Choć kontuzja pokrzyżowała pierwotne plany startowe Roksany Słupek na ten sezon, to triathlonistka zaliczyła kilka bardzo dobrych wyścigów w różnych częściach globu. Bydgoszczanka w rozmowie przyznaje, jak wiele kosztował ją czas walki z urazem.
ZOBACZ TEŻ: Kacper Stępniak: najszybszy debiut na dystansie IRONMAN w historii polskiego triathlonu
Kamila Stępniak: Od naszej ostatniej rozmowy dla Akademii Triathlonu minęły już ponad cztery miesiące. Wiele wydarzyło się od tamtej pory… Była poważna kontuzja, która zmusiła Cię do dłuższej przerwy w wyścigach. Potem był powrót na trasy i podróżowanie po całym globie w walce o punkty. Teraz przebywasz w Polsce i masz czas na nadrobienie różnych zaległości – dla tych, którzy nie wiedzą, na codzień przebywasz na zgrupowaniach za granicą. Ostatni raz w kraju byłaś z okazji Pucharu Europy w Olsztynie w maju. Czego najbardziej Ci brakowało?
Roksana Słupek: To prawda, że moja końcówka roku była szalona pod każdym względem. Starałam się, a raczej byłam zmuszona myśleć o tym, co jest tu i teraz, bo za dużo było tego wszystkiego dla jednej osoby. Przy tak długim pobycie poza domem najbardziej brakuje mi kontaktu z przyjaciółmi i rodziną. Każdy jest teraz zabiegany i bycie na bieżąco z tym, co dzieje się w ich życiu jest trudne, korzystając tylko z telefonu. Zdecydowanie łatwiej jest zwyczajnie umówić się na kolację czy kawę między treningami, kiedy jest się na miejscu. Chociaż nie jest to do końca prawdą w mojej aktualnej sytuacji, bo moje „wakacje” pochłonęła uczelnia, badania i kilka innych organizacyjnych spraw, na które cztery tygodnie to zdecydowanie za mało, ale muszę się wyrobić. Jest trudno i smutno, bo wolałabym ten czas spędzić inaczej. Jednak to cena, którą muszę akurat teraz zapłacić. Następne roztrenowania mam nadzieję, będą już zdecydowanie bliższe moich wymarzonych.
KS: Tyle czasu z dala od rodziny i przyjaciół zapewne daje się we znaki. Zwłaszcza w momentach trudniejszych, takich jak Twoja ubiegła kontuzja. Przypomnisz dokładnie naszym czytelnikom, z czym walczyłaś oraz od czego się w ogóle zaczęło?
RS: Kontuzja, którą miałam, to złamanie przeciążeniowe trzeciej kości śródstopia. Kontuzja, która nie daje znaków ostrzegawczych… Jednego dnia zabolała mnie stopa podczas luźnego biegania i pod koniec musiałam wrócić marszem, bo bolało mnie zbyt mocno. Byłam wtedy pierwszy raz w górach i biegałam na nierównych terenach, co było dla mnie nowością. Myślę, że na kontuzję wpłynęło kilka czynników i to był właśnie jeden z nich.
Uraz, z którym walczyłam, należy do popularnych. Po jednym z moich postów odezwało się do mnie wielu zawodników, którzy przechodzili dokładnie przez to samo. Mój trening biegowy nie jest ryzykowny, że tak powiem. Potwierdzili to lekarze i fizjoterapeuci, z którymi konsultowałam swój przypadek. Czasami można na wszystko uważać, wprowadzać trening motoryczny. Pilnować nieschodzenia poniżej dziennego wydatku energetycznego, a kontuzja i tak będzie.. To ta niefajna strona sportu. Zazdroszczę zawodnikom, którzy nie mają takich problemów, ale zdecydowana większość w pewnym momencie kariery mierzy się z serią kontuzji.
KS: Nie mogłaś biegać. Nie mogłaś jeździć na rowerze. Na początku mogłaś tylko pływać – i to bez odbijania się od ścianki. To bardzo trudny temat, jednak myślę, że warto o nim powiedzieć głośno. Kontuzje są jednym z powodów depresji u sportowców. Jak wpłynęła ona na Ciebie?
