Świat nie jest sprawiedliwy. Kiedy nieliczni szczęśliwcy szlifują swoją formę na słonecznej Majorce pod okiem światowej sławy specjalistów, większość z nas mierzy się codzienną szarzyzną, z trudem łącząc życie rodzinno-zawodowe z treningami. Jak na złość obozowicze karmią nas regularnymi relacjami z postępów, nie pomijając tak istotnych szczegółów jak skład ich śródziemnomorskiego menu i opisy ponad stukilometrowych eskapad rowerowych, dodajmy na świeżym powietrzu. W obliczu powrotu arktycznych mrozów w ojczyźnie, zabieg ów jest sadystyczny lub co najmniej nie na miejscu. Wszystko to oczywiście okraszone pięknymi zdjęciami z uśmiechniętymi ludźmi na tle słonecznych pejzaży. Za sprawa redaktora Grassa i jemu podobnych w ostatnich dniach, w trosce o zdrowie psychiczne zarzuciłem odwiedzanie mojej ukochanej Akademii Triathlonu. Niestety kuracjusze z Majorki są jak wirus i skutecznie zainfekowali całego Facebooka. Z FB chwilowo również nie korzystam. Tak przyznaję, zżera mnie zazdrość podsycana jeszcze regularnymi relacjami przekazywanymi przez moich szpiegów. Owszem, mam takowych na obozie. Niestety główny przekaz, który do mnie dociera tylko pogłębia moją i tak już zaawansowaną depresję. Grass to, Grass tamto, Grass trenuję na 120%, ma muskulaturę gladiatora, zero tłuszczu i jeszcze trochę, a będzie szybszy od braci Realertów…razem wziętych. Nowi ambasadorzy też wyrastają na megakozaków, a już film kolegi Stuhra to szczyt bezczelności. Nam tu tyłki odmarzają podczas biegania, a ten nas raczy lazurem wody w odkrytym basenie i świeżą opalenizną.
W opozycji do naszych koleżanek i kolegów z Balearów postanowiłem opisać moje dwa tygodnie treningów czyli jak trenuje agegrouper, który przygotowania do sezonu musi łączyć z obowiązkami rodzinnymi i niekończącymi się delegacjami. Nie ukrywam, że sporą inspiracją do napisania tego tekstu jest Marcin Konieczny. Jeden z naszych najlepszych długodystansowców prowadzi podobny tryb życia do mojego, również często podróżuje, a mimo to udaje mu się zrealizować niezwykle ambitny plan treningowy.
Dzień 1 – środa
Wyjeżdżam z Warszawy na kilka dni na południe kraju. Początkowo miałem zabrać się z moją ekipą z firmy służbowym busem, ale mam jeszcze parę spraw do załatwienia i ostatecznie jadę swoim samochodem. Może to i lepiej, bo jak zapakowałem cały sprzęt do treningów czyli dwie pary butów do biegania, dwa komplety ciuchów, cały ekwipunek na basen, płetwy, łapy i inne zbędne gadżety to się okazało, że wypełniłem pół bagażnika dużego kombi. Trening robię jeszcze przed wyjazdem, zgodnie z zaleceniem trenera. Tym razem bieganie, w tym akcent 8 km w tempie poniżej 4.40/km. W sumie jakieś 12 km. Później szybka kąpiel i już jestem w trasie do Wrocławia. Pierwotnie był plan, że zrobię jeszcze jakiś rowerek na miejscu, ale w hotelu szumna nazwa „Fitness&Spa” dotyczy jednej rozklekotanej bieżni i niedziałającej sauny. Uznaję więc, że dziś mogę sobie już odpuścić, zwłaszcza, że za chwilę mam rozpocząć pracę. Robota niby nie najcięższa, ale najpierw się człowiek nagada przez mikrofon, a później bankiecik i też chwilę trzeba posiedzieć. Ani się obejrzałem, a tu już północ i czas spać.
