Kiedy niemal półtora roku temu postanowiłem zająć się triathlonem, nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo będę musiał przewartościować swoje życie i jak często będę się przekonywał, jak mało wiem. Jednak regularne treningi biegowe na świeżym powietrzu, poprawienie ogólnej higieny życia i moje prywatne sukcesiki startowe z dziewiczego sezonu sprawiły, iż uwierzyłem w to, że jestem niezniszczalny. Od kilku lat nie byłem poważniej chory i unieruchomiony. Antybiotyk brałem ostatni raz zanim urodziła się moja niemal czteroletnia dziś córka. Po wyleczeniu wszystkich kontuzji (głównie koszykarskich- pozrywane barki, operacja kolana, pozrywane stawy skokowe etc.), od dłuższego czasu nic konkretnego mi nie dolegało. Ciągle spotykałem się z różnymi ludźmi narzekającymi na urazy, czytałem blogi na AT, współczułem tym, którym przygotowania pokrzyżowały problemy ze zdrowiem i … jednocześnie co raz bardziej zaczynałem wierzyć w swoją nieśmiertelność. Obciążenia się zwiększały, pogoda pogarszała, a ja z mokrą głową z basenu szalałem po dworze. Biegałem przy „28 stopniowym” mrozie i nic. No dobra, raz na jakiś czas łapałem kaszel, chwilę posmarkałem w chusteczkę, ale wystarczyło , że na noc aplikowałem sobie końską dawkę popularnych medykamentów i rano byłem zdrowy jak koń. I jak tu nie uwierzyć w swoją wyjątkowość.
Niestety, nic nie trwa wiecznie, a szczególnie zdrowie…
Okazało się, że wystarczyło kilka niesprzyjających okoliczności i mój własny mit legł w gruzach. 7 dni harówki po kilkanaście godzin na dobę, próba wykonania w międzyczasie planów treningowych na gigantycznym zmęczeniu zazwyczaj gdzieś w okolicach północy lub o szóstej rano, przypadkowe żarcie i co chyba najgorsze, kilkaset osób, które na tej przestrzeni czasu spotkałem w pracy. I jak to zwykle o tej porze roku bywa – nie wszyscy zdrowi. Na domiar złego w domu też szpital, bo córka jest pierwszy rok w przedszkolu i ciągle przynosi jakieś choróbska. Zaczęło się niewinnie od kataru, później zaczęło mnie łamać w kościach, ale szybko zwaliłem to na męczący trening. W nocy było już ciężko, a rano nie miałem siły zwlec się z łóżka. O przełykaniu śliny też mogłem zapomnieć. Chociaż w takich sytuacjach na ogół nie panikuję i lekarzy raczej unikam, świadomość utraty bezcennych jednostek treningowych skierowała mnie do przychodni. Pierwszy wyrok łagodny. Kończąca się już(!) infekcja bakteryjna. Miałem przez trzy dni się pokurować i powinno być cacy. Weekend przeleżałem w łóżku, ale niestety po trzech dniach poprawy nie było. Kolejne treningi wypadły. Znów wizyta u lekarza. Tym razem diagnoza bezlitosna – poprawy brak, niezbędny antybiotyk przez 7 dni.
7 dni ?! Przecież to w sumie daje 10 dni bez treningu. Na niecałe 4 miesiące przed sezonem brzmi to jak masakra.
