Podczas IRONMAN Kalmar Paweł Chamera wywalczył slota na hawajskie mistrzostwa świata. Tymczasem jeszcze kilka miesięcy temu po kraksie na rowerze chciał zakończyć sezon. Zdecydował jednak, że nie chce porzucić marzeń. Jak znalazł motywację?
Jego droga na Konę była niezwykle wyboista. Parę miesięcy temu Paweł Chamera miał podczas mistrzostw Europy w Coimbrze wypadek, po którym planował zakończyć sezon. Miał jednak ważny cel, którym było wywalczenie slota na Konę i podróż oraz start na Big Island.
Ten plan zrealizował podczas IRONMAN Kalmar, chociaż i tam nie było łatwo. Na rowerze dostał karę i musiał mocno ścigać rywali. Cel osiągnął. Rozmawiamy z nim o motywacji, łączeniu pracy i treningów, a także założeniach na Konę.
Grzegorz Banaś: Jakie jest Twoje pierwsze wrażenie z Hawajów oraz pierwszych treningów?
Paweł Chamera: Jeszcze przed wyjazdem rozmawiając z ludźmi, którzy już tutaj startowali w poprzednich latach, dowiadywałem się, że warunki są spartańskie ze względu na wysoką temperaturę i wilgotność. Po przylocie na miejsce wiem, że mieli rację. Jestem tutaj już parę dni i dopiero teraz zaczynam przyzwyczajać się do panującej pogody. Na samym początku treningi szły bardzo ciężko, ale jestem dobrej myśli, bo z dnia na dzień naprawdę czuję się coraz lepiej i nie mogę doczekać się sobotnich zawodów. A co do samych Hawajów? Dla mnie raj na ziemi. Nigdy nie bylem w takim miejscu, jestem zachwycony.
GB: Jak wyglądały Twoje przygotowania do mistrzostw świata? Jesteś z nich zadowolony?
PCh: Tak, jestem z nich bardzo usatysfakcjonowany. Po zdobyciu kwalifikacji na mistrzostwa świata w szwedzkim Kalmar nie miałem zbyt wiele czasu na przygotowania, bo do wyścigu na Hawajach zostało ,,tylko” dwa miesiące. Jednak z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że były to bardzo solidnie przepracowane dwa miesiące, zaryzykuję nawet, że chyba najlepiej przepracowane w mojej dotychczasowej przygodzie z triathlonem. Bardzo wiele poświęciłem na te przygotowania, postawiłem wszystko na jedną kartę, ale wiedziałem, że nie ma drogi na skróty. Teraz wiem, że z czystym sumieniem mogę stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie, że zrobiłem wszystko, żeby przygotować się do tych zawodów.
GB: Z jednego z Twoich postów wynikało, że znalezienie tej motywacji do treningów nie było łatwe, ale jednak „marzenie o Queen K” sprawiało, że jednak codziennie szedłeś na trening…
PCh: Dokładnie tak. Znalezienie motywacji do treningów było chyba najcięższe, nawet cięższe od samych treningów. Ze względu na charakter pracy treningi mogę wykonywać tylko wieczorami albo w nocy. Kto obserwuje mnie na social mediach, może zauważyć, że nie raz zaczynam jeździć na trenażerze o 23 albo kończę bieg na stadionie przed 1 w nocy. A następnego dnia idę rano do szpitala i tam spędzam cały dzień.
Wiem, że nie jest to zdrowe i bardzo szwankuje na tym moja regeneracja, ale kiedyś w wywiadzie Adrian Kostera podał dobry przykład, który mi się spodobał. Mówił on o dwóch osobach, które mają rodzinę, taką samą pracę, zainteresowania i dostępne 6 godzin snu codziennie i obie te osoby chcą przebiec maraton. Jedna osoba śpi 6 godzin, ale nic nie trenuje, natomiast druga śpi 5 godzin, ale codziennie idzie biegać na godzinę. Która z tych osób prędzej ukończy maratonu? Zdecydowanie ta druga. Często staram się przypominać tę historię. Nie było dnia, żebym nie bił się z myślami czy wyjść na trening, ale tak jak wspomniałem, moje marzenie było silniejsze i wiedziałem, że tylko systematyczną pracą do niego dojdę.
GB: Kiedy zdobywałeś slota na Konę (podczas IRONMAN Kalmar) to „biegłeś swoim tempem, ale cierpiałeś”. Traktujesz ten występ na Hawajach jako taką nagrodę, czy może kolejne wyzwanie?
