Na Hawajach była już jako surferka. Obecnie kiełkuje w niej myśl, żeby pojawić się tam jako triathlonistka. Najpierw ma jednak zamiar ukończyć najpopularniejszy cykl maratonów na świecie. Ela Goler o rozwijaniu pasji, postępie i umiejętności odpuszczania.
Nikodem Klata: Masz dwie interesujące pasje. Pierwszą jest triathlon. Skąd ta zajawka?
Ela Goler: Ze sportem jestem związana od dzieciństwa. Zaczęłam trenować piłkę ręczną, kiedy miałam 7 lat i trenowałam do 18 roku życia. Niestety musiałam przerwać ze względu na kontuzję. W tamtych czasach przy bardzo intensywnych treningach, które odbywały się prawie codziennie, nie miałyśmy odpowiedniego zaplecza sportowego. Nie było wsparcia fizjoterapeuty. Nie miałyśmy odpowiedniej regeneracji. Okazało się, że mam dwudzielność rzepek. Usłyszałam wtedy od kilku ortopedów, że zostały mi tylko szachy. To było zderzenie ze ścianą.
Kiedy poszłam na studia, zaczęłam biegać. Zaliczyłam kilka biegów ulicznych. W 2015 roku dostałam od mojej przyjaciółki Karo książkę o triathlonie. Napisała mi w niej specjalną dedykację, w której wizualizowała, że będę wygrywać zawody. Wtedy mnie to zainspirowało. Zaczęłam szukać klubu triathlonowego. Trafiłam do Kuźni Triathlonu. Tylko wtedy trenowałam z doskoku – basen dwa razy w tygodniu, bieganie dwa, a rower tylko jak było ciepło (śmiech). Na poważne treningami zajęłam się, kiedy zaczęłam współpracować z Maćkiem Bodnarem w 2018 roku. To on jest odpowiedzialny za to, że uwierzyłam, że mogę wykręcać naprawdę super wyniki.
Więc triathlon był pochodną miłości do sportu od najmłodszych lat. No i po latach okazało się, że dwudzielność rzepki wcale nie przeszkadza w pływaniu, bieganiu, ani jeździe na rowerze, także moje kolana dogadują się z triathlonem (śmiech).
NK: Drugą jest surfing. To zupełnie dwie odmienne dyscypliny. Skąd ta rozbieżność? Dlaczego surfing?
EG: Na swojej drodze mam bardzo dużo przyjaciół i fajnych ludzi. Ta pasja też jest związana z kolejną moją przyjaciółką Helą, która rzuciła wszystko, co miała i przeprowadziła się na Bali. W 2016 roku do niej poleciałam. Na miejscu okazało się, że dzięki temu, że jeździłam na snowboardzie, surfing nie był dla mnie czymś, jak to jest zazwyczaj u początkujących, nie do ogarnięcia. Za pierwszym razem stanęłam na desce, a później uczyłam się już łapać fale.
Kilka miesięcy później poleciałam na Kanary, a w 2017 roku na Filipiny na 3 miesiące. Tam traktowałam surfing trochę jak pracę (śmiech). Rytm dnia uzależniony był od przypływów i odpływów. Byłam w stanie wstać o 5 rano, szłam surfować na dwie godziny i później szłam na kolejny odpływ lub przypływ na sesję wieczorną. Wtedy zrobiłam bardzo duży postęp. Odpuściłam też trochę triathlon, bo było tak gorąco i wilgotno, ale te pasje cały czas się przenikały. Na tym wyjeździe postanowiłam, że zapiszę się na maraton w Nowym Jorku.
Po Filipinach byłam jeszcze na Malediwach i Hawajach. A na Hawaje poleciałam znowu… dzięki mojej przyjaciółce Asi (śmiech). Jej ciocia i wujek tam mieszkają i poprosili ją, żeby podczas ich nieobecności zajęła się kotami. Więc poleciałam z nią i dwa tygodnie opiekowałyśmy się kotami. I oczywiście surfowałyśmy.
NK: Triathlon, surfing, no i jest jeszcze… pływanie z rekinami. Masz w sobie miłość do adrenaliny?
EG: To bardziej miłość do intensywnej aktywności. Do uzależnienia od endorfin i pozytywnej energii. Ja ze sportem łączę ludzi. Aktywność pozwala mi obracać się w świetnym towarzystwie i czuć się częścią społeczności. Wspieramy się nawzajem z koleżankami i kolegami. Często stereotypowo mówi się, że kobieta jest zawsze najgorsza dla drugiej kobiety, a sport ten stereotyp łamie. Tam jest ogromne wsparcie. Potrafimy się motywować i pocieszać w trudnych momentach. Ja dzięki sportowi sama tego doświadczyłam. Cudowne jest to, że coraz więcej kobiet znajduje w sobie pasje do sportu, triathlonu i decyduje się do stawania na lini startów zawodów.
Drugą miłością jest miłość do natury. Czuję z nią więź. Z wodą jestem połączona od najmłodszych lat, bo pochodzę z Pojezierza Lubuskiego. Krążą u mnie w rodzinie legendy, że pływałam od drugiego roku życia, ale bardziej wydaje mi się, że po prostu tata mnie wrzucił do wody, a ja musiałam machać rękami i nogami (śmiech).
NK: Jak łączysz triathlon z surfingiem? Każdy z nich jest wymagający, z pewnością wymaga sporo treningów, sprzętu, poświęconego czasu. Do tego jesteś amatorką, więc dochodzą obowiązki życia codziennego?