Po długich negocjacjach z lekarzem i konsultacjach z Piotrkiem Netterem doszliśmy do porozumienia, że jak się lepiej poczuję mogę wsiąść na trenażer i w niskim tętnie pokręcić. Oczywiście za chwilę pojawiły się opinie znajomych dotyczące mojej bezmyślności, a moi dziadkowie, skądinąd lekarze, już niemal wpisali mnie na listę oczekujących na przeszczep serca, bo przecież na pewno dostanę zapalenia mięśnia sercowego i jeśli nie umrę, to pozostanie mi jedynie transplantacja i wegetujące dożywanie swych dni przed telewizorem. Niby zazwyczaj z założenia głuchy jestem na takie lamenty, to jednak w tym przypadku hiobowe wizje i ogólna troska społeczna sprawiły, że tętna podczas swoich lekkich ćwiczeń na trenażerze pilnowałem, tak jakby nawet minimalne przekroczenie magicznej bariery 130 uderzeń na minutę oznaczało obligatoryjny zawał serca. Po kilku dniach mój stan ogólny znacznie się poprawił, pokręciłem trochę na rowerze, ale wiedziałem, że najgorsze przede mną. Wiadomo, że antybiotyk formy sportowej raczej nie poprawia, a i 10 dni laby na mój poziom przygotowań pozytywnie też nie wpłynie.
Zdążyłem się już wypłakać wszystkim dookoła, z Netterem i Anką Jakubczak na czele, panikując , że właściwie to sezon mogę wyrzucić do kosza, a cały wysiłek i forma, którą budowałem od ponad dwóch miesięcy poszły w cholerę. Jednak prawdę mówiąc była to z mojej strony lekka podpucha, mająca na celu wymuszenie od moich interlokutorów słów wsparcia i stanowczego zaprzeczenia. W końcu przyszedł dzień prawdy, pierwszy trening po kuracji. Na początek dostałem króciutkie 30minutowe bieganie i basen, też skromny. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo cofnąłem się w rozwoju sportowym. Durne niespełna 6 km biegu przyszło mi z takim trudem, jakbym co najmniej kończył maraton. Wysokie, skaczące tętno, problem z ustabilizowaniem oddechu i te nogi, które zachowywały się tak, jakby ich ostatnim kontaktem z wysiłkiem była gra w dwa ognie w podstawówce. Z trudem uciułałem zaplanowane kilometry i po krótkim odpoczynku wybrałem się na pływalnię. A tam powtórka z rozrywki. Co gorsza zacząłem czuć jakieś dziwne kłucie w klatce piersiowej. 2500 metrów treningu przepłynąłem zastanawiając się czy zapalenie mięśnia sercowego mam już na takim etapie, że pozostaje mi tylko wizyta na OIOMie, czy może da się coś jeszcze uratować kuracją farmakologiczną. Poziom mojej paranoi, skutecznie podsycony przez dziadków, sprawił, że zaraz po wyjściu z wody przekopałem cały internet w poszukiwaniu informacji o tym schorzeniu. Dramat – wszystko się zgadzało. Niedoleczona infekcja, duży wysiłek fizyczny i to cholerne kłucie w klatce piersiowej. Po drugiej stronie barykady był jednak kalendarz i te nieubłaganie uciekające dni do startu.
No i uciekający Grass…
…który na pewno wykorzystuje moją niedyspozycję do budowania swojej dyspozycji. Jakżeby inaczej – on zawsze jest dysponowany. Rozdarty pomiędzy autosugestywną histerią, a chorą i bezmyślną ambicją, postanowiłem sięgnąć po ostatnią deskę ratunku… zdrowy rozsądek. Niestety, a może i na szczęście mój zdrowy rozsądek jest w końcu mój i też jest ambitny, dlatego nie bacząc na kłucia w klatce i inne przypadłości postanowiłem za wszelką cenę realizować plan treningów i jak najszybciej wrócić na ścieżkę wzrostu formy. Nie było to łatwe, bo żeby zacząć się poprawiać, najpierw musiałem odzyskać poziom sprzed choroby. W pływaniu udało mi się to stosunkowo szybko, mam nawet wrażenie, że technicznie pływa mi się teraz lepiej. Niestety moja pięta achillesowa, czyli bieganie, stała jeszcze bardziej achillesowa. I chociaż akurat z anatomicznego punktu widzenia z samym achillesem dzięki Bogu nie mam żadnych problemów, to jest to jedyny fragment nogi, który mnie nie boli. Trenuję dwa tygodnie i wciąż mam wrażenie, że jestem głęboko w lesie. Nadal nie mam takiej lekkości i łatwości w pokonywaniu kolejnych kilometrów, jak jeszcze na początku lutego. Właściwie każdy trening biegowy jest wyzwaniem, niezależnie czy to 8 czy 18 km.