Dzień 2 – czwartek
Rano wstaję, szybkie śniadanie i pędzę do samochodu. Przede mną 300 km z Wrocławia do Krakowa i powtórka z rozrywki. Niby to autostrada i podróż przyjemna. Ale zanim odnajdę hotel, zanim przebiję się przez korki jak nic będzie 14ta. Zgodnie z planem loguję się w pokoju i lecę na basen. Dzień wcześniej sprawdziłem w internecie pływalnie w Krakowie i wyszło na to, że najbliżej od hotelu jest obiekt Wisły. Tuż przed wyjściem dzwonię jeszcze i sprawdzam czy nie będzie kłopotu z wejściem. Pan z recepcji zapewnia mnie, że każdy może wejść o dowolnej porze. Podjeżdżam po budynek, płacę za parking, wchodzę do środka, a tam… Klops. Wszystkie tory zarezerwowane, pierwsze wolne miejsca wieczorem, kiedy ja już pracuję. Wściekły wybiegam, jednocześnie sprawdzając w komórce gdzie tu jeszcze można popływać. AGH zajęte, OsiR to samo, Korona za daleko. Zrezygnowany dzwonię do Nettera z odwiecznym pytaniem: Trenerze, co robić? Wszak cały plan wziął w łeb. Na szczęście tym razem hotelowy Fitness okazuje się co prawda bez Spa ale za to rowerkiem i to nawet dość sprawnym. Kręcę 50 minut, bo na więcej nie mam czasu ani specjalnych chęci. Zaliczam ekspresowy prysznic i znów powtórka z rozrywki. Prezentacja, bankiet z klientami i szybko do łóżka. Jutro nie ma czasu na błędy. Trzeba realizować plan tygodniowy.
Dzień 3 – piątek.
Budzę się przed ósmą. Nie tracę czasu i od razu na czczo wychodzę na trening biegowy. Pogoda nie rozpieszcza. Kiedy wyjeżdżałem z Warszawy wszystko wskazywało na początek wiosny. Tu w Krakowie zostałem brutalnie obdarty ze złudzeń. Biegam w jakiejś dziwnej mieszance deszczu i śniegu. Cudowne doznania potęguje zimny wiatr. Żałuję, że nie uwzględniłem takich warunków w swojej garderobie, ale co zrobić. Trening jest z założenia lekki, 6 km rozbiegania, potem rytmy i 2 km na koniec. Niby nic, ale w tych warunkach bieganie to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę. Dobrze, że chociaż widoki za milion dolarów. Najpierw tour de Planty, później rytmy nad Wisłą tuż pod Wawelem, a na deser powrót przez Starówkę i rynek. Śniadanie upływa mi szybko, bo w sieci szukam basenów w Opolu. Tam właśnie muszę się dostać jeszcze dzisiaj. Znajduje pływalnię Akwarium. Na zdjęciach wygląda nieźle, a co najważniejsze jest blisko miejsca mojej kolejnej pracy. Z opisu na stronie internetowej wynika, że są wolne tory i można swobodnie wchodzić. Kamień spada mi jednak z serca dopiero kiedy jestem już na miejscu i info ze strony pokrywa się z rzeczywistością. Mimo, że mamy piątkowe popołudnie, na basenie ruch umiarkowany. Mało tego, już po chwili na torze jestem sam, a obok mnie trenują naprawdę nieźli pływacy. To zawsze działa mobilizująco. Nie dość, że ponad 3000 metrów upływa niezauważenie, to jeszcze pływa mi się rewelacyjnie, co zresztą odzwierciedla się w czasach. Szczęśliwy, że udało mi się zrealizować cały plan dnia, wychodzę z basenu i pędzę do roboty. Tym razem prowadzę jakiś event do 23. Zmęczony po dwóch treningach, jeździe samochodem i robocie, znów wsiadam do wozu, a przed sobą mam ponad 300 km z Opola do Warszawy. Na domiar złego w centralnej Polsce jest kolejny atak zimy i śnieg znacznie utrudnia jazdę. Przed czwartą, zjechany jak koń po westernie w końcu docieram do domu. Sen to jedyne o czym marzę.
