Nie jestem ostatnio szczególnie aktywny. Przyznaję się bez bicia. Dzielenie czasu między pracę, rodzinę i treningi przychodzi mi coraz trudniej, szczególnie, że tych ostatnich przybywa w astronomicznym tempie. Dwa miesiące temu w Akademii Triathlonu wylewałem swoje żale i troski, mając czelność wywnętrzyć się ze swojego kryzysu triathlonowej wiary. Wiem, że zgrzeszyłem i nawet jeśli w istocie takowe wątpliwości i doły motywacyjne śmiały przelecieć przez moje myśli to nigdy, ale przenigdy nie powinienem był się tym spadkiem formy dzielić. Pomijając wszystkie inne aspekty, jak mogłem pozwolić odsłonić wszystkie karty przed rywalami i okazać chwilę słabości. Świat już nigdy nie będzie taki sam. Znaczy się dla mnie, bo moi przeciwnicy pewnie tylko ostrzą sobie zęby i drwią po cichu, świadomi z jakim słabiakiem przyszło im rywalizować. Kompletna katastrofa.
Zanim zdałem sobie sprawę z tragicznych skutków moich wynurzeń, przyznaję bez bicia, że w poszukiwaniu zagubionej motywacji dobiłem do 95 kg żywej wagi, przy czym przybywanie kilogramów było odwrotnie proporcjonalne do przybywania obciążeń treningowych. Na szczęście uratował mnie zbawienny wpływ telewizji i komputerów. Wiem, brzmi to dość abstrakcyjnie. Wszak to właśnie w postępie cywilizacyjnym, a co za tym idzie w rozwoju elektroniki i mediów społecznościowych upatruje się główną przyczynę podupadającej formy fizycznej całej ludzkości. A jednak. Powiem więcej – dziękuję Ci facebooku. Dziękuję Ci, że jesteś, dziękuję, że na Twoich łamach posiadam 856 znajomych ( naprawdę mam aż tylu ?! ), z czego 830tu to triathloniści, ewentualnie kolarze, biegacze, himalaiści i inne świry. Dodam, że pozostałe 26 osób to mój stary, babcia, rodzeństwo, inni członkowie rodziny i Maciej Rock – szczyt postawy antysportowej.
Chcąc nie chcąc, codziennie, trochę z przyzwyczajenia, a trochę przyciągany magnesem z niebieskim F, zaglądam i sprawdzam co tam słychać w „wielkim świecie”. A że mój wielki świat ma stosunkowo wąskie horyzonty zainteresowań… od rana jestem atakowany. A to ktoś właśnie przebiegł 15 km, o czym dobitnie świadczy scan z Endomondo. Ktoś inny przepłynął 4 km, ale nie że tak po prostu – w zadaniu głównym ciął każdą setkę poniżej 1.20/100m i wcale się nie zmęczył. Żebym nie miał wątpliwości, że ściemnia, wrzuca link do swojego Garmina. Niech to szlag. Nie mija godzina 9 rano, a tu już jakiś gagatek oznajmia, że nic tak nie smakuje jak poranna zakładka 100 km mtb i 15 km biegu o poranku – przypomnę…o 9 rano!!!!! Gość musiał zacząć przed piątą. A ja tylko chciałem sobie grzecznie rano przejrzeć fejsa podczas porannej wizyty w toalecie. Jednak nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak wyniki kolegów z biegania. Jak jeszcze raz ktoś mi się pochwali, że dygnął sobie 20 kilometrów biegu w pierwszym zakresie po 4.15 to chyba zbanuję i usunę z konta. Tak tak, są tacy i dobrze wiedzą, że to o nich mowa.
Kolejne wyprowadzanie z równowagi uskuteczniają nasi podróżnicy. Kiedy ja tu próbuję się zmotywować, żeby odgniatać przyrodzenie na trenażerze czy też nieśmiało odmrażać je sobie na dworze, są tacy, którzy z jakąś sadystyczną satysfakcją raczą nas codzienną dawką słitfoci okraszonych niewyszukanymi komentarzami w stylu „dziś znów 140 km w słońcu”, „hiszpańskie asfalty rządzą”, „nie ma to jak wakacje pod palmą” , „9 km podjazdu za nami” czy „3000 metrów przewyższenia na 90 km- robi wrażenie co ??” . Nie robi!!!! A jak jeszcze taki wróci tropików to nie może sobie odpuścić tylko masakruje psychicznie konkurentów oznajmiając, że przez tydzień zrobił 1000km. Tyle to ja zrobiłem przez ostatnie dwa miesiące… samochodem. Calpe – sralpe.
A to dopiero początek. Jeszcze kilkanaście dni i swoją aktywność z zimowego snu wybudzi redaktor Grass, którego ciało prażyć będzie słońce Majorki. Wtedy to się chyba pochlastam. No dobra, to jeszcze jakoś zniosę. Przynajmniej wziąłem się w garść. Zacząłem ćwiczyć coraz więcej. Zima jest dość łaskawa, to i za chwilę też będę miał się czym pochwalić. Ale ochy i achy na temat postępów treningowych to nic przy autoreklamie gastronomicznej.
