Rajd na Orientację HARPAGAN miał być w miniony weekend substytutem sobotnio-niedzielnego treningu biegowego na dwa razy dłuższej trasie, ale za to z dwa razy mniejszą intensywnością. Taka krajobrazowa wycieczka biegowo – marszowa ze znajdywaniem punktów kontrolnych po drodze.
Noc przed ważnymi zawodami tradycyjnie minęła szybko. Nastawione dwa budziki, aby wykluczyć możliwość zaspania, obudziły mnie o 4.30. Odkąd jeżdżę na czwartkowe zajęcia z techniki pływania, wstanie z ciepłego łóżka przed godziną piąta nie stanowi dla mnie już takiego wyzwania.
Poranna jajecznica miała dodać sił i zapełnić żołądek na długi czas. Hm… Poranna… Nie pamiętam, kiedy jadłem tak obfite w białko śniadanie o godzinie piątej rano. To musiał być dobry dzień :-).
Cel był jasny: sprawdzić nasz (Ryśka i mój) progres kondycji fizycznej poprzez pokonanie bariery 10 godzin na ukończenie rajdu. Niezależnie od siebie, każdy z nas, brał pod uwagę też wariant pesymistyczny, bo w skład plecaków wchodziły latarki czołowe :-).
Temperatura powietrza utrzymująca się w granicach 2-3 stopni Celsjusza zweryfikowała mój ubiór i zdecydowałem się w ostatniej chwili na pozostawienie warstwy rozgrzewającej w postaci bluzy dresowej. Tak więc ubrany byłem trójwarstwowo. Biegowy softshell, bluza dresowa i lekka kurtka przeciwwiatrowa zapewniały mi komfort cieplny.
Punktualnie o 7.30, dano sygnał do startu. Standardowo, po starcie cała nasza grupa składająca się ze 178 śmiałków chcących pokonać dystans 50 kilometrów, uległa rozproszeniu.
Bez większych problemów, tylko raz upewniając się miejscowego „chłopa’ i raz tamtejszej „baby’ o prawidłowym kursie, dotarliśmy o godzinie 8.15 do punktu kontrolnego nr 1 (PK1).
Do „dwójki’ trasa również była prosta, w większości ciągnąca się w poprzek pola. Chwilę zamieszania sprawiła „biała’ droga na mapie, która w rzeczywistości okazała się ścieżką o znikomej szerokości.
Zachowując nadal kierunek wschodni, bo jak powiedział Rysiek cytując filmowego klasyka, w końcu tam musi być cywilizacja, dotarliśmy bezproblemowo do PK3.
Dotychczas, po wyjściu z granic miasta, maszerowaliśmy przez pola i lasy, ale już z PK3 do PK4 a następnie do PK5 było bardziej „borem, lasem’. Aby nie przymierać z głodu czasem, wciągnęliśmy odrobinę węglowodanów :-).
Patrząc na czas jaki osiągnęliśmy po czterech z dziesięciu punktów (2 godziny i 45 minut), to szliśmy na „rekord świata’ i nawet przemknęła nam przez głowę, głośno wypowiedziana myśl o zaatakowaniu 9 godzin. Tym bardziej, że Rysiek sprawnie posługiwał się kompasem a ja odświeżyłem sobie czasy szkolne, kiedy to nabyłem umiejętność liczenia kroków. Wszystko w celu dokładnego namierzania się, bo nawigacja w rajdach na orientację to podstawa.
Płynnie przeprowadzony przemarsz do kolejnego punktu (PK5) utwierdził nas w tym przekonaniu . To nastrajało optymistycznie i dodawało sił.
Szybko pożegnaliśmy „piątkę’ i ostro cięliśmy lasem na południe ku „czerwonej’ drodze. Odcinek drogowy, mimo silnego wiatru bocznego, hulającego po wielkich przestrzeniach, pokonaliśmy w większości tempem biegowym.
Dalej też było pięknie, bo omijając Szramowo, podążaliśmy drogą brukową do nieczynnej linii kolejowej. Brak widocznej ścieżki prowadzącej najkrótszą drogą do PK6 zmusił nas do wybrania dłuższego, lecz pewniejszego wariantu polegającego na kontynuowaniu marszu drogą wysadzaną kamieniami. Jednak byli tacy, którzy próbowali dojść nieodkrytą przez nas dróżką leśną….
Będąc już w pobliżu punktu kontrolnego nr 6 popełniliśmy drobny błąd nawigacyjny i skręciliśmy w jedną przecinkę dalej, co kosztowało nas jakiejś 3 lub 4 minuty straty. PK6, osadzony na 30 kilometrze trasy, zdobyty został dokładnie o godzinie 12.30, czyli po 5-godzinnej wędrówce. Coraz bardziej realna stawała się szansa ustawienia poprzeczki na bardzo wysokim poziomie.
Pokrzepieni dobrym czasem oraz kolejną porcją bananów, ruszyliśmy dalej z kopyta, utrzymując szybkie tempo marszowe. Kiedy jednak tak dobrze nam szło, z nagła wyrosła przed nami niezaznaczona na mapie, droga asfaltowa. Nastąpiła pierwsza, dłuższa chwila konsternacji.