Dzień czwarty – sobota
W planie mam dwa treningi – wodę i rower. Pod długiej podróży śpię do 11tej, ale nogi mam jak z kamienia. Odpuszczam więc bieganie i wybieram basen. Tam o dziwo, po pierwszych ciężkich metrach z minuty na minutę pływa mi się co raz lepiej. A trening nie należy do najłatwiejszych. Ciężka drabinka 100-200-300-600-300-200-100. Zaczynam w drugim zakresie, ale kończyć mam zgodnie z zaleceniami w czwartym. I o dziwo, mimo sporego zmęczenia po 3000 metrów, ostatnie 100 metrów robię w 1.15. A więc treningi powoli zaczynają przynosić efekt. Niestety na rower tego dnia brakuje mi już siły.
Dzień piąty niedziela – dzień siódmy – wtorek
Kolejnych kilka dni jestem dzięki bogu w domu i realizacja założeń może przebiegać bez zakłóceń.
Ale nic nie trwa wiecznie.
Dzień 8 – Środa
Znów wyjeżdżam z moją firmą . Tym razem na pierwszy ogień Poznań. Na szczęście nie muszę prowadzić. Wygodny duży bus typu salonka pozwala na całkiem znośny odpoczynek z wygodnym spaniem włącznie. Wiedziony doświadczeniem sprzed tygodnia postanawiam pierwszy trening zrobić jeszcze w domu. Wstaję przed siódmą i przez 45 minut kręcę na trenażerze. Podróż do Poznania upływa szybko. Już wcześniej sprawdziłem, że najbliżej hotelu jest basen Olimpia. Kiedy tylko dojeżdżamy widzę w oddali napisy klubowe. Więc jedno się zgadza. Pływalnia jest rzut beretem. W recepcji naszego supereksluzywnego hotelu pytam, czy to za oknem, to rzeczywiście basen Olimpii. Pan patrzy na mnie jak na kosmitę i pyta czy jestem pewien, że chcę tam pływać. Ja na to, że tak i wcale mi nie przeszkadza, że obiekt pamięta tow. Bieruta, a wręcz to nawet lepiej, bo zazwyczaj im gorszy budynek tym mniejszy tłok. Pan nie daje jednak za wygraną i proponuje mi znakomity basen hotelowy. Jest nowy, jest piękny i duży. Ma aż 12,5 metra i świetne bicze wodne. No w tym momencie poczułem się nieco obrażony. Czy ja wyglądam na jakiegoś turystę, amatora pluskania się w takiej kałuży. Staram się wyraźnie dać do zrozumienia, że muszę zrobić profesjonalny trening i nawet najbardziej podły basen sportowy jest lepszy od ich nowobogackiej sadzawki dla emerytów. „No to mamy też przeciwprąd!!” – odparł Pan i szczerze przyznam, tym zbił mnie z tropu. Przeciwprąd to niezła rzecz, ale jak ja w czymś takim zrobię tempa?! Wybieram Olimpię, chociaż po drodze pada jeszcze propozycja Term Maltańskich. No nie??? Gość mnie znów obraża. Ja i termy. Wpadam szybko do pokoju, chcę się spakować, a tu tragedia. Zapomniałem wziąć z domu plecaka z ekwipunkiem do pływania.
Szybko zamawiam taxi i każę się wieźć do najbliższego sklepu sportowego. Nie wiem czy w Wielkopolsce słowo najbliższe ma inne znaczenie czy też sklepy sportowe są tylko na obrzeżach miasta, ale końcem końców ląduję w jakimś centrum handlowym koło stadionu Lecha. Kupuję niezbędny sprzęt i już jestem w drodze do Olimpii. Pani taksówkarka, skądinąd bardzo miła, za wszelką cenę próbuje mnie odwieść od pomysłu pływania właśnie tam. I również proponuje wspomniane wcześniej termy. W końcu kiedy docieramy na miejsce rozumem o co chodzi. Jeszcze lepiej rozumiem, kiedy odbijam się od kasy, która właściwie to nie wiem po co istnieje. Bo jak się okazuje, na basen mogą wchodzić tylko posiadacze karnetów, a wszystkie karnety wyprzedano w grudniu. W akcie desperacji chcę jeszcze nabyć karnet na cały rok, chociaż nie przewiduję kolejnych wizyt w Poznaniu w najbliższym czasie. Próbuję wykorzystać wszystkie możliwe triki – na urok osobisty, na litość, rzucam coś