W trzecim artykule z serii “Oddajemy klawiaturę polskim Hawajczykom” swoją drogę prowadzącą na plażę w Konie opowiada Piotr Ciemielewski.
W Mistrzostwach Świata IRONMAN biorą udział zawodnicy PRO oraz age-grouperzy. Kiedy większość uwagi skupia się na profesjonalnych triathlonistach, świat zapomina czasami o równie ważnej części triathlonu, którą są ci, którzy wykręcają nieco wolniejsze czasy.
Z tej okazji właśnie powstał specjalny cykl, który pozwala rzucić nieco więcej światła na polskich sportowców, którzy za dwa tygodnie staną do rywalizacji na Hawajach w swoich kategoriach wiekowych.
Trzecia historia należy do Piotra Ciemielewskiego.
Sport od zawsze w jego życiu
Od zawsze moją największą pasją był sport. W podstawówce zaczęło się od piłki nożnej, gdzie grałem w lokalnej szkółce. Liceum to był czas skateboardingu i szlifowanie kolejnych trików na osiedlowych parkingach supermarketów. Potem pojawiła się wspinaczka sportowa, w którą totalnie wsiąkłem na dobrych 10 lat. Trenowałem po 10-15 h tygodniowo i podróżowałem w każde wakacje po europejskich rejonach wspinaczkowych.
Obecnie od 7 lat trenuję triathlon. Niezależnie od dyscypliny, sport dawał mi i nadal daje możliwość doskonalenia swoich umiejętności w jakiejś dziedzinie. To jest to, co mnie nakręca. Sport pozwala mi wyznaczać ambitne cele, dążyć do nich każdego dnia, nadając temu wszystkiemu sens. Daje mi on ogromną satysfakcję w pokonywaniu kolejnych barier. W robieniu rzeczy, które wczoraj były jeszcze nieosiągalnym marzeniem, a dzisiaj stają się faktem.
Zacznijmy jednak od początku. Był taki okres w moim życiu, kiedy po intensywnej przygodzie ze wspinaniem potrzebowałem odpoczynku od sportowej rutyny. Resetu dla głowy i ciała. Długo jednak nie wytrzymałem na przysłowiowej kanapie i zacząłem szukać nowych wyzwań.
Najpierw były to coraz dłuższe wycieczki rowerowe po Polsce i przełamywanie kolejnych wyników. Pewnego dnia w internecie trafiłem na filmik o triathlonie i dystansie Ironman. Co? Jak to jest możliwe? 180 km roweru i potem maraton? Same dystanse robiły na mnie ogromne wrażenie. W tamtych czasach nigdy nie przebiegłem 10 km ciągiem i miałem ogromny problem z pokonaniem 50 metrów kraulem. Było to dla mnie coś zupełnie poza zasięgiem i właśnie dlatego było to tak elektryzujące.
Pierwsze zawody triathlonowe
Nie myśląc, długo ułożyłem w głowie plan. Na pierwszy ogień poszedł dystans ¼ IM w Mrągowie pod koniec 2014. Zacząłem intensywne przygotowania — bardziej logistyczne niż treningowe. Zakupiłem na Allegro używaną szosę, pożyczyłem od kolegi 2 rozmiary za dużą piankę.
W przeddzień zawodów towarzyszył mi ogromny stres i ekscytacja. Nie mogłem spać. Bez super sprzętu, nawet bez stroju tri, ale z wielkim sercem do walki, ukończyłem swoje pierwsze zawody.
Niesiony sukcesem w Mrągowie, zapisałem się od razu na 1/2 IM w Brodnicy na początku następnego sezonu. Wiedziałem, że “połówka” to już nie przelewki, że będzie bolało. Rower był wtedy moją najsłabszą dyscypliną, brakowało mi szybkości. Dodatkowo do przebiegnięcia był pierwszy w życiu półmaraton.
Jednym z pierwszych kroków, które zrobiłem, było wstąpienie do klubu Toruń Multisport Team, gdzie zacząłem naukę techniki pływania. Zabrałem się też ostro do pracy na rowerze i biegu.
Zawody w Brodnicy ukończyłem z czasem poniżej 6 godzin, co wtedy było dla mnie sporym sukcesem. Nie opuszczał mnie optymizm i idąc za ciosem, w kolejnym roku zapisałem się na pełen dystans. Wybór padł na Niceę, która urzekła mnie zdjęciami z przepięknej trasy kolarskiej po Alpach i biegiem na promenadzie pełnej kibiców. Już wtedy wiedziałem, że różnica między “połówką” a całym, to zupełnie coś innego niż w przypadku krótszych dystansów.
Przygotowania do pierwszego pełnego
Zacząłem samodzielne intensywne przygotowania. Niestety wtedy mój organizm powiedział dość. Nie miałem żadnego doświadczenia i wiedzy w dobieraniu obciążeń treningowych, do tego brak przeszłości w sportach wytrzymałościowych i przystosowania układu ruchu do takiego wysiłku. To musiało się źle skończyć.
