choć wiem, że inni też nic nie widzą. Po chwili przypominam sobie wieczorny trening sprzed dwóch dni, moją uwagę zwrócił wtedy biały hotel na półwyspie. Biorę więc kurs na ten budynek. To jest doskonały pomysł. Wciąż luz, muszę szukać ludzkich nóg, żeby podraftować. Wpłynięcie do kanału i ostatnie 1000 m kraulem. To rzeczywiście jeden wielki kanał. Nawigacja już niepotrzebna, tłoczymy się w wąskim ścieku (dość brudna woda). Wyprzedzanie prawie niemożliwe, trzepocząca się ławica ryb w cieśninie (lub machające skrzydłami stado ptaków próbujących wystartować – tak określiła to moja rodzina obserwująca zmagania z brzegu). Dwóch gości ściska mnie z obu stron, ten po lewej płynie ładnym równym krokiem, ten z prawej pyrta mnie łokciem po ryju. Z przodu nogi, nawet czyste Po kilku ciosach w zęby i tuleniu się męskiego ciała (to nie mój klimat), lekko się wycofuję, oni spływają do siebie, a ja odpycham się od ich tyłków i przewalam się po nich jak stutonowa lokomotywa. Od tej pory płynę sam. Przy wyjściu z wody bez zawrotów głowy. Zatrzymuję stoper i patrzę z niedowierzaniem – plany 1h 10min, wynik 1h 1min. Myślę, że dlatego ten luz wokół mnie. Wychodzę z wody 534-ty. To dzięki dobremu treningowi przez cały rok oraz uniknięciu błędów z poprzednich startów (kłopoty z nawigacją, tempem). Teraz popłynąłem na 150%.

 

godz. 8.01.37

Strefa zmian. 300 m biegu w piance. Dopadam niebieskiego worka, wbiegam do namiotu, tam ścisk, przebieram się więc przed namiotem. To żaden problem, mam pod pianką strój rowerowy, ale ten obok mnie tylko strój Adama. Szkoda, że to nie była Ironwoman. Worek do wolontariuszy i do roweru.

 

godz. 8.07.49

Początek trasy rowerowej w szpalerze widzów. Przed nami dwa kółka po 90 km bardzo malowniczej górzystej drogi. Zaczynam trochę za mocno, ale szybko przychodzi opamiętanie. Trener ciągle powtarzał: „Na rowerze zyskasz 10 min, a na biegu stracisz godzinę”. Ta myśl tkwi mi cały czas z tyłu głowy, więc staram się jechać spokojnie, choć drażni mnie,             że wyprzedza mnie dużo osób, w tym, o dziwo, ci gorzej (czytaj: grubo) wyglądający. Na trasie sporo podjazdów, w tym dwa takie, że trzeba stanąć w pedałach, przełożenie 9-21, przydałaby się kaseta górska. Czuję, że jestem dobrze wytrenowany, jeśli chodzi o wytrzymałość (treningi 5 h roweru z zakładką 1 h biegania). Jedyne co mnie deprymuje, to zjazdy – ja pędzę 60 km/h, myślę, że zaraz się zabiję, a inni jeszcze mnie wyprzedzają. Z powodu dbania o jedzenie i picie muszę dwa razy stawać na sikanie, ale i tak średnia wyszła bardzo przyzwoita – 31,13 km/h (za rok to poprawię). Końcówka trasy – znów szpaler ludzi klaszczących, skandujących nazwy krajów, imiona – to daje niesamowitą siłę.

 

20x30-IKDN1868

 

godz. 13.54.44

Szybka zmiana, porzucam rower na stanowisku, czerwony worek, zmiana przepoconych skarpetek, kilkanaście sekund na wygładzenie świeżych (może to przesada, ale chcę uniknąć odcisków, obtarć itp.), jeszcze schłodzenie kontuzjowanego podudzia lodem w sprayu, zmiana kasku na czapkę, okulary przeciwsłoneczne, butelka wody w rękę i na trasę przebieżki – bagatela 42 km 195 m – w morderczym upale dochodzącym do 30 °C. Teraz dopiero zaczyna się IM i to czego najbardziej się obawiałem. Pierwszy raz zastanawiam się, gdzie jest Maciek, czy już biegnie, czy jeszcze kręci na rowerze. Nasze wspólne treningi, pomysły, rywalizacja to niesamowita motywacja do dalszego trenowania. Jednak dystans IM uczy pokory, a rozsądek podpowiada, żeby to ukończyć, a nie wygrać z kolegą.