pani z kasy o jej historycznej roli w krzewieniu narodowej kultury fizycznej i promocji triathlonu. Niestety wszystko na nic. Pani z kasy, w której i tak niczego nie można kupić, pozostaje niewzruszona. Załamany, z torbą wypchaną świeżo zakupionym sprzętem, który do niczego mi nie jest potrzebny, wychodzę na zewnątrz, przekonany, że dziś pływania nie będzie. Tymczasem po przeciwnej stronie jezdni omal nie wjeżdża na mnie moja pani taksówkarka, która jakimś cudem kręciła się jeszcze po okolicy. Przyjaznym gestem zaprasza mnie do środka i zawozi na inny, działający basen. Oczywiście przy okazji sarkastycznie obwieszcza, że przez ten czas, który poświęciłem na operację „Olimpia” zdążyłbym już dojechać i popływać na słynnych termach, o kosztach taksówki nie wspominając. W końcu udaje mi się zrealizować całkiem fajny trening pływacki. Przy okazji po raz kolejny przekonuje się, że kupowanie taniego szmelcu to wywalanie pieniędzy w błoto. Chwile wcześniej nabyte okularki za 24,99 okazują się być prawdziwym hitem godnym radzieckiej myśli technologicznej. Cały trening muszę pływać z jednym okiem zamkniętym. Bo kiedy tylko zasysam jeden oczodół, automatycznie odkleja się okular z drugiego. I tak na zmianę. Dobrze, że chociaż slipki za 29,99 nie okazały się przymałe.
Najważniejsze, że trening zrobiony i mogę pełen entuzjazmu przystąpić do roboty.
Dzień 9 – czwartek
Rano wstaję przed całą moją ekipą. To ma być wyjątkowy dzień. Przed nami kilka dobrych godzin w busie do Sopotu. A w Sopocie specjalnie na zamówienie trenera Nettera długie wybieganie nad morzem. W trasie staram się pospać, bo trener kazał się pozytywnie nastawić do tej próby. To ostatni taki sprawdzian przed półmaratonem w Warszawie. Dojeżdżamy na miejsce dość późno, ale jestem dobrze zmotywowany, wręcz podniecony. Szybka przebiórka i już biegnę promenadą nadmorską w stronę Gdańska. Powietrze bajka, widoki bajka. Aż chce się biec. Mimo niskiej temperatury ubrałem się lekko i od razu czuję różnicę. Większa swoboda ruchu i miły przewiew powodują, że mam stosunkowo niskie tętno. Po kilku minutach sprawdzam tempo i aż muszę zwolnić. Nieświadomie balansuję w okolicach 4.00/km. Mijają kolejne kilometry, a mi wciąż biegnie się znakomicie. Docieram do samego końca ścieżek nadmorskich w Gdańsku, zawracam. 5,10,12 kilometrów, a ja nie czuję zmęczenia i wprost na siłę powstrzymuję się przed zbyt wysokim tempem. Tętno wciąż w normie. Mięśnie przyjemnie zbite, krok dynamiczny. Przeżywam euforię, nie chcę kończyć, wyobrażam sobie półmaraton i zaczynam wierzyć, że stać mnie na niezły wynik. W drodze powrotnej mijam swój hotel, biegnę jeszcze niemal do granicy z Gdynią i zawracam. Na ostatnich dwóch kilometrach postanawiam puścić lejce w granicach zdrowego rozsądku. I znów muszę się pilnować, żeby nie lecieć za szybko. Mimo zaciągniętego hamulca, z założenia rozsądne, długie wybieganie kończę ze średnią poniżej 5 minut na kilometr. Dla mnie to kosmos. Najważniejsze, że po chorobie i antybiotykach nie ma śladu.
Dzień 10 – piątek
Samolot do Warszawy mam o 6 rano. W Trójmieście szaleje zima. Śnieg po kolana. Do stolicy docieram z ponadgodzinnym spóźnieniem. Krótki sen w domu i znów trening. Tym razem pływanie, ale w mięśniach czuję ostatnie dwa tygodnie i słabo przespaną noc. Szału nie ma, ale ważne są przepłynięte kilometry. Niestety to nie koniec podróży. Czeka mnie jeszcze nocna eskapada pociągiem do Zakopanego. Przed północą wsiadam do kuszetki i niemal momentalnie zapadam w sen.
