Może dotknąć każdego, jednak wciąż mówi się o niej zbyt mało. Często jest ukrywana, mimo że nie powinna stanowić powodu do wstydu. Marcin KRASUS Krasoń o depresji mówi wprost: „ludzie, idźcie po pomoc”.
ZOBACZ TEŻ: Depresja nie musi oznaczać braku sił
Najpierw były koszykówka i piłka nożna, później bieganie i triathlon. Zawodowo zajmował się pisaniem m.in. jako dziennikarz Forbes. Lekkie pióro i frajda ze sportu dały początek blogowi „BiecDalej”. Zawsze uśmiechnięty i zadowolony. 22 maja 2022 publikuje post, który różni się od reszty. „Depresja” – zaczyna wprost. Marcin KRASUS Krasoń w rozmowie z Akademią Triathlonu, o problemie, o którym trzeba mówić.
Nikodem Klata: Jak zaczęła się Twoja przygoda ze sportem?
Marcin Krasoń: Jako dziecko byłem tym, któremu mama krzyczała „nie biegaj, bo się spocisz!”, a i tak biegał. Od aktywności podwórkowych w podstawówce przeszedłem do przyjemności z grania w koszykówkę i piłkę nożną w liceum. Na studiach załapałem się do ekipy piłkarskiej i kilka lat spędziłem, kopiąc piłkę w różnych ligach piątek czy szóstek. Jeszcze grając w piłkę, postanowiłem spróbować biegania. Zapisałem się na „Biegnij Warszawo”. Akurat w weekend, kiedy była impreza, wypadł mi mecz i na bieg nie dotarłem. Rok później historia się powtórzyła. Miałem już w kolekcji dwie biegowe koszulki, ale nie miałem ukończonego biegu. Udało się za trzecim razem.
Wkręciłem się. Podobało mi się coraz bardziej. Przebiegłem pierwszy półmaraton, a później maraton. Po jego ukończeniu zrozumiałem, że bieganie koliduje z piłką. Gdy miałem w weekend mecz, odpadała możliwość wykonania solidnego treningu biegowego. W końcu uznałem, że sport indywidualny, wytrzymałościowy odpowiada mi bardziej. Byłem w 100% zależny od tego, co wypracuję. W bieganiu nie ma pomyłek sędziego, zależności od kolegów z drużyny, pasowało mi to.
NK: Dopiero po 30. urodzinach zacząłeś traktować sport poważnie. Co się wtedy zmieniło?
MK: Wiek to zbieg okoliczności. Pierwszy półmaraton pokonałem wprawdzie kilka tygodni po 30. urodzinach, a maraton pół roku później, ale to był przypadek. Wcześniej też byłem aktywny. Nie wstałem z kanapy. Po trzech maratonach i złamaniu 3:30 pomyślałem, że fajnie byłoby się trochę do tego przyłożyć. Zacząć wychodzić na trening, a nie na bieganie.
Zacząłem czytać książki, a w międzyczasie udało mi się zrzucić parę kilogramów, co pomogło w poprawieniu wyników. Pół roku po 3:29 w Poznaniu pobiegłem 3:19 w Barcelonie. Byłem zadowolony, ale przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia. Skupiłem się jeszcze bardziej na regularnym, mądrym treningu i rok później, w Rotterdamie, za pierwszym podejściem rozmieniłem 3 godziny. To był 2014 rok.
NK: W 2013 zacząłeś przygodę z triathlonem. I jak napisałeś: „pokochaliście się od pierwszego wrażenia”. Co Cię w nim urzekło?
MK: To był wpływ mojego kolegi, z którym pracowałem biurko w biurko. Michał spróbował triathlonu i opowiadał, opowiadał, opowiadał. Podobały mi się jego historie. Też chciałem spróbować. Szczególnie że w ręce wpadł mi wywiad z Marcinem Koniecznym, w którym wytłuszczono cytat: „Uwielbiam trenować długo i mocno”. Też tak chciałem! Ten motyw bardzo mi się spodobał i został ze mną na osiem lat.
