Propozycja Ojca Dyrektora nt. „feletonowania” dla Akademii Triathlonu pojawiła się w tygodniu przedstartowym przed Triathlonem Karkonoskim, więc wydaje się oczywiste, że pierwszy felieton będzie właśnie o tej imprezie. Zastanawiałem się, czy ma to być recenzja z zawodów czy relacja ze startu (tak jak red. Dowbora z Ełku), ale ponieważ jeszcze teraz nie mam klarowności, niech będzie to mix. Triathlon extreme jest… extreme w każdym jego elemencie. Podbiegając (ledwie) pod przełęcz karkonoską i schronisko Odrodzenie (12,5km, nachylenie max 27%) zadawałem sobie pytanie, jak ja kiedyś wjechałem tutaj rowerem. I to rowerem czasowym? No hardcore… Ale może od początku. Pomysł na start w Karkonoszmanie wziął się z najprostszej potrzeby pościgania się w „moich” terenach. Do Szklarskiej jeżdżę co najmniej 2 razy w roku (zwykle maj i wakacje) i tak już od lat młodzieńczych, gdzie trenerstwo z Gwardii Olsztyn ciągało nas po górach, budując formę lekkoatletyczną. Teraz widuję się tutaj z Państwem triathlonistami przede wszystkim na trasach rowerowych (kultowe podjazdy na Zachełmie, Michałowice, Przesiekę) . No więc jak mogło mnie tu nie być. Plan przedstartowy był dość prosty: wygrać, ale niezbyt wielkim kosztem sił, bo wiadomo – za miesiąc Roth. Mieliśmy z trenerem Sidorem nawet taki układ, że jeśli np. pogoda by się zepsuła, to schodzę z trasy. Ale się nie popsuła. Pływanie w jeziorze rynnowym ma to do siebie, że łatwo się nawiguje. Ale dodatkowo to jest kolejne moje pływanie, gdzie wykorzystuję na maksa pływanie w nogach. Nauczony doświadczeniem (kilka zawodów na to poświęciłem) oraz wyposażony w dające maksymalną widoczność okularki, z metra na metr (oczywiście po tradycyjnej pralce na początku) łapałem czyjeś nogi. Co więcej, miałem na tyle siły i rozsądku, żeby przerzucać się z nóg płynących wolniej na nogi płynące szybciej. Dystans pływania okazał się być wymagający, bo wydłużał się w zależności od tego, na którym miejscu płynąłeś. Bojką nawrotową był statek wycieczkowy, który teoretycznie zakotwiczony, w praktyce przesuwał się z dryfem (tam płynęliśmy z falą). Moje pływanie to ok. 2600, ale kończący stawkę popłynął już ok. 2800m. Wniosek – trzeba zawsze płynąć w czubie.
T1 było zlokalizowane na dziedzińcu zamku Czocha (przepięknie to wyglądało). Tam po raz pierwszy poczułem wsparcie mojego supportu: syna Michala, który i buty podał i piankę schował, ale i pomógł się przebrać w suche ciuchy. Zapowiadali opady deszczu (w tym deszczu ze śniegiem w górach), więc wolałem nie jechać w mokrej górze. Generalnie bez supportu w tych zawodach wystartować się nie dało. Ponieważ na trasie rowerowej bufetów miało nie być, przygotowałem sobie bufet na rower (nieśmiertelna kanapka, z którą – nie tą samą – startuję na każdych zawodach)
Pływanie, bo już nie droga do T1, była jedynym płaskim odcinkiem, więc od tego momentu było już tylko pod górkę. Jazda rowerem jak to jazda rowerem. Starałem się utrzymać stałą kadencję, czuwać nad tętnem, nie bać się na zjazdach i mocno pracować na podjazdach. Na podjeździe ze Świeradowa do Szklarskiej po raz pierwszy spotkałem mój support i na moje pytanie: ile mam do pierwszego, usłyszałem odpowiedź – „Ty jesteś pierwszy!” Tak szybko? Ale na szczęście zaraz zostałem dognany przez innego zawodnika i spokojnie (dla psychiki) musiałem gonić, a nie uciekać. Kolega miał doświadczenie kolarskie, więc na zjazdach odjeżdżał mi z prędkością światła, ale ja z podobną doganiałem go na podjazdach.