Dzień 11 – sobota
Budzę się rano prawie w stolicy Tatr. O kuszetkach w PKP można powiedzieć wszystko tylko nie to, że są wygodne. Czuję każdą kość i każdy mięsień. Nie mniej jednak wysiadam na stacji końcowej z twardym postanowieniem, że i tak zdążę pobiegać. W Zakopanem jednak zima na całego. Z ambitnego planu pobiegania pod Reglami nici. Zanim docieram do tej legendarnej trasy grzęznę w półmetrowych zaspach gdzieś po drodze. Zdesperowany, zrozpaczony i wykończony z trudem robię 5 km wybiegania dla podtrzymania formy. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, wracam samochodem do Warszawy.
Dzień 12 – niedziela
Mimo tak ciężkiego okresu za wszelką cenę chcę dokończyć mikrocykl, bo to ostatnia szansa na realizację treningów szybkościowych. W końcu za tydzień pierwszy sprawdzian formy podczas Półmaratonu Warszawskiego. Zdeterminowany wykonuje zalecenia Piotrka Nettera. Zmęczony, ale zadowolony kończę mój mały, prywatny maraton, który zbliża mnie do założonych celów. Pewnie nie będę mistrzem świata, jednak kolejny raz przekonuję się, że przełamywanie swoich słabości i konsekwentna praca to największa satysfakcja jaką daje mi triathlon. A jak mawia Netter, zawody to tylko wisienka na torcie, nagroda za miesiące ciężkiej i z pozoru bezowocnej roboty.
P.S. No dobra. We wszystkim zasadniczo z Netterem się zgadzam. Ale w kwestii zawodów….
Pieprzenie. Zawody są najważniejsze, a jeszcze ważniejsze od samych zawodów jest zlanie skóry Grassowi.
@Maciek Dowbor, ale Cię Łukasz podpuścił, dałeś się wpuścić w pisanie felietonów, a On trenował:)
1:15 na 100m.4:00 na kilometr .Pora zmienić profesję.Szkoda by taki talent się zmarnował 😉
Felieton jak zwykle swietny w tym fajnym sarkastycznym tonie!
A tak naprawde to dzieki za tematyke bo mnie praca, wyjazdy i 2 maluchow do ogarniecia notorycznie wybijaja z planow. Milo wiec poczytac o szarpaniu kogos innego i to na dodatek zakonczonym realizacja planu!
no też muszę przyznać, że jak zobaczyłem fotkę z naczelnym na pierwszym planie zrobioną podczas treningu biegowego to również mi kopara opadła 😉 ..i pewnie nie mi jednemu 🙂
a dla zaoszczędzenia czasu proponuję umawiać sie na wspólne treningi np poprzez FB, bo w każdym z tych miast ktoś chętny znajdzie się do wspólnego treningu. jeszcze ze 2 sezony i w każdym mieście znajdzie się jakiś znajomy triathlonista:)
pozdrawiam i łącze się w bólu (treningowym)
Jak juz ktos wspomnial: trudne wrunki ksztaltuja charktery! Ciekawe jak Ci „urlopowicze” z Majorki sie odnajda w rodzinnych startach przy wietrze wiejacym w oczy, sypiacym sniegu i w wodzie o temparturze jedynie symbolicznie przekracjajacej punkt zamarzania… 😉
Dodatkowo milo przeczytac ze nie jestem jedynym wariatem probujacym pogodzic aktywne, nieustabliziwoane zycie zawodowe z treningami. Czytalem i jakbym swoje wlasne wspomnienia czytal… Od razu jakos tak czlowiekowi lzej i motywacja rosnie 😀
Tak trzymaj Maciek a jak najdzie Cie zwatpienie w jakis ciemny desczowy, zminy poranek w obcym miescie gdzie jestes tylko przejzadem to pomysl ze gdzies sa tez inni ktorzy jak Ty zaciskaja zeby i walcza zeby choc symbolicznie plan treningowy zrobic…
BTW – kolejny swietny felieton, mozna by wrecz powiedziec ze redaktora Grassa juz pobiles i to na jego wlasnym podworku publicystyki w AT 😉
Pozdrawiam
Kamil
Maciek. Jako inspirator tego artykułu pozwolę sobie na kilka uwag. Pierwsza podstawowa. Zapominasz o podstawowej formie regeneracji po powrocie do domu jaką jest przytulenie się do kochanej małżonki. Ja tak robię! No – zadanie od żony wykonane a teraz przechodzę do konkretów.