Kontuzje wykluczyły mnie na dobre dwa lata i tym samym przekreśliły marzenia o Nicei — przynajmniej na razie. Startowałem przelotnie, ale nie podnosiłem swojego poziomu sportowego.
Punktem zwrotnym okazało się kupienie słynnej już w środowisku tri książki “Plany Treningowe” Matta Fitzgeralda. Mogę uczciwie powiedzieć, że to był mój pierwszy trener, który doprowadził mnie do dystansu Ironman.
Oczywiście w upragnionej Nicei, z trasą kolarską po Alpach i metą pełną kibiców. Nie obyło się bez przygód, bo Francję w tamtych dniach nawiedziły rekordowe upały i dwa dni przed zawodami oficjele podjęli decyzję o skróceniu roweru o 20 km i biegu o 10 km.
Byłem załamany, tyle miesięcy pracy i pogoda miała mi odebrać możliwość zrobienia pełnego dystansu? Nie było takiej opcji. Podczas biegu podjąłem decyzję, że dopnę swego i pobiegnę dodatkowe okrążenie przed wbiegnięciem na metę 🙂 Udało się! To było wspaniałe uczucie.
Walka o pierwsze sub10
Rok po Nicei znowu poczułem, że potrzebuję zmiany, aby ruszyć do przodu. Wtedy zdecydowałem się powierzyć moją formę w ręce Łukasza Kalaszczyńskiego. Postawiłem sobie cel sub10 (złamania 10h na pełnym dystansie). Areną mojej walki miał być Ironman Austria 2021 i szybka trasa w Klagenfurcie.
Covid postanowił jednak zamieszać w moich planach i ostatecznie wylądowałem w Tallinnie. Już kilka dni przed startem wiedziałem, że pogoda nie będzie chciała mi pomagać, ale mimo wszystko czułem, że jestem dobrze przygotowany. Pełen pozytywnego nastawienia ruszyłem do walki.
Jak się okazało walki przez duże W. Ze swoimi słabościami, ale też z zimnem, wiatrem w porywach do 50km/h i ulewnym deszczem przez cały etap kolarski. Całe szczęście miałem doping mojej Kasi, która podczas tych zawodów była dla mnie ogromnym wsparciem mentalnym — nie było mowy o odpuszczaniu.
Plan został wykonany. Po 9 godzinach i 40 minutach wbiegałem na metę — zmarznięty, przemoczony, ale 100% szczęśliwy i dumny.
Może slot na Hawaje?
Sprawdzając wyniki, zakiełkowała nadzieja, że może uda się dostać przepustkę na Hawaje. Przez sytuację covidową rozdanie slotów miało odbywać się tydzień później w formule online. Zaczęło się nerwowe wyczekiwanie. Wiedziałem, że zabraknie mi 2-3 miejsc w grupie wiekowej, aby się załapać.
Wiadomo jednak, jak to bywa w praktyce. Ktoś już może mieć zapewnione miejsce na Konę, ktoś może zrezygnować i wtedy szansę dostają kolejni zawodnicy. Szczęście mi jednak dopisało. Tego się zupełnie nie spodziewałem! Hawaje? Mistrzostwa Świata? Nie zastanawiałem się długo i odebrałem slota, nawet zdając sobie sprawę z trudności, jakie wtedy były z wjazdem na teren USA. Jak się potem okazało, Kona została przełożona na rok 2022.
Obecny sezon jest dla mnie bardzo udany. Następny rok udało się urwać kolejne minuty, być stałym bywalcem na podium, ale też spełnić małe marzenie, jakim było wygranie pierwszych w życiu zawodów w kategorii open w Triathlon Energy Chełmża na dystansie ½ IM.
Czas na spełnienie marzeń
Teraz czas na prawdziwą wisienkę na torcie, czyli start na Hawajach. Dla mnie to przede wszystkim wspaniała nagroda za lata ciężkiej pracy na treningach. Na pewno od startu do mety będę w pełni skupiony i dam z siebie wszystko. Lecę tam z szacunkiem do tamtejszych warunków i bez nastawienia na konkretny wynik czy miejsce. Trzymajcie kciuki i zapraszam do śledzenia mojej przygody na Big Island na moim instagramie.
Chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspierają mnie w mojej drodze triathlonowej. Ogromnie dziękuję mojej Kasi, bo bez wsparcia w domu, wyrozumiałości i akceptacji, takie trenowanie byłoby niemożliwe.
Dziękuję trenerowi Łukaszowi Kalaszczyńskiemu, który od dwóch lat wyciska ze mnie, co fabryka dała. Klubowi TMT za nauczenie mnie pływania oraz wsparcie finansowe i doping na zawodach. Firmom JOPA Clinic, Gołaś Bikes oraz Mak Architektura, które zdecydowały się wspierać mnie w drodze na Kona.
Triathlon to sport indywidualny, ale droga na Hawaje to sukces wszystkich, którzy są ze mną podczas tej przygody.
ZOBACZ TEŻ: Oddajemy klawiaturę polskim Hawajczykom #2 – Dariusz Drapella