Śniadanie mistrzów
Wstawanie przed słońcem dla takiego śpiocha jak ja jest z całą pewnością tak samo trudne jak same zawody. Nie bez bólu, ale ten etap zawodów zakończył się sukcesem. Specjalnie zamówione u właściciela hotelu śniadanie zaczęło się o czwartej rano. Przyszedłem na nie – jedynie z 20-minutowym opóźnieniem. Pierwszy raz od długiego czasu zjadłem uczciwą bułę z szyną i serem. Mniam. Nie jest to edukacyjne, bo przed startem powinno się dopchać węglowodanami, jogurtem i czymś tam jeszcze, z drugiej strony perspektywa 'normalnego’ posiłku za 14, a może 15 godzin, sprawiła że nie odmówiłem sobie czegoś, co będzie prawdziwym jedzeniem, a nie pysznym, glutowatym żelem lub bananem. Później powrót do pokoju na drzemkę. W tym czasie część znajomych zawodników z Polski wyjechała na miejsce startu. Ja musiałem się przede wszystkim wyluzować i dobrze wypocząć. Nie chciałem wszystkiego sprawdzać po dziesięć razy. Wszystko poukładałem sobie w głowie kilka dni temu, teraz muszę się przespać jeszcze półgodziny.
Gruby w otoczeniu dysków
W końcu wychodzimy i tata zawozi mnie na start samochodem. Sam zawraca i ma się pojawić rowerem za jakąś godzinę. Przychodzę do roweru, jeszcze raz dokładnie oglądam miejsce w którym stoi, po pływaniu będę nieprzytomny i im lepiej zapamiętam charakterystyczne punkty obok, których znajduje się moje stanowisko, tym lepiej. 'Grubego’ otoczyły dwa rowery na dyskach (pełne koło z tyłu). Mały cel na zawody – być przed dyskami po rowerze. Jeden z 'dyskowiczów’ jeszcze dopieszcza swój sprzęt. Pożyczam pompkę – swojej nie brałem, bo 'na pewno ktoś obok będzie miał’. Koła napompowane, teraz trzeba włożyć bidony. K***! Nie wziąłem bidonów. Dramat. Telefon do ojca 'Jesteś jeszcze w hotelu? Bierz bidony dla mnie i sprintem na metę’ Kochany tata. Do startu zostało 45 minut. Chodzę i dowiaduję się o resztę spraw, które muszę załatwić przed startem. Przy wejściu do boksu rowerowego spotykam triatlonowe wdowy – żony mężów, którzy będą dzisiaj ze mną startować. Ucinamy pogawędkę, dołącza się do nas kilku zawodników. Półgodziny. W ustach adrenalina wyrządza ogromne szkody – wysusza wszystko wiór i proch. Popijam wodę, ale to i tak na nic. Z tym uczuciem nie da się wygrać. W końcu telefon od ojca. Odbieram bidony. Montuję je na rowerze. Najważniejsze że mam bidon z przodu do którego wlewa się zawartość tych, które podają wolontariusze na trasie. Taki patent znacznie ułatwia sprawne picie podczas jechania. 15 minut do startu. Ostatni raz odwiedzam toaletę. Ubieram piankę do pływania, która pomimo że jest rozmiaru 'S’ i uciska absolutnie i niemiłosiernie, wchodzi na mnie bez zarzutu. Wychodzę chyba jako ostatni z boksów. Wyrzucam torbę z napisem 'Street wear’, do której schowałem rzeczy w których przyjechałem na miejsce, w wyznaczonym miejscu. Oddadzą mi je po zakończeniu zawodów. W drodze widzę leżące, bezpańskie napoje – jeszcze łyk … niech ta adrenalina przestanie działać!
Kuba. Miłe wspomnienia
Kuba. Miłe wspomnienia