Od 45 km, kiedy zaczęły się prawdziwe góry, wiedziałem, że mam TO na widelcu. Podjeżdżałem podjazdy, które ćwiczyłem podczas weekendu majowego, mijałem napisy, jakie córka z żoną oraz koledzy porobili na asfalcie – super motywacja – no i wiedziałem, że jak już wybiegnę, to nikt mnie nie dogna.
{gallery}mkon_karkonoszman{/gallery}
Od 75 km jechałem już sam, powoli wspinając się do Karpacza od strony Sosnówki. I pomimo tego, że plan był taki, żeby się nie upodlić, to jak zobaczyłem na liczniku szybko spadającą prędkość średnią z 32 na 30km/h, zagrała ambicja i mocno pracowałem, aby nie spadła poniżej 30. Do T2 przyjechalem pierwszy i znowu zdecydowałem się przebrać. Tym razem i górę i dół. Informacje od kibiców, że na górze jest ok. 5 stopni Celsjusza nie nastrajały optymistycznie. W tym czasie Michał już drałował z plecakiem z suchymi ciuchami do Domu Śląskiego, na równinie pod Śnieżką (potem miał ze mną na nią wbiec). Niestety podczas biegu zdarzyły się dwie sytuacje, za które chciałbym zganić organizatora. Na skręcie we właściwą drogę od T2 zaparkował autobus, więc w ogóle nie było widać oznaczeń, gdzie trzeba biec. Pobiegłem więc w kierunku Świątyni Wang (lekko zachęcany przez chłopców z Trisfery), ale jak oni już odjechali, a ja poczułem, że coś jest nie tak (bo oznaczeń dalej nie było widać) to po prostu wyjąłem telefon i zadzwoniłem do organizatora z pytaniem – gdzie to się właściwie biegnie. Ile nadrobiłem? Myślę, że nie więcej niż 1km.
Po krótkich instrukcjach wróciłem do właściwego miejsca i zacząłem najpierw zbieg, a potem mega podbieg. Wiedziałem, że jestem pierwszy i że jest niewielu triatlonistów, którzy zdołaliby mnie dziś dogonić. Podbiegłem pod schronisko Odrodzenie, gdzie spodziewałem się zapowiadanego punktu odżywczego, ale nic nie było. Okazało się, że jestem za szybko. Drugi zonk. No to co? Biegnę na sucho, tyle ludzi w górach, że pewnie ktoś coś da. Trasę Szrenica-Karpacz lub w odwrotnym kierunku znam na pamięć, więc bieganie tam nie jest dla mnie jakimś wyzwaniem. Biegłem spokojnie jak na wybieganiu, starając się po prostu nie skręcić nogi. Na wysokości Strzechy Akademickiej jakaś Pani poratowała mnie łykiem wody i dalej już poszło. Wiedziałem, że muszę oszczędzać siły nie tylko ze względu na Roth, ale również z uwagi na ostatni podbieg – pod Snieżkę. Ten też znam jak własną kieszeń. Kiedyś te 1500 metrów podbiegałem na obozach sportowych w 12 minut. A teraz jeszcze poszedł zakład z synem, kto pierwszy podbiegnie. Wygrał Michał, ale usprawiedliwiam się, że jednak miałem więcej od niego w nogach. Wbiegam na Śnieżce w tłumie turystów, wygrywam. Radość wielka. Kolejny cel zrealizowany.
Po otrzymaniu statuetki, medalu oraz nagrody (skarpetki i bon on sponsora ) zbiegam (bo zimno) do Schroniska Dom Śląski, gdzie po przebraniu zjeżdżamy kolejką do Karpacza. I tyle. Na koniec chciałbym podzielić się refleksją z uczestnikami Karkonoszmana, ale i kandydatami do kolejnych edycji. Jesteście wariaci. Normalni ludzie nie robią sobie sami takich rzeczy. W dzień przed startem kończę czytać książkę-reportaż Jacka Hudo-Badera o wyprawie na Broad Peak po ciała zaginionych polskich alpinistów. On stawia tam dość śmiałą tezę, że ludzie wracają w góry ponieważ są nałogowcami. My też taki nałóg mamy. Spróbowałem triathlonu typu extreme, pokonałem go w nieco ponad 5 i pół godziny i jest to fajna harcerska przygoda. Ale na Norsemana raczej się nie zdecyduję. Raczej…
SUPER 🙂 Mega-gratulacje! Cel zrealizowany – teraz HAWAJE! Trzymam kciuki i podziwiam!