RS: To jest bardzo trudne. Zwłaszcza, kiedy ma się wielkie cele, presję czasu, z jaką wiąże się kwalifikacja na igrzyska i świadomość, że nikt nie poczeka, a z warunkami sponsorskimi itp. nigdy nie wiadomo. Z pewnością miałam momenty depresyjne. Na początku dużo płakałam, bo „nieszczęścia” chodzą parami i co się podniosłam, to spotykała mnie kolejna przykrość. Nie jest łatwo mi o tym mówić, ale również uważam, że to ważny temat. Mnie bardzo pomagały rozmowy z innymi zawodnikami i przebywanie z nimi. W wielu ich zachowaniach lub tym, co do mnie mówili, widziałam, że naprawdę mnie rozumieją. Tuż po otrzymaniu wyniku rezonansu, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że trening kolarski również na początku nie jest wskazany, poszłam do koleżanki pożyczyć trenażer. Weszłam do jej mieszkania, opowiedziałam o wizycie u lekarza, ona opowiedziała mi o jednej ze swoich kontuzji, a potem chwyciłam jej trenażer, a ona spojrzała na mnie mówiąc „Naprawdę myślisz, że będziesz jeździć?”, jakby wiedziała, że mentalnie jestem w takim miejscu, że nic z tego. Miała rację. Jakby dokładnie wiedziała, jak to jest.
Inna z moich teamowych koleżanek podeszła do mnie następnego dnia na basenie i przytuliła, mówiąc: „teraz codziennie potrzebujesz przytulenia”. Codziennie więc to robiła, pytając przy tym, jak się czuję. Innego dnia na „spacerze” (nie mogłam chodzić, więc zabrali mnie samochodem) usłyszałam od koleżanki, że jedną radę, którą po swoich doświadczeniach z kontuzjami i procesie powrotu do zdrowia może mi dać, to postawienie siebie na pierwszym miejscu. Teraz ze swoim doświadczeniem, przekazałabym tę radę dalej. Musiałam się zmierzyć z tym, że niektórzy chcieli mi doradzać, chcieli dobrze, ale byli głusi na to, co ja czułam i czego potrzebuję w danym momencie. Nie było to w złej wierze, ale wywoływało to u mnie wątpliwości i dużo stresu- ogólnie negatywne emocje, których uwierzcie mi, miałam wtedy wystarczająco i nie trzeba było mi ich dokładać.
Było jeszcze naprawdę wiele interakcji, ze strony innych zawodników spoza mojej grupy, którzy dzielili się swoim doświadczeniem i dodawali mi otuchy. Czułam, że tylko drugi zawodnik, który przechodził przez podobną sytuację, naprawdę jest w stanie domyślić się, jak mi jest…
KS: Czy mogłabyś podzielić się spostrzeżeniami, jak pokonać wówczas te gorsze myśli, które nieuchronnie pojawiają się wówczas w głowie sportowca?
RS: Oprócz postawienia siebie na pierwszym miejscu, otaczania się między ludźmi, z którymi chce się wtedy przebywać (lub pozostać samemu, jak ktoś tego potrzebuje), to na pewno danie sobie czasu na odczuwanie tych wszystkich emocji. Trzeba się wypłakać, pozwolić sobie być smutnym, pozwolić na to wszystko. Podkreślam to, bo to również coś, co usłyszałam wtedy, kiedy było mi tak źle, a chciałam na siłę pozbierać się jak najszybciej i być cały czas „silna”. Trzeba dać sobie z tydzień, a potem wziąć się w garść, zaadoptować do nowej sytuacji, wyznaczyć nowe cele i skupić się na nich.
KS: W takich momentach ważną rolę odgrywa wsparcie. Czy to, że przebywałaś cały ten czas za granicą, ze swoją grupą i trenerem dodatkowo motywował Cię do tego, by „wziąć się w garść”? Wielu mogłoby się zastanawiać nad tym, dlaczego nie wróciłaś do domu, do miejsca, które kojarzy się z bezpieczeństwem, stabilnością.
