Wspomnienia z zawodów: Pierwszy Ironman

Prawie dokładnie dwa lata temu (18 października 2009) spisałem relację z Ironmana. Już nie pamiętam jak długo ją pisałem, ale pewnie przez kilka dni, a prawie ostateczna wersja była już gotowa 17 października – mój proces twórczy jest długi i mozolny i muszę bardzo się namęczyć, żeby coś sklecić z sensem. Ponieważ dawno nic nie wrzucałem, a formuła bloga jest taka, że trzeba go w miarę regularnie pisać, wrzucam pierwsze wspomniania z zawodów. Zostawiam je tak jak były napisane, bez poprawek. Miłego czytania.

 

Atmosfera zawodów była niezwykła. Minął niecały rok, odkąd zacząłem na poważnie ćwiczyć. Rok temu byłem szczawikiem z dziewiczym wąsem, teraz już mam brodę i jestem ironmanem.

 

Dziękuję rodzince (tacie, mamie, wujkowi i Michałowi) oraz Rychowi i Gośce, którzy przyjechali mnie dopingować. Pewnie byłem dość oschły i myślami daleko od Was, więc tym bardziej wdzięczny jestem za okazaną cierpliwość.

Przed zawodami nie czułem najmniejszego zdenerwowania. Nawet fakt założenia, dopiero co pożyczonej pianki (dzięki Tomku), na drugą stroną i konieczność przebierania się 5 minut przed startem, nie wpłynął na zdenerwowanie.

 

 

 

Zdenerwowałem się lekko, kiedy Robert Stępniak (organizator, prywatnie także ironman i bardzo miły gość) zaczął odliczać czas do startu, a ja zapomniałem włączyć stopera i nie wiedziałem jak to zrobić. Wszedłem do wody już po starcie, a nie jak to mam w zwyczaju wbiegać byle szybciej, na pałę, dzięki temu nie zarobiłem w pałę 🙂

 

 

Podczas startu nikt mnie nawet lekko nie dotknął, a po chwili zacząłem wyprzedzać część zawodników. Przy pierwszym wybiegnięciu na brzeg (taki był wymóg w zawodach) moje serce doznało stanu przed zawałowego(*) i przysiągłem sobie następnym razem, tak szybko nie wybiegać z wody. Na drugim kółku mój błędnik oszalał – wg niego huśtało mną jak na kolejce górskiej, ale fal nie było – to było bardzo dziwne uczucie. Po wybiegnięciu na trzecie kółko złapał mnie potworny skurcz w udo i łydkę. Wyprzedziła mnie przez to grupka, którą tak mozolnie dochodziłem i przegniłem, ale absolutnie nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca. W końcu kilka ruchów żabką rozprostowało nogę i … mogłem płynąć dalej.

 

 

Wybiegając na brzeg zapytałem się jaki mam czas usłyszałem baryton Adama Krzesaka (chyba, bo kompletnie nie wiedziałem co się dookoła mnie dzieje) 'dobry, Kuba dobry’. Taaa dobry … jak nie chcą mi powiedzieć jaki mam czas, to oznacza, że jest straszna lipa. Po wyjściu z czwartego kółka okazało się, że jednak nie! Godzina osiemnaście, jak na moje możliwości, bardzo dobrze! Zrzuciłem piankę (musiałem ją zostawić na start dla Tomka, który starował w połówce) i pobiegłem na zmianę. Pierwszy, najłatwiejszy etap miałem za sobą – 3,8 km w wodzie.

 

 

(*) – podczas pływania tętno rośnie do kosmicznych 180 uderzeń serca na minutę. Obciążenie serca rośnie, kiedy z pozycji leżącej ciało przechodzi do pozycji pionowej i serce musi pompować krew z dołu do góry.

Zmiana przebiegła błyskawicznie. Jedna z szybszych zmian w całej stawce (5 czas zmiany). Start w kilku triatlonach sprawił, że czas zmiany w porównaniu do poprzedniego Borówna poprawił się chyba z 10 minut. Później na rowerze dogonił mnie Darek Sidor (główny dowodzący grupą polskich ironmanów zrzeszonych pod nazwą IM2010), kiedy ja mordowałem się z kablami odtwarzacza mp3. W całym zamieszaniu i nierównej nawierzchni spadł mi źle zamontowany bidon lemondkowy.