Na szczęście, spotkany wędrowiec „od zmierzchu do świtu’, czyli śmiałek z TP100 poinformował nas, że wszystko jest OK a gmina, po prostu w międzyczasie, ufundowała mieszkańcom drogę o nawierzchni utwardzonej.
Ale czy można wierzyć tym chodzącym zombie, jak często nazywani są hardcorowcy z TP100?
Niemniej, ta zmiana w stosunku do mapy, nieco wytrąciła nas z tempa i orientacji, co okupiliśmy kilkoma minutami straty w bezpośrednim dotarciu do PK7.
Niezrażeni tą lekką defensywą, raźno poruszaliśmy się do przodu. Tym razem w kierunku zachodnim. Z „siódemki’ do „ósemki’ trudno było się zgubić, bo trasa prowadziła przez malownicze, ozime pola do miejscowości Bronno i dalej elegancką drogą z płyt do Otoczyna.
W pewnym momencie, minął nas samochód, którego kierowca zaproponował podwiezienie. Jednomyślnie odrzuciliśmy pokusę zastosowania niedozwolonego środka dopingu. W imię fair play oraz zgodnie z zasadami rywalizacji kontynuowaliśmy naszą Wędrówkę Ludów.
Zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki a dokładnie w nogi. Do PK8 dotarliśmy nieco klucząc w końcówce po skraju lasu. 40 kilometrów według rozpiski trasowej było za nami. Czas łączny dobijający do 7 godzin. Do mety pozostawało 10 kilometrów, czyli jak to trafnie ujął Rysiek, porządny Bieg Niepodległości :-).
To również była najwyższa pora na zmianę obuwia. Ciężkie „trapery’ z mokrymi skarpetami schowałem do plecaka, a na ich miejsce założyłem lekkie buty biegowe. Uczucie niesamowitej ulgi było wręcz nie do opisania. Zastosowana sztuczka była jak zastrzyk energii, co sprawiło, że noga nadal dobrze „podawała’.
Patrząc na mapę, zdawaliśmy sobie sprawę, że przejście z PK9 do PK10 będzie wymagało dużej koncentracji, aby nie pogubić się na finałowym odcinku. Wcześniej jednak trzeba było dotrzeć do PK9.
Trudy mijającego dnia zaczynały dawać się we znaki, ale wizja zimnego napoju piwnego w Domowej Bazie, podtrzymywała zapał do szybkiego ukończenia rajdu.
Pozostał ostatni punkt kontrolny. Niestety, patrząc teraz na mapę, wybraliśmy trudniejszą drogę do PK10, opłaconą podartymi spodniami Ryśka oraz nieproszonym gościem na moich plecach, którego obecność została dziś wykryta :-).
To jednak nie był koniec. Akcja „o jeden most za daleko’ oraz „telefon do przyjaciela’ skutecznie zamieszała nam orientację i sprawiła, że poczuliśmy się lekko zagubieni. Kiedy próbowaliśmy się odnaleźć przy pomocy trzech dziewczynek, wchłonął nas oddział pościgowy z prowadzącym na azymut traperem. Chwilę później okazało się, że PK10 był na wyciagnięcie ręki, kilkaset kroków od miejsca naszego przystanku „mimo woli’.
Do mety prowadziło kilka dróg, ale wybraliśmy „końską’ zostawiając czerwony szlak po prawej stronie i dochodząc do znajomego strumyka. Udało się go bezboleśnie sforsować, mimo pilnującego przejścia psa.
Ostatnie kilkaset metrów, to biegowy finisz po twardej, chodnikowej nawierzchni. Zabytkowa wieża ciśnień wskazywała, że nasz niecodzienny wysiłek dobiega końca. Zachowując dżentelmeńskie maniery, na końcówce staraliśmy się już nie wyprzedzać nikogo, tym bardziej koleżanki – biegaczki :-). Tym samym wpadliśmy na metę….z czasem:
9-ciu godzin, 22 minut i 15 sekund 🙂
Osiągnięty czas lokuje nas w pierwszej „ćwiartce’ listy startowej dając odpowiednio 40 i 41 miejsce.
To świadczy, że „przemy do przodu’, poprawiając zarówno naszą kondycję jak i koncentrację.
Na dowód rosnącej formy wskazuje jeszcze fakt, że następnego dnia udało mi się wstać z łóżka o własnych siłach :-).
Arek ! Celuję w 50+, więc póki co do triathlonu podchodzę 'lajtowo’, co by się nie wypalić przedwcześnie ;-). Ale jeżeli chodzi o bieganie, to traktuję je poważnie 🙂
Bogus ! Coś mi się wydaje, że w przyszłym sezonie Ty będziesz niezłym harpaganem ! 🙂
Dzięki. Dokładnie tak – kultowa :-), chociaż dla mnie dopiero druga (pierwsza była na wiosnę). Co do 'setki’, to myślę o niej, ale chyba najpierw chciałbym przebiec maraton 🙂
Gratulacje 🙂 Kultowa impreza 🙂 W przyszłym roku 'setka’? 😉