RS: Z praktycznego punktu widzenia nie chciałam wrócić do domu, gdyż musiałam maksymalnie ograniczyć chodzenie, a z racji, że nie mam jeszcze prawa jazdy, nie miałabym jak jeździć na basen w Bydgoszczy. Pierwszy etap leczenia mojej kontuzji był po prostu odpoczynkiem, więc nie był to też czas na konsultacje z fizjoterapeutą itp., ponieważ najpierw stopa musiała wyzdrowieć. Zdążyłam już siebie trochę poznać i wiedziałam, że mentalnie będzie mi w domu jeszcze ciężej, że odechce mi się wszystkiego. Powrót do domu oznaczałby dla mnie, że coś nie idzie po mojej myśli.. Nie miałabym wokół siebie innych zawodników i rodziców, bo przecież chodzą do pracy. Poza tym nie chciałam, żeby moi najbliżsi widzieli mnie nieszczęśliwą. Wtedy i oni są smutni, i jest mi jeszcze gorzej. Byłoby to takie błędne koło. A udawanie, że jest inaczej, niż się czujemy, jest męczące.
KS: By postawić swoją stopę na nogi, jakkolwiek to nie zabrzmi, uprawiałaś aquajogging. Potem biegałaś na bieżni antygrawiacyjnej. A jeszcze później na tej tradycyjnej. Pierwszy raz biegałaś normalnie dopiero w Japonii, kilka dni przed swoim pierwszym startem. Co myślałaś przed zakładaniem butów do biegania?
RS: W Japonii starałam się nie myśleć wcale o tym, że to pierwszy bieg na dworze. Nie chciałam się skupiać na swoich odczuciach. Ignorowałam je. Wyszłam na pierwszy bieg z koleżanką z teamu i jej kolegą z kadry. Po około 15 minutach zapytała mnie, jak noga. Odpowiedziałam to, co teraz powiem wam: „Nie myślę o tym. Po prostu biegnę.”
Był moment, kiedy ciężko było zachować mi spokój. Był to m.in. mój drugi bieg: 30 minut i 4×15 sek przebieżka na przerwie w marszu. Po przyspieszeniach czułam, jakbym miała kamień na klatce piersiowej, jakbym nie mogła złapać powietrza. Wtedy pomyślałam, że przeceniłam swój organizm lub złapałam covid. Potem jednak znowu starałam się zignorować to wszystko i nie rozmyślać za dużo.
KS: Myślę, że warto poruszyć jeszcze jeden ciekawy wątek. Samą decyzję o starcie w Pucharze Świata w Miyazaki musiałaś podjąć dużo wcześniej, kiedy nikt nie był w stanie ocenić dokładnie, ile czasu zajmie powrót do sprawności. Pomogło ci w niej pierwsze bieganie na AlterG (bieżni antygrawitacyjnej). Nie bałaś się, że za dużo ryzykujesz? Rozpoczynające się złamanie zmęczeniowe to kontuzja z kategorii bardziej czasochłonnych do wyleczenia.
RS: Nie ryzykowałam. Kiedy podejmowałam decyzję o starcie, wiedziałam, że kość już będzie zagojona. „Książkowo” zagojona powinna być na kilka tygodni przed startem. Poszłam na pierwszy bieg alterG przed rozmową z dyrektorem sportowym, bo chciałam mieć pewność, że mogę wracać do „treningu”. W cudzysłowie, bo trening ten to na początku więcej marszu niż truchtu. Konsultowałam też wszystko z lekarzem, fizjoterapeutą i trenerem. Gdyby istniało jakiekolwiek ryzyko, to bym się wycofała.
KS: Zdecydowałaś się na start w Japonii. Zajęłaś bardzo dobre 12. miejsce. Dwa tygodnie później poleciałaś do Chile, gdzie wywalczyłaś 14. lokatę w kolejnym Pucharze Świata. Na deser i zakończenie sezonu były Mistrzostwa Świata w Abu Dhabi i 39. pozycja. Z którego z tych startów jesteś najbardziej zadowolona?