 

 

ostał później znaleziony przez mojego tatę i wujka. Wujek powiedział, że nie ma co go zabierać, bo takich bidonów będzie mnóstwo, ale mój tata, doświadczony rodzic triatlonisty, wiedział, że to nie jest zwykły bidon i że ja mam taki sam, więc pewnie ktoś go nieumyślnie zgubił. Kochany tata. Wujek za wszelką cenę nie chciał brać tego bidonu, bo uważał, że jeśli ktoś zgubił taki bidon, to jest dupą wołową, a tutaj tacy nie startują, więc nie ma co go zabierać. Kochany wujek. Ale tata postawił na swoim. Kochany tata.

Wiatr na trasie sprawił, że postanowiłem pierwsze kółka nie szaleć i pojechać ze średnią 31 km/h. Na początku trzeciego kółka skończyłem słuchać 'Don giovanniego’ i wtedy zaczęły się moje kłopoty. Zaczęło masakrycznie, absolutnie, nieprawdopodobnie wiać. Kto był na trasie, ten wie. Dodatkowo słaby wynik na rowerze, zwalam na brak formy. Od dwóch tygodni noga po prostu nie szła. Miałem problemy z utrzymaniem się na treningach z dzikusami (tak Adam Krzesak określa kolarzy z Ronda Babka, z którymi trenuję). Tłumaczyłem, to sobie psychiczną słabością i chęcią nie zajechania się przed zawodami. Starałem się jechać na tętno. Wyznaczyłem sobie (z głowy, bez testów) próg 155 uderzeń na minutę jako najwłaściwszy i tego się trzymałem.

 

 

Na jednym z kółek kiedy mijaliśmy się z Darkiem Sidorem, ten zaczął krzyczeć w moją stronę 'CO ROBISZ?’. Wydawało mi się, że chodziło o bidon, który przez przypadek upuściłem. Wyjmując bidon z koszyka, zahaczyłem nim o kierownicę i wypadł mi z rąk (wyrzucanie bidonów na trasie jest niebezpieczne dla innych uczestników zawodów). No cóż, będę musiał mu wyjaśnić, że nie wyrzucam bidonu poza strefą zmian, tylko nie utrzymałem go w ręku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to na wyprzedzający mnie samochód Darek zdarł swoje gardło.

Na ostatnim kółku, 20 km przed metą nastąpił kryzys. Nie, to nie był  kryzys, nie zadawałem sobie pytania, dlaczego nie wybrałem szachów i dlaczego nie zostałem dzisiaj w domu. Po prostu mnie obcięło. Ostatnie 20 km walczyłem o utrzymanie się na rowerze, o nie wpadnięcie do rowu, o nie uderzenie w samochód, o <b>nie zaśnięcie</b> na rowerze! Oczy same się zamykały.

 

 

Przed zjechaniem do boksu na zmianę, nabrałem koli, batoników i bananów – musiałem przezwyciężyć kryzys. Nie miałem siły, żeby zawiesić rower na 'haku’. Koniec.

Usiadłem wypiłem kolę, zjadłem, zamieniłem kilka słów z moim największym rywalem i przyjacielem (mam nadzieję) Przemkiem i ruszyłem na trasę. Nie ma odwrotu, trzeba pobiec.

 

 

No i biegło się całkiem nieźle. Przebiłem cały dystans, nie licząc zatrzymań na toaletę i ew zatrzymań w związku z niewielkimi nieporozumieniami w punktach żywienia. Z biegu mam wspomnienia z biegu Piotrka Szrajnera, któremu kazałem zwolnić, 'bo i tak mu nikt nie uwierzy, że przebiegł to tak szybko’, z przybijania piątek, tych zawodników których rozpoznałem, mojej mamy na rowerze, która towarzyszyła mi przez część przedostatniego okrążenia.

 

 

Na końcówce ostatniego okrążenia wyjąłem odtwarzacz mp3 – ironman musi jakoś wyglądać na mecie. I tutaj kończy się film. Zaczął lecieć znowu dopiero około 21 w „chińczyku’, w którym zjadłem pierwszy normalny posiłek od tygodnia (**) na który zabrał mnie tata. Nie pamiętam, jak pojechała moja rodzinka, średnio pamiętam masaż na który poszedłem, nie pamiętam finiszu. W pamięci zostały, tylko urywki i tak naprawdę jedyne co pamiętam, to uścisk Piotrka Szrajnera i słowa „teraz już wiesz, jak to jest być ironmanem’.

 

 

(**) – dieta przedstartowa obejmuje tydzień. Przez tydzień trzy dni głoduje się jedząc, tylko białko. Później trzy dni je się węglowodany, a w dniu startu pyszne 🙂 żele i inne badziewie.

 

Powiązane Artykuły

1 KOMENTARZ

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,814ObserwującyObserwuj
21,800SubskrybującySubskrybuj

Polecane