Niby wszystko zaczyna wyglądać coraz lepiej, ale podczas każdej jednostki zastanawiam się, jak mam już za 3 tygodnie pobiec półmaraton w tempie, które sobie zaplanowałem kilka miesięcy temu. Zaczynam być sfrustrowany i jednocześnie coraz bardziej się utożsamiam z naszymi blogerami, którzy muszą się zmagać z długimi przerwami w treningach. Z drugiej strony uświadomiłem sobie, że nic się nie dzieje bez powodu. Że znów mam szansę popracować nad tym, co w amatorskim sporcie długodystansowym jest najcenniejsze. Znów mogę pokonać swoje największe słabości. Ostatnio znalazłem na Facebooku niezwykle prawdziwy obrazek z hasłem „…prawdziwy trening zaczyna się wtedy, kiedy chcesz przestać…” Ostatnio nader często chciałem przestać, chciałem przerwać i odpocząć. Właściwie każdego dnia biję się sam ze sobą. I chociaż podczas treningu przeżywam prawdzie męki i kryzysy, to kiedy już przybiegnę do domu czuję się niemal tak samo jak na mecie prawdziwych zawodów. Sam dla siebie jestem bohaterem. Takie doznania w nużącym czasie zimowych przygotowań są bezcenne. Czy teraz nadal uważam, że jestem niezniszczalny? Oczywiście, że nie. Ale to jeszcze bardziej mobilizuję mnie do pracy. Zwłaszcza, że treningi wchodzą w decydującą fazę, a pierwszy sprawdzian już 24 marca na Półmaratonie Warszawskim. Nie nastawiam się na zbyt wiele i dobrze. Najwyżej będzie miła niespodzianka. Jedną mam już za sobą. Zapalenia mieśnia sercowego chyba uniknąłem. Tajemnicze kłucie w klatce piersiowej okazało się mieszanką paniki i zmęczonych płuc, które po dłuższej przerwie zaczerpnęły świeżego powietrza i to w nadmiarze.
P.S. Niniejszym donoszę, że red.Grass znów mnie szpiegował!
Tym razem podczas treningu biegowego w Lesie Kabackim. Niby przypadkiem się napatoczył, kiedy umówiłem się z Anią Jakubczak. Zanim się pojawiłem w umówionym miejscu już prężył muskuły podczas rozgrzewki, a potem przywalił takim tempem (jeszcze sugerując, że to strasznie wolno), że później przez trzy dni leczyłem zakwasy. Zaznaczam, że Las Kabacki ma 902 hektary powierzchni, a weekend 48 godzin. W świetle tych faktów spotkanie się dokładnie w tym samym miejscu, dokładnie o tej samej porze, to chyba coś więcej niż przypadek.