Triathlon jest fajny, dużo się w nim dzieje. Można wyjść z tyłu w wodzie, a samą strefą zmian wyprzedzić sporo zawodników. Potem na rowerze, a przecież na końcu jest jeszcze bieganie, moja ulubiona dyscyplina. Właśnie na bieganiu udawało mi się nadrabiać najwięcej. Wkręciłem się w triathlon, w środowisko, w trenowanie.
Dodatkowym wyzwaniem jest pogodzenie kilkunastu godzin treningu w tygodniu z resztą życia. To wymaga sporego logistycznego wysiłku. Ja to lubiłem, sprawiało mi to ogromną frajdę, bo tym, czego zawsze szukałem w sporcie, była właśnie frajda.
NK: W międzyczasie pojawił się blog Krasusa „BiecDalej”…
MK: To jest fajna historia. W lutym 2012 roku pojechałem z kolegą na bieg na orientację na dystansie 50 km – to był czas, gdy takie bieganie jarało mnie najbardziej. Zima, trudne warunki terenowe na Lubelszczyźnie i kilkanaście godzin napierania, w dużej mierze po ciemku. Biegnąc, wpadłem w swego rodzaju trans i powtarzałem sobie przez kilka godzin jakieś słowa niczym mantrę. Gdy wracaliśmy z zawodów, będąc pod ogromnym emocjonalnym wrażeniem tego biegu, zacząłem zapisywać te emocje. Postanowiłem się nimi podzielić ze światem i tak powstał blog.
Od zawsze zajmowałem się pisaniem, również zawodowo. Przychodziło mi to łatwo. Moje teksty nie odstraszały ludzi błędami czy niską jakością i przez lata udało się zbudować fajną społeczność. Dziś, mimo że już tak szybko nie biegam, a w triathlonie w tym roku nie wystartuję ani razu, ludzie nadal mnie pamiętają. Czasami spotykam kogoś w górach czy na zawodach i ludzie potrafią wspomnieć nawet konkretne teksty na blogu, takie jak relacja z Biegu Rzeźnika w 2015 roku. I to jest bardzo miłe, bo kontakt z ludźmi potrafi dodawać niesamowitej energii.
NK: Każdy wpis na blogu zaczynasz od formułki: „Ten, który… / Ten, o… / Ten, w …”, więc na myśl od razu przychodzi serial „Friends” i słynne „The One with”…
MK: Nawet nie pamiętam, od jakiego wpisu się to zaczęło, ale to było w 2013 roku. Pewnie akurat byłem w cyklu oglądania po raz kolejny „Przyjaciół” i się zainspirowałem. Pamiętam, że ktoś zobaczył tytuł i powiedział: „o, ale fajny”. Mnie też się spodobał i od tego momentu się go trzymam. Przez tych parę lat stał się znakiem rozpoznawalnym mojego pisania.
NK: 27 maja 2022 roku zamieściłeś wpis: „Ten, w którym tym razem nie polecam”. Zaczynasz wprost. Depresja. Byłeś zawsze uśmiechniętym gościem. Sprawiałeś wrażenie osoby, której ten problem nie dotyka. A jednak…
MK: Dobrze to ująłeś: „sprawiałeś wrażenie”. To, że widzimy uśmiechniętego człowieka, to nic nie znaczy. Można być poważnie chory lub do bólu nieszczęśliwy, a udawać przed światem, że wszystko jest w porządku, bo tak jest łatwiej. Depresja nie wygląda tak, że człowiek siedzi cały czas smutny pod kocem. Występują duże wahania nastroju – od momentów, kiedy chcesz zdobywać świat do takich, kiedy nie masz siły, żeby wstać z łóżka.
Ja nie potrafię powiedzieć, gdzie był początek… W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mało co sprawia mi przyjemność. Od zawsze kochałem trenować, a były tygodnie, gdy na każdy trening wychodziłem na siłę. Żadna z codziennych czynności, które lubiłem – jak słuchanie muzyki, budowanie LEGO czy planszówki z rodziną – nie sprawiała mi przyjemności. W pracy siedziałem jak otumaniony, rzeźbiąc niemożebnie każdą rzecz. Pojawiły się wówczas myśli, że coś jest chyba nie tak.