 

godz. 13.59.43

Przede mną dwa kółka po 21 km, biegnące przez starówkę Klagenfurtu i miejskie parki wśród wielotysięcznego tłumu. Przy wbieganiu na główną trasę maratonu czeka mnie niespodzianka – spotykam swoją i Maćkową stadną rodzinę (2 żony i 6 dzieci). Jak zwykle zaczynam za szybko. Do trzeciego km biegnę ok. 5 min/km, niestety potem daje znać moja kontuzja (przeciążone mięśnie zginacze palców – jeszcze wtedy tak myślałem). Zwalniam trochę, ale nie za bardzo. Założyłem przed startem, że maraton zrobię w 4 h (plan awaryjny 4,5 h, krótszy czas chyba niemożliwy ze względu na wcześniejszy wysiłek). Na trasie jestem pozytywnie zaskoczony dużą ilością punktów żywieniowych (co 2,5 km) obficie zaopatrzonych – woda, izotonik, gąbki z wodą, coca-cola, żele, pomarańcze, banany, arbuzy, batony, chrupkie pieczywo. Wszystkie napoje dobrze schłodzone – obok w wielu miejscach stoją lodówki, nigdy wcześniej się z tym nie spotkałem. Kilka razy spotykam Maćka (wiem teraz, że jest za mną, ale bardzo blisko), to on pierwszy mnie zauważa i pozdrawia, ja jestem tak przejęty i skupiony na biegu, że nic wokół siebie nie widzę. Spotykam też Kingę z RAT-u i jej kolegów.Ok. 10 km noga tak boli, że biorę 1 tabletkę Ibupromu, niewiele pomaga, trochę działa na psyche, choć i tak ciągle się boję, czy dam radę dobiec do mety.

 

20x30-IKDH1222

 

 

 

Bardzo pilnuję założonego planu żywieniowego – co 30 min żel, na każdym punkcie piję wodę lub izotonik i podjadam owoce lub chrupkie pieczywo. Cały czas mam przy sobie 0,5 l wody – popijam nią żele, jeśli akurat nie jestem przy punkcie żywieniowym. Dwa razy uzupełniam butelkę zimną wodą. Ok. 30 km widzę, że mam szansę złamać 11 godzin i staram się mobilizować do utrzymania wyższego tempa, choć nie jest to proste. Ok.33 km jestem zachwycony dotychczasowymi osiągnięciami. Niestety, życie szybko weryfikuje moją opinię, na 36 km podczas zbiegania z małej górki czuję silny ból lewego uda, a 100 m dalej łapie mnie kurcz lewego mięśnia dwugłowego uda i muszę na chwilę stanąć. W miarę szybko puszcza, lecz lęk przed kolejnymi skurczami powoduje, że zwalniam do 6 min/km. Jeszcze dwukrotnie pojawia się skurcz. Jeden z nich zatrzymuje mnie na co najmniej 2 minuty. Na ostatnich 2 km przyspieszam, żeby jednak złamać 11 godzin. Zastanawiam się, czy na mecie będzie czekać moja rodzina, nie umawialiśmy się na taki wynik. Jakieś 300 metrów przed metą ustawione są barierki, a za nimi kibicujące rodziny i przyjaciele. Pod barierkami przeciskają się dzieciaki, moi starsi synowie też (najmłodszy śpi w wózku, gdy tata triumfuje). Chłopaki łapią mnie za ręce i biegniemy dalej razem. Wynik przestaje mieć znaczenie, co tam 11 godzin, ważne, że są ze mną ;-). Gdy mijam linię mety, spiker głośno woła: „ROBERT, YOU ARE AN IRONMAN”. Na zegarze czas 11 godz. 00 min. 48sek.

 

 

20x30-IKDS1023

 

Skoro zrobiłem coś, co jest niemożliwe, to co dalej? Przed startem postanowiłem zrobić IM i trenować już tylko do krótszych dystansów, ale to tak wciąga i uzależnia, iż postanowiliśmy z Maćkiem wystąpić za rok we Frankfurcie. Radość z ukończenia jest nie do opisania. Utwierdziłem się, że przy ciężkiej pracy można wszystko, tak więc życzę wszystkim podobnych przeżyć i sukcesów.

 

Czasy:

  1. 1.Pływanie – 1 godz.01 min. 37 sek.
  2. 2.T 1 – 6 min 12 sek.
  3. 3.Rower – 5 godz. 46 min. 55 sek.; średnia 31,13 km/godz.
  4. 4.T 2 – 4 min 59 sek.
  5. 5.Bieg – 4 godz. 01 min. 05 sek.; średnia 5,42 min/km.

 

Żywienie:

  1. 1.Pływanie – wszystko, co pływało w wodzie 😉
  2. 2.Rower – żele, banany, ciastka energetyczne, woda, odżywka białkowa do picia, izotonik
  3. 3.Bieg – żele, arbuzy, pomarańcze, chrupkie pieczywo, woda, izotonik, a nawet cola.

 

PS. 1

Miesiąc później dowiaduję się, że moja kontuzja to nie przeciążenie mięśni, tylko złamanie przewlekłe kości piszczelowej lewej w miejscu typowym dla biegaczy. Czy ja jestem, aby normalny, pobiegłem na pękniętej nodze.