1.Prawda – jeżdże tyle co ty ale nie pracuję tak intensywnie. O 23 to ja nie wracam z bankietu tylko już śpię – właśnie po to żeby przed np. twoim wyjazdem z Krakowa do Wrocławia zrobić trening a nie robić go na miejscu. na miejscu mozna zrobić drugi 😉
2. Mniej więcej od 2 lat nie uskuteczniam już zapominania okularków na basen, rajtek do biegania oraz butów biegowych. To sa dwie rzeczy, których kopię zapasową mam włożoną obok koła zapasowego. Tak więc nawet jak zapomne reszty to najwyzej biegam w koszuli i w swetrze a na basenie pływam w spodenkach biegowych. Trudno!
3. Znając doświadczenia z fitnesami w hotelach 😉 woże rower i rolki. I do tej pory tylko raz pan portier zwrócił mi uwagę na hałas dochodzący z pokoju po 22…
4. Pływak ze mnie żaden więc ja zazwyczaj wybieram jednak baseny typu „termy”. Przepłynięcie delfinem 25m skutecznie oznajmia jakiego rodzaju trening będę robił a w ostateczności walka z tłumem to preludium zawodów 😉
No i na koniec – ja również zazdraszczam Majorki, pogody, tych bufetów, których pisał Łukasz (i jeszcze chol….a wstawił fotki z tychże) ale jak napisał Springboks ta syberia nas zahartuje! I zobaczymy kto będzie Rocky a kto będzie pragnieniem 🙂
Pozdrowienia z Olsztyna, gdzie w ciagu ostatnich 24h napadało z 20cm śniegu a ja dzisiaj 9km@ 3:25/km. W kolcach – ja za dawnych dobrych juniorskich czasów 😉
złoty dwadzieścia jak nic będzie w półmaratonie. A więc panowie trzymamy się zająca 😉
1.15 ostatnią setkę w 3km treningu pływackim??? Cholera…boję się wchodzić do wody…
Gdy rozmawialiśmy latem nad jeziorem Kuc (taki biegacz, który stał na brzegu) nie sądziłem, że wciągniesz się w tak intensywne trenowanie. Trzymam kciuki za dobre wyniki. Ja pozostanę przy ultrabieganiu.
Panie Macieju, termy w Poznaniu to jest aktualnie najlepszy basen w Polce (26 torów 25m) 🙂 Sam pływam tam kilka razy w tygodniu.
Piękny kilometraż… szkoda tylko, że nie rowerowy 🙂
fajny felieton, jak zwykle, no i trochę socrealizmu zamiast jakiejś abstrakcyjnej Majorki:-) Ale Półmaraton Warszawski to w tym roku zapowiada się chyba średnio przyjemny, -2 stopnie w niedzielę, ale podobno będzie jednak słońce, tak przynajmniej wynika z prognozy na wp, oby tak było
Chciałbym tylko zwrócić uwagę na fakt, że tylko trudne warunki kształtują charakter 🙂
W pełni sił, w świetnych warunkach to każdy jest kozak 🙂 Ale przełamanie kryzysu fizycznego i psychicznego, gdy jest ciemno, mroźno, wietrznie, sypiący śnieg ogranicza widoczność do miniumum, a z rytmu wybija ciągłe omijanie psich kup to jest sztuka, która przynosi największe efekty 🙂
Przypominam tylko, że walkę Ivan Drago – Rocky Balboa wygrał ten drugi po ciężkim treningu, w stodole na Syberii, bez opieki licznego sztabu medycznego oraz trenerskiego, bez dostepu do najwyższych technologii 🙂 Tak hartuje sie stal !!!
Na słońce i palmy nadejdzie czas, czas chwały !!! 🙂
Na przyszłość polecam jeszcze na wysokości Przymorza skręcić w las i Park Reagana – tam są dopiero piękne tereny do biegania! Szacunek za „wciskanie” treningów w tak napięty harmonogram 🙂