Kilka osób wiedziało o moim fatalnym samopoczuciu, a impulsem do działania była dość osobista historia. Pewnego dnia zadzwonił do mnie dobry kolega z pracy. Niby rozmawialiśmy na tematy służbowe, ale w końcu wydusił z siebie: „wszystko u Ciebie OK? Bo mam wrażenie, że coś jest nie tak”. Pomyślałem: „skąd on może wiedzieć?!” Widywaliśmy się nie częściej niż dwa razy w miesiącu i to na kilka godzin. Skoro on z daleka wyczuwał, że coś u mnie nie tak, to stwierdziłem, że muszę się nad tym zastanowić. Uznałem, że jeśli nie pójdę za ciosem, to będę temat prokrastynować i rozejdzie się po kościach. Od razu umówiłem się do psychiatry.
ZOBACZ TEŻ: Światowy dzień walki z depresją. Choroba, której nie trzeba się wstydzić
NK: Od razu wiedziałeś, że to depresja, czy szukałeś innych wytłumaczeń?
MK: To normalne, że ludzie mają gorsze i lepsze dni. Nie ma takich, którzy mają tylko dobre. Gdy ktoś tak twierdzi, to po prostu kłamie. Na początku nie zwracałem na to uwagi. Uznałem, że to może być przemęczenie, bo praca, treningi, życie rodzinne. Pogodzenie tych trzech obszarów to jest ogromne wyzwanie – kiedy każdego dnia wstajesz o 5, żeby zrobić trening przed odprowadzeniem dziecka do przedszkola, a później ciśniesz w korporacji, żeby mieć pieniądze na to wszystko. To może na dłuższą metę dojechać głowę.
Gdzieś w tamtym czasie wpadło mi w ręce badanie, które wykazało, że przejście Covidu zwiększa prawdopodobieństwo zachorowania na depresję o 60-70%. Uderzyło mnie to, że statystyczne najczęściej problem ujawnia się po roku od zachorowania. W moim wypadku było tak, że w grudniu przeszedłem Covid dość mocno i po roku zauważyłem, że coś jest nie tak. Wtedy pomyślałem o depresji.
W Polsce za mało się mówi o problemach mentalnych. Wszyscy muszą być szczęśliwi, a szczególnie internet pełen jest obrazków pięknych i uśmiechniętych. Także sportowców. Na Instagramie mało kto jest spocony i śmierdzi, a już, żeby być smutnym czy płakać, to się naprawdę rzadko zdarza. No, chyba że na pokaz.
A gdy człowiek się wsłucha w innych, to okazuje się, że masa ludzi ma ze sobą kłopoty. Że nie radzi sobie z wychowaniem dzieci, źle śpi, dołuje się. Ci bardziej świadomi korzystają z pomocy i biorą leki, inni udają, że nic się nie dzieje. Ja pomyślałem, że nie ma co czekać.
NK: Postanowiłeś podzielić się tą historią na blogu. Dlaczego? Miała być sygnałem dla innych? Głosem, zwracającym uwagę na ten problem?
MK: Jak się dziś na spokojnie zastanawiam, to myślę, że przyczyny były dwie. Po pierwsze, to ja chciałem po prostu zrobić coming out, by nie oszukwiać swojej społeczności. Czułem, że za te lata wsparcia, zbiórek charytatywnych i głupich rzeczy, do których ich namawiałem, zasługują na szczerość. Szczególnie że moją wizytówką zawsze była autentyczność. Do tego wyjścia w świat musiałem oczywiście dojrzeć i zebrać się na odwagę.
Po drugie, to uważam, że warto o tym głośno mówić, bo byłem przekonany, że jest to temat, z którym ludzie się borykają, ale wielu boi się powiedzieć głośno. Choć ten wpis był dla mnie bardzo trudny, to powstał od jednego krótkiego posiedzenia przy biurku. Po prostu zacząłem pisać i przelałem swoje myśli na klawiaturę. Ostatecznie wersja praktycznie nie różniła się od pierwszej. Wypociny dałem go do przeczytania żonie. Rozpłakała się i stwierdziła, że jest megamocny. Uznałem, że publikuję.
