W przerwie między szesnastym i trzydziestym browarem, w drodze von Maastricht nach Warschau, wrzucam krótki post z info o tym, jak było na Ironman Maastricht-Limburg, bo wbrew temu, co mówią wyniki, nie było kolorowo. Pojechałem tam, aby walczyć o upragniony slot. Aby udowodnić sobie, że można. Bez EPO, elektrycznych silników w mechanicznych rowerach i innych form dopingu. Na soku z buraka i godzinach treningu.
Swim: 1:08 – Tak niestety pływam…133. czas w kategorii. Konkurenci pływają ok. 10-15 minut szybciej i z pewnością mało to motywujące usłyszeć, że jest się poza pierwszą setką w AG, wiedząc, że przyjechało się walczyć o slot i jest ich jedynie 4. No ale poprawiłem koronę i zabrałem się do pracy.
T1 – ogień… W końcu to głównie bieg i trochę sprytu oraz przemyślanych i przećwiczonych patentów. Ile bym nie ćwiczył i jakich wariantów bym nie obierał, pas startowy i tak założę zawsze numerem na odwrót bez względu na to, czy zakładam go przez nogi czy zapinam wokół pasa.
Bike – tu się de facto zaczął mój Ironman. Wybiegając z T1 z koniem zauważyłem ze aero-bidon przy lemondce wisi tylko na jednej taśmie i zaraz odpadnie (moja wina, ponieważ użyłem innej taśmy klejącej niż zwykle, która rozmokła przez noc). Wypiłem więc całe izo, żeby cokolwiek z niego skorzystać i wyrzuciłem zbędny balast. Zostałem z jednym, 0,5-litrowym bidonem w ramie, w którym miałem całe płynne jedzenie na 180 km. Szkoda, że na jednej z nierówności na 4-tym (słownie: czwartym) kilometrze,
Bidon powiedział: „Janik… to nie na moje nerwy. Dalej walisz beze mnie” Jak powiedział, tak zrobił. Nie wiedziałem nawet, że znam tyle niecenzuralnych słów w tylu językach. Zostałem bez swojego jedzenia i picia, wiec musiałem zwalniać na każdej strefie i łapać w zęby i pod pachę bidony, żele i banany. W związku z tym, że nie miałem klasycznego koszyka na bidon, przez następne kilkaset metrów sukcesywnie gubiłem pobrane fanty korzystając z niektórych po części, a z niektórych wcale. Reasumując. Myślę, że mogłem rower pojechać szybciej i skończyć w lepszej kondycji, ale nie narzekam, zwłaszcza, że ostatecznie uzyskałem pierwszy czas w AG. Przez te 5 godzin z hakiem nie mając nic lepszego do roboty poza kręceniem szkitami, zastanawiałem się, czy ktoś na tych zawodach ma lżejszy rower ode mnie. Nie miałem na nim nic: bidonu, pół batonika, zapasowej opony, naboju… może to jest klucz?
P.S. Sikałem do lewej nogawki 🙂
T2 – ogień… W końcu to tylko bieg. Tyle, że z rowerem.
Po wybiegu z T2 dostałem info, jestem 20-ty, w pierwszej chwili się załamałem. Po krótkim przemyśleniu uznałem jednak, że teraz zaczyna się „moja konkurencja”, moja wisienka na torcie, że to czas tym wszystkim pływakom, kolarzom oraz pływako-kolarzom, pokazać czym kaczki wodę piją.
Run – plan zakładał 4:30 przyspieszane do 4:20. Niestety nie było już mocy w nogach. Jak to ktoś, kiedyś powiedział: „Ironmana wygrywa ten kto pobiegnie maraton negative splitem, a że nikomu się to jeszcze nie udało, wygrywa ten kto był najbliżej”. Mi się na pewno nie udało mimo przyspieszania przez ostatnie 5 km. Głowa rysowała mnie okropnie używając okrutnych argumentów, a ja robiłem wszystko, żeby tylko się nie poddać, nie zwolnić, nie zatrzymać. Od 20 km widziałem, jak konkurenci odpadają powoli. To napędzało mnie jeszcze bardziej.
Udało się. Zrealizowałem swoje największe (do tej pory) marzenie sportowe, poświęcając ostatnie 2 lata mojego zawodowego i prywatnego życia na zintensyfikowane treningi.
Dwa słowa o imprezie. Bardzo ciekawe doświadczenie pływackie. Pływanie jest w rzece. Z delikatnym prądem, ponieważ na czas zawodów zamykana jest zapora przez co prąd jest zdecydowanie mniejszy. 1,6 km w górę rzeki, następnie australijskie wyjście przez wysepkę i powrót z prądem 1,9 km, plus nawrót i ostatnie 300 m w bardzo mocnym prądzie spowodowanym przez pobliski most, który mocno zawirowuje wodę.
Rower – 2 pętle po 90,8 km. W tym roku bardzo kręta i techniczna trasa. Dosłownie dwie może trzy dłuższe proste. Poza tym cała masa winkli. Głównie asfalt, aczkolwiek sporo kilometrów przejechaliśmy po betonowych płytach. W centrum bardzo śliska ostka brukowa. Po drodze cała masa złapanych kapci. Do tego deszcz przez ponad połowę trasy, więc rower na mecie wyglądał jak z imprezy typu Bieg Rzeźnika.