Wiadomo, że dieta w triathlonie to odrębny temat, przy którym można przegadać nie jeden długi, zimowy, wieczór. Ale żeby aż tak człowieka tym zamęczać?! Dopóki było to pojedyńcze posty jakoś to znosiłem. To jednak im nie wystarczyło. Królowie diety i siły woli musieli się skrzyknąć . Teraz się licytują kto zjadł mniej, zdrowiej i zapewne poświęcił więcej czasu na przygotowanie swojej potrawy. Do tego jeszcze te pochwały dla smaku ich wyczynów. Bo przecież chyba nikt nie ma wątpliwości, że wegański koktajl czekoladowy z awokado to tysiąc razy smaczniejsza alternatywa dla shake’a z Maca. A ja to wszystko czytam wciągając kebab!!! Jasna cholera. Nie dość, że podprogowa presja fejsowiczów zmusza mnie do wysiłków, to jeszcze odbierają mi przyjemność obżerania się tym co naprawdę smaczne i niekoniecznie zdrowe.
Po tym wszystkim można się tylko poddać. No i wymiękłem. Najpierw zacząłem realizować plany treningowe, potem powoli rzuciłem słodycze, następnie zapisałem się do dietetyczki, a teraz jem tak zdrowo, że za chwilę zamienię się seler naciowy. I kiedy wreszcie nadszedł czas, że i ja się czymś się pochwalę, na ekranie komputera pojawił się nowy post od kolegi triathlonisty – „Po 4h trenażera wciąż szukam odpowiedzi na pytanie moich 4 liter, po co właściwie ja to robię…” . I teraz każdy amator w Polsce wie, czemu nigdy nie dogonimy Marcina Koniecznego. On jest kosmitą !!!!
O! Główne zdjęcie się zmieniło 🙂
He, he, dobry plakacik na koniec, ale to nie Mkon jest zły, ale jego trener 😛
Zróbcie kiedyś z nim wywiad, bo napisałem do gościa i wydaje się całkiem interesujący. Jego krótkie i celne uwagi pomogają mi cały czas.
Dietetyk to, przynajmniej w wawie, spory wydatek. Poza tym dietetyków jak grzybów po deszczu, ale takich konkretnych i słuchających Ciebie, to jest bardzo mało. Ja jestem zdania, że lepiej poświęcić trochę czasu i się doedukować we wlasnym zakresie. Na stronkach takich jak bengreenfield.com, chowstalker.com, thecorediet.com, trifuel.com . Ja korzystam z tych, są zarówno przepisy jak i mega dużo merytoryki.
Przy okazji rozważań o żywieniu chciałbym zapytać czy ktoś poleci dietetyka sportowego we Wrocławiu. Ile można ciągnąć na bananach i czekoladzie? 🙂
Doskonały wpis. Poprzedni tez trafiał w samo sedno.
Tak się zastanawiam czy my amatorzy zbytnio nie przeżywamy tych paru kg, które łapiemy w tym okresie? W sumie można traktować je jako naturalny balast, który zniknie samoistnie wraz ze zwiększeniem intensywności treningów…. Fajnie, że redaktor Maciek wrócił do ,,żywych”… 🙂
Czyli jednak foty na fejsie mobilizują do treningu 😉 i o to przecież w tym wszystkim chodzi żeby sie nakrecac 🙂 zaraz ojciec dyrektor przejmie role i nas zacznie bombardować pięknymi flotami z Majorki
A profesor to ma oko:)
Ps. Pomarańczowa lubinska petadra próbowała dogonić dyrekcje cycków i namówić ich na pływanie w tym jeziorku, ale niestety trzeba jeszcze potrenować 😉
nie dogonicie 😉 przegonicie! Ja z kolei będę gonił Roberta Stępniaka 🙂 I tak każdy ma kogo gonić i się robi piękny peletonik motywacyjny! I o to chodzi. A redaktorowi Dowborowi życzę, żeby w każdym tegorocznym T2 nogi miał tak lekkie jak pióro!
Zdjecie z trasy rowerowej w Calpe… Widze chyba pomaranczowe plecy lubinskich triatlonistow:)
W przypadku Mateusza jest szansa, że za życia. Tego życia 🙂
…dogonimy …napewno , może jeszcze nawet za życia ! Pozdrawiam i wiary życzę !
kiedyś dogonimy!!!
Panie Macieju musi Pan koniecznie więcej pisać! Uśmiałam się i poniekąd łączę się „w bólu”. U mnie trochę z innego powodu, bo czytam wszystko co się da, ile kto przejechał, a ja sama na razie na dupsku muszę siedzieć przez kontuzję, na którą pewnie sama zapracowałam. Żal i ogromna skrucha… Ale czytam, obserwuję innych, dobrze się odżywiam, żeby nie „przybierać”, dopinguję innych i już się nie mogę doczekać, aż dostanę zielone światełko od Profesora (Halo!! Ja już chcę biegać pliiiiiiiiiiiisssss!!! i pedałować!!). Jednak zawsze myślę, że wszystko w życiu jest „po coś”, więc i dla Pana jakaś nauka jest, dla mnie też. Po co to robimy, męczymy się tak i ciuramy (psychicznie i fizycznie)?? Bo jesteśmy zarażeni TRI 🙂 Ja dopiero zaczynam, więc sama jeszcze nie wiem jak to będzie, ale czuję, że już mnie to wciągnęło… Pozdrowienia i życzę dużo siły do działania 🙂
No nareszcie! Jakiś ludzki felieton, a nie z kosmosu 😉
4h na trenażerze to mój rekord póki co. Dzięki Bogu za Netflixa i ich seriale:)