Po opublikowaniu dostałem niezliczone głosy wsparcia od bliższych i dalszych znajomych, a także wielu obcych. To było naprawdę miłe. Ale jednocześnie do skrzynki wpadło mi też dużo wiadomości od tych, którzy borykają się z podobnymi problemami. Tych wiadomości było zdecydowanie za dużo, a niektóre wbiły mnie w fotel, bo mówiły o tym, jak blisko samobójstwa był ktoś, kogo znam i bardzo lubię.
Solidnie mnie to przeciorało, ale też zwiększyło uwagę, jaką przykładam do innych ludzi. Problemy mentalne są powszechne, ale powszechnie się o nich nie mówi. Sytuacja się zmienia, ale to długi proces, zanim większość społeczeństwa zrozumie, że pójście do psychologa czy psychiatry to nic stygmatyzującego.
NK: „Zamiast schodzić po schodach, siadam na nich. Czasami na kilka minut, czasami nawet na trzydzieści albo czterdzieści. Siedzę na schodach i gapię się w ścianę. Po prostu. Psychicznie tak bardzo nie mam sił, że przekłada się to na mięśnie. Nogi są jakieś obce” – piszesz na blogu. Z perspektywy czasu, potrafisz powiedzieć, gdzie byłeś wtedy myślami? Wtedy kiedy siedziałeś i gapiłeś się w ścianę.
MK: Dokładnie pamiętam te dni. Siedząc na klatce i gapiąc się w ścianę, byłem totalnie nieobecny. Nie myślałem zupełnie o niczym. Jakby mnie nie było. Wychodziłem na trening i siedziałem na klatce. Po prostu siedziałem. Bardzo trudno mi to opisać. To był taki stan, w którym mózg wysyłał impulsy do mięśni, a one nie docierały. Albo docierały, ale nie szła za tym reakcja mięśni. To były najgorsze dni, jakie pamiętam. Nie byłem w stanie zapanować nad swoim ciałem.
Ale mijało trochę czasu i wracałem do życia jakby nigdy nic. Wszystko było w porządku. Takie wahania bardzo utrudniają życie na co dzień. Jesteś słabym partnerem dla bliskich, terenem dla zawodników, zawodnikiem dla trenera, kiepskim pracownikiem.
NK: Kiedy opublikowałeś post, byłeś już po paru miesiącach leczenia. Wiedziałeś, gdzie szukać pomocy?
MK: Wiedziałem, że trzeba pójść do psychiatry. Zrobiłem to najprostszą metodą. Wygooglowałem klinikę. Zadzwoniłem, ale nie było miejsc offline. Umówiłem się na zdalną konsultację. Uznałem, że lekarz nie musi mnie osłuchiwać ani pobierać mi krwi. Stwierdziłem, że im szybciej, tym lepiej, dlatego zdecydowałem się na spotkanie online.
NK: Jak wygląda pomoc i leczenie?
MK: Spotkałem się z panią doktor. Opowiedziałem o swoim stanie. Ale depresja u każdego jest inna, podobnie jak reakcja na leki. Jest to więc trochę działanie metodą prób i błędów – to dotyczy zarówno tego, jakie leki dobrać, jak i dawkowania, czy wreszcie sprawdzenia reakcji organizmu.
Dostałem lekarstwa i pamiętam, że pierwszy tydzień był straszny. To było bardzo mocne uderzenie dla organizmu. Bolała mnie głowa, kręciło mi się w niej, bałem się jeździć rowerem czy samochodem. Miałem dziwne uczucie w oczach, jakby nie były moje, ale pani doktor uprzedziła mnie, że w pierwszych kilka dni to jest normalne. Rzeczywiście z czasem to przeszło. Potem odpowiednio dopasowywaliśmy dawkę. Środki, które dostałem na początku, chyba były trafione, bo cały czas je biorę i jest w miarę ok.
NK: „Raz dłuższe są te okresy na dole, innym razem – te na górze. Nadal nie umiem przewidzieć, kiedy nastąpi zmiana i jak głęboka będzie. Które demony, z jaką siłą nadejdą”. Czy masz już ten etap za sobą? Wygrałeś z demonami?