Bieg – 4 pętle z finiszem na rynku. Cóż… Holendrzy nie należą moim zdaniem do najbardziej wylewnych narodowości. W centrum miasta atmosfera była gorąca, ale na pozostałych kilometrach raczej wiało nudą. Dwa podbiegi w tym jeden dość stromy, wybijający z rytmu. Punkty żywienia co 2 km. Było wszystko co potrzebne.
Reasumując, jeśli ktoś szuka mega imprezy, to chyba jest kilka ciekawszych wyścigów w Europie.
Teraz czas na odpoczynek a następnie na Mistrzostwa świata 05.09 Australia i 08.10 Hawaje.
Naprawdę nie wierzę w to, gdzie jestem vs. to gdzie byłem 3,5 roku temu. W grudniu 2012 siedziałem z moimi przyjaciółmi przy wódce i naśmiewałem się z Ziomka, który zaczął wtedy biegać. Jak to przy wódce, poszedł zakład, że co… że ja nie dam rady? Ważyłem wtedy 15 kg więcej i nigdy nie uprawiałem sportów wydolnościowych. Zacząłem od biegania w trampkach. W 2013 pierwszy triatlon (dystans średni w Mietkowie na którym umarłem 8 razy, z czego 6 na 3-ech kilometrach pływania). 2014 to mój pierwszy IM w Kopenhadze (10:36) i dwa miesiące później na Florydzie (rower 5:12, bieg 3;23, pływanie odwołane). 2015 to przede wszystkim udany start w IM 70.3 w Budapeszcie i slot wywalczony różnicą sekundy na Mistrzostwa Świata w Australii oraz IM Majorka (9:44). W tym roku postawiłem wszystko na jedną kartę. Jeden IM, jedno podejście. Udało się. Mastricht-Limburg (9:42) i 4. miejsce w AG oraz wymarzony krążek na Hawaje.
Moi Przyjaciele pytali przed Maastricht, co jak już zdobędziesz slot? Ale tak naprawdę bałem się odpowiedzi na pytanie, co jeśli go nie zdobędę? Nie wiem, czy byłbym w stanie w kolejnym roku poświęcić tyle swojego życia.
Co dalej? Teraz już bez spiny. Dokończę sezon ostatnimi dwoma startami w Australii i na Hawajach, a w przyszłym roku pomyślę. Na ten moment jestem potwornie zmęczony, więc czas na porządne rege.
Chciałbym z tego miejsca podziękować:
– mojemu trenerowi a właściwie Przyjacielowi Tomaszowi Zemelce. Za plany, za cierpliwość, za zrozumienie, za profesjonalizm.
– Łukaszowi Lisowi oraz całemu klubowi TRICLUB za opiekę, wspólne treningi i za duży progres pływacki.
– Rafałowi Hermanowi za wspólne treningi na Teneryfie oraz bezcenne wskazówki praktyczne.
– partnerom (Squeezy – za paliwo, 4SportLab – za testy wydolnościowe, Nutricus – za profesjonalne badania dietetyczne oraz plan żywieniowy, Eva Park Life & SPA – za regenerację i fizjoterapię, Metrobikes oraz Legion Serwis – za wsparcie techniczne)
– Przyjaciołom i Rodzinie – za wyrozumiałość
– i wszystkim tym, którzy choćby w najdrobniejszy sposób przyczynili się do mojego sukcesu, również tym, którzy szczerze i otwarcie mówili mi, że nie mam szans. Dla mnie to również jest motywacja.
Jeszcze raz gratulacje Przemo, daj czadu na Hawajach!
Szybko pływasz, jeździsz i biegasz. I bardzo dobrze piszesz:) Gratuluję slota!!
Redaktorze Grass, także niektóre wyniki powyżej 10,11 a nawet 12h wymagają „mega nakładów pracy, wysiłku, konsekwencji, gigantycznego poświecenia” 🙂
Gratulacje:) i ze tak dodam…w koncu!;) bo juz myslalam ze w tym roku Polska bedzie przez same babki reprezentowana;)
Przemek, wyślij do Adriana 😉 wrzucimy jako osobny artykuł. dzięki!
Lubię czytać takie historie. Bardzo mnie relaksują. Jak ktoś powiedział w kabarecie „można się bawić”.Fajnie napisany tekst.Pozdrawiam
Well done !!! Aloha ! 🙂
Bardzo dziękuję. Z miłą chęcią podzielę sie swoja koncepcja trenigowa. Mam to wyslac do Adriana czy wrzucic tu jako komentarz?
Fajny tekst, gratulacje za slota !!!
Przemek! Bardzo ci gratuluję. 9.42 to świetny czas. wszystko, co poniżej 10h wymaga mega nakładów pracy, wysiłku, konsekwencji, gigantycznego poświęcenia. Dodatkowo trasa rowerowa niezbyt szybka z tego co czytam, a i tak czas w okolicach 5h! Świetnie. W wolnej chwili chętnie przeczytałby, jak trenowałeś, jak wyglądały Twoje przygotowania, dieta, regeneracja. Skrobnij coś w wolnej chwili i chętnie poczytamy na AT 😉 pozdrowienia i trzymam kciuki za Hawaje.