 

PS. 2

Poszedłem obejrzeć ostatnich wbiegających na metę, gdy kończył się siedemnastogodzinny limit czasu, czyli ok. 24.00. Jaka tam była feta! Umówiliśmy się z Maćkiem, że też tak kiedyś wbiegniemy. Niech piękne dziewczyny tańczą również dla nas, a wszyscy inni nas podziwiają.

 

PS. 3

29 czerwca 2013 r. w zawodach Ironkids wystartowali moi synowie Bartosz (rocznik 2002) i Błażej (rocznik 2005). Startowali z wody i przepłynęli odpowiednio 100 i 50 m. Na plaży w strefie zmian założyli koszulki finishera, numer startowy i buty, a potem sprint do mety (Bartosz 900 m, Błażej 450 m). Każdy, kto dobiegł, dostawał medal i lody (a upał był wielki). Bartosz zameldował się 6 na mecie (na 36 startujących), a Błażej był 26 z 32 zawodników. Wielkie gratulacje, chłopcy. Mam godnych następców.

Maćka córki, Julka i Nastka, też brały udział i świetnie się bawiły.

 

PS. 4

Dziękuję mojej rodzinie, że wytrzymała moje ciągłe nieobecności z powodu treningów, szum roweru stacjonarnego w długie zimowe wieczory, dostosowanie planów rodzinnych do moich planów treningowych, przesuwanie rezerw budżetu domowego na wydatki triatlonowe. Kocham Was.

 

P6010103P6010102

 

W dwuletnim okresie przygotowań sporo ludzi mi pomogło, tak więc podziękowania dla:

 

–        mojego serdecznego kolegi Macieja Wilijewicza, wszak to On jest sprawcą pomysłu IM 2013 (to przez niego muszę się tak męczyć) J

–        mojego trenera Filipa Szołowskiego za katowanie fizyczne i wsparcie psychiczne,

–        Agnieszki Matusiak – trenerce pływania Aleksandrów Olimpijczyk. Agnieszko, trening z Tobą wykańczał, ale dzięki Tobie przeżyłem tak doskonale wodę,

–        Sylwka Jańczyka za naukę jazdy na rowerze i w grupie na kole (to jeszcze muszę trenować),

–        Radka Jańczyka za wtorkową „Akademię Dziwnych Kroków”, było to śmieszne, ale skuteczne J

–    Piotrka Milbrandta za rozciąganie i maltretowanie mięśni. Nawet to, że znamy się jeszcze ze szkoły podstawowej nie pomagało w luźniejszym traktowaniu.

–        Przepraszam też moją grupę badmintonową, a w szczególności Michała Pisarskiego, że porzuciłem ich dla triatlonu. 

Powiązane Artykuły

8 KOMENTARZE

  1. Dzięki za gratki. Arku, „Twój” basen jest OK, pozwól, że będę dalej tam trenował :). Mateuszu chętnie wezmę namiary do Ciebie i dopytam jak się rehabilitowałeś i ile kontuzja trwała? Ja mam odpuścić bieganie do 3 miesięcy, ale pływanie i rower już robię (za pozwoleniem lekarza). Adamk, dziecięce zawody są w czerwcu w Sierakowie-polecam choć było niezłe zamieszanie. Są też we wrześniu w Warszawie na Ursynowie- triatlonowa sztafeta rodzinna. Ja tam będę. Drzewas dzięki za namiot rozmiarów hangaru, jeszcze się spotkamy przy pifku :). Michale jeśli nic nie masz to bądźmy na ty 🙂

  2. Świetna relacja. Podziwiam Pana za naprawdę niesamowity wynik. Gratulacje dla dzieciaków. 🙂

  3. Dzięki za świetną relację! Szczerze gratuluję wytrwałości w przygotowaniach i osiągnięcia celu! Piękne uczucie :-).
    Dzięki Twojej relacji na przyszły rok na 100% szukam zawodów z częścią IronKids…

  4. Cale szczescie, ze zlamanie zmeczeniowe ma „lzejszy” przebieg od innych zlaman. Po raz pierwszy bylo rozpoznawane u zolnierzy, piechurow po dlugich i wyczerpujacych marszach. Powodzenia w gojeniu i rehabilitacji. No i gratuluje samego IMa oraz wyniku!:)

  5. Też startowałem z pękniętą piszczelą, ale na olimpijce w Mietkowie. Szkoda mi było odpuścić. I nie żałuję! Ale po zawodach karnie odpuściłem bieganie. Trzeba się w końcu zrosnąć. 🙂

  6. Super relacja, super wynik!!! A co najważniejsze, że przygotowania do pływania były na „moim” basenie. To już drugi Żelazny spod tego dachu… Mam nadzieję, że jeszcze będzie kilku… :-)))
    Wracaj do zdrowia! Gratuluje!!!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,812ObserwującyObserwuj
21,700SubskrybującySubskrybuj

Polecane