MK: To nie jest jak z grypą czy Covidem, że robisz test i masz daną chorobę, albo jej nie masz. To jest ciągłe zjawisko, niektórzy z lekami zostają na wiele lat. Nie mam już takich dni, jak te, o których wcześniej opowiadałem. Udaje mi się dobrze funkcjonować w pracy i w rodzinie. Nie umiem powiedzieć, jak to wygląda w przypadku sportu, bo od roku uprawiam go w inny sposób niż przez poprzednie lata. Nie wiem, co by było, gdybym znowu chciał tak dużo trenować. Ze względu na inne zmiany życiowe zrezygnowałem z wyczynowego uprawiania sportu. Po prostu nie mam na to czasu i zmieniły mi się trochę priorytety.
Jest zdecydowanie lepiej, ale lepiej nie znaczy dobrze. Mam czasami gorsze momenty. Ostatnio byłem u pani doktor i powiedziała, że jeśli chodzi o próby odstawiania leków, to powinno się to robić wiosną, albo latem. Wtedy jest lepszy czas dla psychiki – jest więcej słońca, życie jest bardziej kolorowe. Pewnie w ciągu paru miesięcy spróbujemy i zobaczymy, jak to będzie.
NK: Co pomagało Ci w trudnych chwilach najbardziej?
MK: Według mnie najważniejsze jest wsparcie bliskich – rodziny i przyjaciół. Tutaj nie mogłem lepiej trafić. Każdy z kim podzieliłem się swoimi problemami, obdarowywał mnie najlepszą pomocą, jaką można sobie wyobrazić. Nie wymaga to niczego wielkiego, po prostu spędzenia czasu razem, różnicę robi ta świadomość, że ktoś jest i możesz na niego liczyć. Wystarczy być, nie trzeba rozmawiać. Pomóc może nawet milcząca „rozmowa” przez telefon albo szczere „przytulam” na messengerze.
Dostałem też ogromne wsparcie od mojej trenerki Olgi i zrozumienie od najbliższych współpracowników. Niekończąca się wyrozumiałość dla „nie dałem rady” to naprawdę duża rzecz.
ZOBACZ TEŻ: Zdrowie psychiczne motywem wyścigów IRONMAN Poland. Jakie zmiany w tej edycji?
NK: Są jakieś rady, którymi chciałbyś się podzielić? Jakiś głos, który być może, dla którego z naszych czytających może okazać się cenny?
MK: Coś, co zmieniło się we mnie to to, że dużo dokładniej słucham teraz ludzi. Zauważam, że inni mogą mieć problemy i staram się mieć większą wyrozumiałość. Zbyt dobrze pamiętam, jak się czułem w najgorszych dniach. I doskonale pamiętam słowa: „źle się czujesz, idź pobiegaj, albo na rower”. Ależ to bzdura jest! Źle się czujesz? Idź do lekarza.
Każdy z nas na co dzień posługuje się maskami. A przecież ludzie mają też środek i to nie jest wcale tak, że maska całkowicie go zasłania. Wystarczy nie tylko słyszeć ludzi, ale też ich słuchać. Według WHO już w 2030 depresja będzie najczęściej diagnozowaną chorobą na świecie. To choroba, która dotyka absolutnie wszystkich. Pięknych, bogatych i wysportowanych także.
Jeśli mam tutaj miejsce na jakiś apel do czytelników, to chętnie go wypowiem: ludzie, idźcie po pomoc! Im wcześniej, tym lepiej, czekanie jest bez sensu. To nie jest tak, że pójdziesz na trening i będzie lepiej. Może będzie, ale na chwilę – choroby się tym nie wyleczy. Leczenie nie jest drogie. Leki są tańsze od izotoników i żeli energetycznych, a wizyta u lekarza – od usługi trenera czy fizjoterapeuty. A działają dużo skuteczniej. Dbajcie o siebie i dbajcie o innych. Tu naprawdę wystarczy zwykła ludzka uważność i drobne gesty.