W Kalifornii skazano Nicka Brandta-Sorensona za handel środkami dopingowymi. To nazwisko niewiele komukolwiek mówi poza jego najbliższą rodziną i klientami, jednak w wydaniu społecznościowym była to bardzo popularna postać. Był, a właściwie jest prawdziwym Królem Segmentów w okolicach Los Angeles, i nie chodzi tu o potentata nieruchomości, lecz o posiadacza setek tzw. KOM (King of Mountain) na Stravie. „Thorfin-Sassquatch” (wirtualne alter ego Nicka) na swoim profilu miał ponad 1800 śledzących go fanów, dla których wspomniana Strava jest autorytetem w rozstrzyganiu kwestii kto jest najszybszym kolarzem w okolicy. Historia się jednak nieco skomplikowała, gdy w wyniku sprawy karnej dotyczącej handlu „koksem” wyszło przy okazji, że sam jest zatwardziałym dopingowiczem. W zrozumiały sposób inni użytkownicy serwisu poczuli się oszukani, żądając usunięcia jego wyników z tablic.
Niestety nie doczekali się takich działań ze strony Stravy, która stoi na stanowisku, że nie ma żadnej kontroli nad wiarygodnością, jakością, dokładnością wyników. Nie ponosi również żadnej odpowiedzialności za okoliczności w jakich te rekordy powstawały. Strava odmówiła. To mogło być kubłem zimnej wody dla wielu osób wciągniętych w zabawę w KOM’y. Tym bardziej, że jest to jedna z głównych atrakcji tego serwisu, umiejętnie promowana również przez jego właścicieli.
Trudno się jednak dziwić, ze Strava przyjmuje taką postawę. Obecny status pozwala odcinać się od różnego rodzaju zachowań, gdzie choroba psychiczna flirtuje z ambicją i sportową pasją. William Flint w 2010 roku był pierwszą udokumentowaną śmiertelną ofiarą takiego zachowania podczas bicia rekordu na jednym z odcinków. Dwa lata później inny zawodnik przejechał na pełnej prędkości przez dwa czerwone światła, aby w końcu śmiertelnie potrącić na przejściu 71-letniego pieszego. W 2014 roku zginął kolejny pieszy, tym razem w nowojorskim Central Parku, który nie kojarzy się raczej z miejscem do ścigania. Taka możliwość zdystansowania się i przeniesienia pełnej odpowiedzialności za zachowania uczestników na nich samych jest na pewno cenna w kraju prawników i procesów o zbyt gorącą kawę w McDonalds. Społeczność Stravy ma jednak możliwość „oflagowania” wyników niebezpiecznych, lub wskazujących na możliwość zastosowania wsparcia mechanicznego.
Natomiast w przypadku „dobrego, starego dopingu” wszyscy okazali się bezsilni. Nie ma drogi do usunięcia takiego wyniku z tablic, ponieważ Strava z założenia nie przewiduje takiej możliwości, nawet w przypadku udowodnienia stosowania niedozwolonego wsparcia. Firmie znacznie skomplikowałoby to życie, ponieważ nie jest w stanie wprowadzić procedury zdolnej rozstrzygnąć pełne niuansów historie ponurych podejrzeń. Kiedy już wydawało się, że dzięki Stravie, Zwift i innym, wirtualny sport ma szansę zająć pełnoprawne miejsce w naszym życiu, pojawia się twardy orzech do zgryzienia. Na dziś jest to konkurencja, w której doping jest właściwie dozwolony, a w każdym razie bezkarny. Osobiście etap komputerowych zabaw mam dawno za sobą, choć „za moich czasów” stały one na znacznie niższym poziomie. Bardzo dużo osób jest jednak wciągniętych w tę odmianę mediów społecznościowych ze sportową nutką. W przypadku, kiedy pojawia się tak wyraźna rysa, może się ona z czasem przekształcić w poważne pęknięcie i odwrót zainteresowanych tematem.
Moja mama zaczynając biegać dała się wciągnąć w zabawę proponowaną przez firmę Nike i ich opaskę nike+. Stawiano tam przed użytkownikami różne wyzwania, wyłaniano zwycięzców, były chyba nawet jakieś drobne nagrody. W pamięci pozostało mi, że tuż przed końcem rywalizacji odbywały się „biegi cudów”. Emeryci biegali po 60 kilometrów dziennie w całkiem dobrym tempie, niektórzy blisko rekordów świata. To oczywiście było dość frustrujące i musiało doprowadzić do zniechęcenia do aplikacji. Bieganie jednak pozostało. Być może nie musimy się więc przejmować opisaną historią i jej wpływem na dalszą sportową drogę dotychczasowych użytkowników. Uważam jednak, że większy problem ma sport w wirtualnej rzeczywistości. Prędzej czy później wszędzie pojawią się oszuści, którzy zepsują zabawę w imię realizowania trudnych dla mnie do pojęcia ambicji. Jak się okazuje, mimo prób utrzymania pozorów kontroli w szczelności systemu, pojawiają się wyłomy wobec których właściciele tych społecznościowych rozwiązań są bezsilni.
Trening bez Stravy, segmentów, Endomondo i innych atrakcji? Dziś taki krajobraz wydaje się pusty, ale rzeczywistość jest bardzo kreatywna i szybko zastępuje rozwiązania, które nie są maksymalnie efektywne. Bo kto dziś korzysta z GaduGadu, Naszej Klasy, IRC czy przełomowego niegdyś NetAthlona? I w całej tej historii bardziej niż losy nakoksowanych KOM’ów zaciekawiła mnie właśnie kwestia: co dalej? To jedna z tych dziedzin, gdzie trudno mi wyobrazić sobie, co jeszcze mogłoby się pojawić, a pojawi się szybciej niż mi się wydaje.
Więcej o tej sprawie przeczytacie na portalu trstriathlon.com w artykule Jima Gourley’a „No KOMs For Old Men”