PCh: Tak naprawdę dzięki etapowi biegowemu udało mi się zdobyć kwalifikacje w Kalmar. Po otrzymaniu kary na rowerze za stworzenie niebezpieczeństwa w strefie zmian” schodząc z niego, jeśli dobrze pamiętam, byłem 21 w swojej kategorii, także nawet nie myślałem o slocie, bo wiedziałem, że jest już daleko poza moim zasięgiem. Jednak z każdym kilometrem piąłem się w górę i na ostatniej pętli uwierzyłem, że może jeszcze nie wszystko stracone i dałem z siebie totalnie wszystko. Bardzo bolało, ale było warto. Także występ na Hawajach to będzie swego rodzaju nagroda za tamten wyścig i cały sezon, ale też i niezapomniane wyzwanie.
GB: Jaki wynik na Hawajach będzie dla Ciebie zadowalający? Masz jakieś wyścigowe założenia?
PCh: Na pewno nie przyjeżdżałem z założeniem zajęcie jakiegoś miejsca. Nigdy nie wiadomo, jaka będzie konkurencja, dlatego staram się patrzeć tylko i wyłącznie na siebie. Biorąc pod uwagę jak wymagająca jest ta trasa przed przylotem tutaj celowałem w około 9:30h. Jednak będąc już na miejscu, nie chcę nastawiać się nawet na jakiś konkretny czas, bo wiem, że może zdarzyć się wszystko, że w każdej chwili może pojawić się taki kryzys, że nawet zwykły trucht może okazać się za ciężki. Tu naprawdę jest grubo… Moje założenie może brzmieć banalnie, ale po prostu dać z siebie wszystko na trasie.
GB: Przed startem na MŚ w Coimbrze napisałeś, że „rok mocno Cię zweryfikował sportowo i zdrowotnie”. Pecha było więcej – miałeś tam wypadek. Co się stało?
PCh: Tak ten rok był dla mnie bardzo ciężki. Sportowo, zdrowotnie i prywatnie, niesamowicie mocno mnie zweryfikował. Od początku przygotowań praktycznie co chwile byłem chory. Kiedy udało mi się dojść do siebie, nie minęło 2 tygodnie i pojawiała się kolejna infekcja i tak w kółko. Prywatnie też byłem w ciężkiej sytuacji, ponieważ byłem w trakcie sprawy rozwodowej… To wszystko sprawiło, że totalnie nie miałem siły trenować. A już szalę goryczy przelał start w Czempiniu, gdzie to były chyba moje najgorsze zawody w życiu. Byłem załamany.
Liczyłem, że może na MŚ w duathlonie w Coimbrze się odkuję. Jednak tam na jednym z punktów odżywczych ktoś zahaczył moje tyle koło. Przy prędkości podejrzewam około 40km/h jadąc na lemondce, zaliczyłem spektakularny upadek, a przy okazji zrobił się duży karambol. ,,Szczęściarzy” tego zdarzenia było wielu, ale ja chyba najbardziej oberwałem, a na pewno był to mój ,,szlif życia”. Niestety te rany były paskudne i to w takich miejscach, że goiły się bardzo wolno. Chciałem już kończyć sezon i w ogóle zastanawiałem się, czy jest sens dalej ryzykować, czy może dać już sobie spokój.
GB: Można więc chyba powiedzieć, że niczym bokser, a nie triathlonista, zbierałeś w tym roku kolejne ciosy od życia. Jak sobie z tym radziłeś (i radzisz) mentalnie?
PCh: Trzeba cały czas wierzyć w siebie i nie można się poddawać. Opowiedziałem to wszytko też dlatego, żeby pokazać, że nigdy nie można w siebie zwątpić. Że nieważne jak jest słabo w danej chwili i jak wiele przeszkód napotykamy na swojej drodze, to nie można porzucić swoich marzeń.
GB: Pamiętam, że rozmawialiśmy w 2022 roku. Wtedy przygotowałeś się do mistrzostw świata, wspomniałeś, że chciałbyś stanąć na linii startu w Konie i mieć „jak najdłużej frajdę z triathlonu”. Jakim zawodnikiem jest Paweł Chamera w 2024 roku?
PCh: Tak, wspominałem wtedy o tym, że marzy mi się start na legendarnej Big Island i cieszę się, że już 2 lata późnej się to udało. Powiem szczerze, nie spodziewałem się wtedy tego.
A jakim jestem teraz zawodnikiem? Na pewno mam w sobie dużo więcej pokory i mocniej stąpam po ziemi. Z drugiej strony podchodzę trochę ,,na większym luzie” do zawodów czy treningów i chciałbym, żeby tak pozostało. Bo wiadomo, trenujemy, żeby osiągnąć jak najlepszy wynik, rywalizujemy ze sobą, ale moim zdaniem bez dobrej zabawy to wszystko nie ma sensu.
GB: Dziękujemy za rozmowę. Trzymam kciuki za udany wyścig!