Wow! Ale czad! On musi być kosmita! Normalni ludzie tego nie zrobią ! 😉 Pelen szacun!!!
Brawo MKon!!!!! Roth 8:48:05!!!!!! Brawo Marcin;))))))
Normalnie Terminator 😉 Szacun Marcin
Nie ma takiej możliwości by master MKON Norsemana nie zrobił…nie wierze. Nie – mając NM finishera za trenera 🙂 Jedyne co to jakaś chora ambicja złamania czasu X mogła by go powstrzymać….ale za dobry jest na to.
MKon po wygraniu Karkonoszy byl uprzejmy kibicowac mi wraz ze swoja rodzina na trasie Radkowa:)To On zagrzewal mnie na wylocie trasy rowerowej nie tylko pokrzykujac ale rowniez umieszczajac na trasie napis…. Smialem sie przez nastepny kilometr:)))) MKon jest ….Kon!:)) Ps. Syna Michala mialem okazje poznac w ten triathlonowy weekend. Nie tylko budzi respekt…. Fajny facet:)))
Szanowni. Dziękuję za tak entuzjastyczne oceny tego tekstu. Małżonka się przyczyniła do redakcji więc część tej chwały idzie również dla niej. @Grzegorz – super pomysł – zapodam koledze Dietrichowi – na pewno zaraz jakiegoś mema walnie 🙂
Marcinie! Gratulacje! Niech moc będzie cały czas z Tobą;) A syn robi wrażenie…. żeby nie powiedzieć budzi szacunek:))) I jak tu z Koniecznymi wygrać;)
Raczej…Pewnie kwestia czasu :-).
Ha, jako, że wspinam się lat dwadzieścia kilka (a to mój 2 sezon w TRI i w ogóle 2 start) uważam, że Hugo-Bader się myli. W większości przypadków nie dlatego wracam(y) w góry. I nie dlatego startuję(my). Powodów pewnie jest tyle ile wspinaczy czy też zawodników. Jedni są nałogowcami, inni mają z tego przyjemność, jeszcze inni chcą się sprawdzić i pewnie jest wiele innych powodów. Ja osobiście lubię postawić sobie wysoki cel i zobaczyć czy dam radę. W ten lykend mimo słabego przygotowania i męczących mnie kontuzji się udało choć nie było łatwo. I z pewnością sprawdzę się kiedyś na Norsmanie czy Swissmanie – o ile uda mi się przejść selekcję w losowaniu 🙂
Gratulacje! Według mojego supportu do Śląskiego przybiegłeś tak świeży jakbyś zaczął parę minut temu 🙂
Wernix
PS. Mój Ambit2 pokazał, że przepłynąłem ok. 2400 a byłem ponad 10 min za Tobą więc nie wiem jak było z tym dryfowaniem statku-boi.
Na takiej trasie w tak krótkim czasie to po prostu SZOK! Szacunek i mega-gratulacje 🙂 Trzymam kciuki za Roth i złamanie tam 9h! Pozdrawiam
Tak, tak…. z tymi zawodami to raczej było pewne, że tak to się skończy – gratuluję, ale najbardziej mnie ciesz to, że w końcu będzie cię można gdzieś systematycznie poczytać.
Super debiut i w Triathlonie Karkonoskim i jako felietonisty….
Fajnie było poznać i uścisnąć dłoń mistrza osobiście… 🙂
Czy tylko mi się zdawało (nie znamy się osobiście), czy MKon doglądał dziś startujących na trasie kolarskiej na wylocie z Radkowa?
Jeżeli tak, to mam propozycję nowego mema: „MKon na Ciebie patrzy. Zwiększ kadencję!”.
ps. Gratulacje za Karkonoszmana. Szacun. Normalni ludzie tego nie robią… (tym bardziej) normalni ludzie tego nie wygrywają.
🙂
Mkon. Nienawidzę Cię ;-). Dlaczego Tobie wszystko z taką lekkością przychodzi….nawet pisanie ;-). Gratulacje i pozdr