szczepcie się przeciwko grypie, nie bądźcie frajerami. Pomaga również na infekcje grypopochodne a takich jest multum. A propos grypy – przeszczepu serca może i nie trzeba, ale to wyjątkowo przebiegły wirus, który potrafi skutecznie zaatakować najsłabszy punkt w organizmie, jak już 'wyleczony’ zaczyna szaleć. Tego typu choróbsko trzeba po prostu 'wyleżeć’. A formę po wyleżeniu, to można mieć boską, odpoczynek niektórym tylko pomaga, nic na siłę
Maciek jak zwykle czaruje;) Słaby, chory, bez szans a na polmaraton w Warszawie sie nie nastawia… a tak naprawde za pare tygodni przeczytamy o pobiciu życiowki:) tak mimochodem:)
Panie Maćku, Pana artykuły genialnie działają na moją żonę. Za każdym razem kiedy pojawia się tekst ma ubaw i głupawkę na całego, już widzę miny pozostałych członków jej zespołu w pracy, niestety tylko wtajemniczeni rozumieją rozterki młodego triathlonisty. A co do chorób, to sport wytrzymałościowy polega właśnie na radzeniu sobie z kontuzjami i innymi przeciwnościami losu. Jak opanujemy ten element życia sportowca amatora to możemy poczuć, że ” sky is the limit”. Zastanawia mnie jeszcze perlista zasłona milczenia redaktora Grassa. Może redaktor Grass lubi stawać do rywalizacji w charakterze faworyta. W rywalizacji na teksty zwycięzca jest tylko jeden:
) Panie Maćku proszę nie spuszczać z tonu i od czasu do czasu pokazywać nam jaki dystans można mieć do siebie i świetnie się przy tym bawić. Pzdr Wojtek
Oj chyba Red. Grass podrzucił Panu wirusa no bo żeby tak samo z siebie … 🙂
Nu, Zajec! Nu pagadi! :-))
Grass wie wszystko….!:)
Jak zawsze świetny artykuł ;-)) Z niecierpliwością czekam na odpowiedź Red.Grassa ;-)) Jesteście Panowie na Siebie skazani.. uważam też, jak twierdzi Asia, że to przeznaczenie i niewątpliwie Cud ;-)) A nie pomyślał Pan o tym, że to również ogromny zaszczyt dla Obu Panów – takie „przypadkowe” spotkanie ;)))
Znając redaktora Grassa możliwy jest nawet scenariusz zatrudnienia prywatnego detektywa, który śledzi każdy krok jego przeciwnika 😉 Maciek – musisz mieć oczy dookoła głowy i wyostrzyć sobie umiejętności maskujące!
Panie Maćku jak ja świetnie Pana rozumiem, właśnie przeżywam to co Pan. Też mi się wydawało, że jestem nieśmiertelny, a tu nie wiadomo skąd, cztery dni przymusowego leżenia bo infekcja się przyplątała. Lekarz z uśmiechem, że to nic wielkiego zwykły wirus który leczy się 7dni lub nie leczony przechodzi po tygodniu 😉
Wczoraj pierwszy trening i też się załamałem. 30 minutek na rowerze, tempo 30km/h później bieżnia i skromne 5km w tempie 5.25min/km, a czułem się gorzej niż po maratonie. Normalnie jakbym wcześniej nic nie trenował, mam nadzieję, że stan szybko minie i odrodzę się jak ten Feniks o którym pisała Pani Joanna 😉
P.S.
Artykuł jak zwykle bardzo dobry.
Czekamy na odpowiedź od redaktora „przypadkowo w lesie” 😉
Pozdrawiam
Maciek, sprawdź czy Twój garmin przypadkiem nie ma jakiejś pluskwy;)
Maciek. Świetny tekst. Jak zwykle. Teraz czekam na odpowiedź redaktora Grassa. Myślę, że dowiemy się jaki to jest super sposób na przypadkowe spotkanie w lesie 🙂 ale i co to znaczy super tempo 🙂
Do zobaczenia na półmaratonie w Warszawie. A na unikanie przeziębienia polecam profilaktycznie codzinnie owoc dzikiej róży 😉
:-)) „…spotkanie się dokładnie w tym samym miejscu, dokładnie o tej samej porze, to chyba coś więcej niż przypadek.” To przeznaczenie panie Maćku :-)) Cud 🙂 A tegoroczne infekcje są niestety zbijające z nóg na przynajmniej 10 dni. Wiem z autopsji. Cały organizm świruje według w/w opisu. Też popadłam w obłęd, że to już na mnie koniec przyszedł. Ale… po chorobie (proszę o cierpliwość), po jakimś czasie (którego pan nie ma) człowiek odradza się jednak jak Feniks z popiołów. „Odrodza się jeszcze wspanialszy”. Trzymam kciuki za Was obu :-)) Pozdr. Świetny artykuł.