RS: Ze względu na okoliczności prowadzące mnie do tych startów, ciężko jest mi wybrać, z którego jestem najbardziej zadowolona. Puchar Świata w Japonii i 12. miejsce, to było coś zdecydowanie powyżej tego, czego mogłam się spodziewać. Przed wyścigiem w Chile miałam kilka wyzwań typu logistycznego, a w samym dniu startu zwyczajnie czułam się źle i miałam wrażenie, że ten wyścig to było „rzeźbienie”. Dlatego dotarcie na metę z 14. miejscem też dawało powód do zadowolenia. Następnie mistrzostwa świata! Zawodnicy szykowali szczyty formy pod ten wyścig, a u mnie nie było możliwe zrobienie tego najpoprawniej, właśnie ze względu na poprzednie dwa starty, które niosły za sobą dalekie podróże. Można było jednak zrobić wszystko najlepiej, jak się da, adoptując do sytuacji i to starałam się robić. Nawet kiedy po wylądowaniu w Dubaju zaczęłam chorować. Na pewno apetyt i ambicje mam zawsze na wyższe lokaty i dlatego potem po startach musiałam przypominać sama sobie, z jakiego punktu wychodziłam i gdzie jestem. A to niełatwe, kiedy jest się ambitnym.
KS: Skoro jesteśmy już przy startach i punktach, chciałabym zapytać, jak w trakcie Twojej kontuzji wyglądało wsparcie od Polskiego Związku Triathlonu?
RS: Federacja życzyła mi szybkiego powrotu do zdrowia i pytała, czego potrzebuję. Zapewniła, że pomoże w sfinansowaniu mojego leczenia. Taka reakcja na wiadomość o mojej kontuzji była budująca. Odetchnęłam dzięki temu z ulgą, bo wiedziałam, że będę potrzebowała wsparcia w opłaceniu leczenia.
KS: Podejrzewam, że ten sezon nie był taki, jaki sobie wymarzyłaś. Powoli czas na podsumowania. Jakie są najważniejsze wnioski, które wyciągnęłaś?
RS: Jednym z nich jest to, by stawiać siebie na pierwszym miejscu, bez starania się zadowolić wszystkich dookoła. Zatrzymywanie się w dobrych chwilach i staranie docenić siebie. Ale tak naprawdę. Niemówienie tych wszystkich rzeczy tylko w wywiadach czy social mediach, ale naprawdę poświęcenie chwili i włożenie wysiłku w to, żeby nie być tak surowym dla siebie. Chciałabym umieć spojrzeć na swoją drogę i powiedzieć, że ze wszystkim sobie poradziłam i zapracowałam na tog gdzie jestem i że jestem z tego dumna.
KS: Może uchylisz rąbka tajemnicy i powiesz coś więcej na temat planów? Najpierw te najbliższe, na przyszłe dni.
RS: Moje wakacje to głównie uczelnia i prawo jazdy oraz załatwianie wszystkich zaległych spraw, takich jak badania, spotkania itp. Trzymajcie kciuki, żebym zaliczyła wszystkie egzaminy przed końcem grudnia i miała chwilę dla najbliższych.
KS: A jeśli chodzi o tę bardziej sportową część? Jak rysują się przyszłe miesiące?
Tak z ciekawości, podczas ostatniego wywiadu wspominałaś, że podczas wyjazdów lubisz mieć ze sobą książkę. Może polecisz naszym czytelnikom najlepszą pozycję, którą miałaś okazję przeczytać w tym roku?
RS: Ze sportowych planów, to na początek obóz w Monte Gordo i zanim odpowiem na to co dalej, chcę twarzą w twarz omówić to z trenerem. A co do książki… Bardzo podobała mi się autobiografia Petera Sagana. Od niedawna zaczęłam trochę bardziej interesować się jego dyscypliną i fajnie było zobaczyć, jak to wygląda od kuchni w przypadku tak utytułowanego zawodnika.
KS: Dziękuję bardzo za rozmowę i trzymam kciuki za przyszły sezon!