EG: To na pewno jest wymagające, ale do zrobienia. Wszystko jest do zrobienia. Mimo że dzień ma tylko 24 godziny. Im więcej rzeczy mamy na głowie, tym większą efektywność łapiemy. Oczywiście ja nie jestem wzorem takiego postępowania. W pracy mam dwa takie momenty w roku kiedy bardzo dużo pracuję i czasami odpadają mi treningi. Wtedy potrzebny jest dobry plan. Bywają też trudne dni, ale motywuje mnie mój partner, ale absolutnie nie jestem typem maszyny.
Czasami po prostu odpuszczam. Staram się słuchać swojego ciała. Nauczyłam się tego z czasem. Dlatego, mimo że tych rzeczy w moim życiu jest faktycznie dużo to uważam, że da się wszystko dobrze ogarnąć. Po prostu trzeba robić to z głową i trzeba umieć odpuścić. Odpuszczanie też jest czymś czego trzeba się uczyć. Mnie tego nauczył sport.
NK: Ostatnio w Twoich mediach społecznościowych trochę mniej tego sportu. Sama powiedziałaś, że ten rok robisz sobie nieco luźniejszy. Z czego to wynika? Czułaś się już zmęczona startami?
EG: Potrzebowałam przerwy, zwłaszcza mentalnej. Tak jak mówiłam, od 7 roku życia byłam w rygorze treningowym i chciałam trochę przystopować. Do tego w okresie zimowym byłam bardzo zmęczona trenażerem i stwierdziłam, że skoro czuję, że tak mnie to męczy, to nie będę wykonywać takich jednostek. Śmiałam się, że obejrzałam całego Netflixa (śmiech). Teraz oczywiście dalej sporo trenuję, ale skupiłam się tylko na bieganiu. Wyniki mnie mega budują.
ZOBACZ TEŻ: Bieganie i rower z dziećmi. Jak robić to bezpiecznie? Opowiada Magdalena Biskupska
NK: Masz pewien plan zaliczenia Abbott World Marathon Majors – najpopularniejszego cyklu maratonów na świecie. Opowiedz o tym planie trochę więcej.
EG: W ogóle nie myślałam o nim na początku, bo nie wiedziałam, że takie coś jest. Przed tym jak na Filipinach podjęłam decyzję o maratonie w Nowym Jorku, to myślałam o 42 kilometrach jako czymś niemożliwym. Kiedy już wystartowałam w Nowym Jorku, to poczułam energię tych biegów. Zadebiutowałam chyba w najlepszym możliwym miejscu.
Później do mnie trafiło, że jest taka seria. Zaczęłam szukać kolejnych biegów. Wylosowali mnie w Berlinie, Chicago. Teraz myślę, że załapię kwalifikację do Bostonu na kwiecień przyszłego roku.
Kiedy wspominam te pierwsze starty, to nie ogarniam tego, że teraz jestem w stanie tak szybko biegać. Wydaje mi się, że zrobiłam spory progres. W Nowym Jorku było 3:52h, a ostatnio w Chicago 3:19h.
NK: Mimo że triathlon trenujesz amatorsko, to masz na swoim koncie kilka naprawdę dobrych wyników. W ubiegłym roku było to 3. miejsce w Ironman Gdynia na dystansie 70.3. Jesteś więc amatorką nastawioną na wyniki?
EG: Jestem nastawiona na wyniki, ale jeszcze bardziej jestem nastawiona na progres. Oczekuję go od siebie. Gdybym go nie widziała, to straciłabym motywację. To daje bardzo dużo pozytywnej energii. Dla mnie najważniejsze jest trenowanie, a start jest wisienką na torcie, gdzie mogę sprawdzić, czy przepracowałam dobrze sezon.
A wynik w Gdyni cieszył mnie szczególnie, ponieważ byłam po kontuzji, którą załapałam w trakcie Challenge Gdańsk. Na trzecim albo czwartym kilometrze biegu dosłownie złamało mnie w lędźwiach. Przez to, że nie lubię się poddawać, biegłam dalej, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że obok mnie jedzie pielęgniarz. Stwierdziłam, że nie będę się narażać i zeszłam z trasy. Wtedy kolejny raz triathlon pokazał mi, że czasami po prostu trzeba odpuścić. Takie myślenie pomogło mi w życiu codziennym i sądzę, że to prezent, który dostałam od sportu.
NK: Są jakieś korzyści z treningu surfingu przekładające się na triathlon lub odwrotnie?
EG: Surfing na pewno nauczył mnie cierpliwości. Zanim złapie się falę, trzeba czasami sporo czekać i to czekanie stało się dla mnie wyjątkowe. Triathlon z kolei daje mi siłę i wytrzymałość. Zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Do tego, tak jak mówiłam wcześniej, poznałam bardzo dużo różnych ludzi z całego świata.
Oprócz tego przez surfing nie boję się żadnej pralki podczas startu w triathlonie (śmiech). Nie mam żadnych fobii związanych z open water, ani barier, bo kilka razy podczas surfingu miałam takie sytuacje, że już myślałam, że nie wyjdę z wody. Fale mieliły mnie tak, że nie wiedziałam gdzie jest góra, a gdzie dół. Tam zdałam sobie sprawę, ile jestem w stanie wytrzymać pod wodą (śmiech).
NK: Byłaś na Hawajach z deską. A co z triathlonem? Chciałbyś wystartować na mistrzostwach świata czy wolisz tamtejsze fale?
EG: Uwielbiam Hawaje. Byłam tam trzy razy. O Konie nie myślałam w ogóle do zeszłego roku. To było trochę paradoksalne, bo wtedy jednocześnie wiedziałam, że zwolnię i że powoli zaczynam myśleć o pełnym Ironmanie. Wcześniej to było coś bardzo odległego. Teraz ta myśl kiełkuje. Tak samo jak o Konie. Idealnie byłoby jednak, gdyby mistrzostwa świata były organizowane przez inną organizację niż IRONMAN.