Roczek minął i pierwszy pełny sezon startów triathlonowych właśnie się zakończył. Inaczej wczoraj rozpoczął się kolejny rok startów 🙂 Usprawiedliwiać się nie będę dlaczego poszło jak poszło, bo progres nie całych 5 minut w rok to bardziej przypadek niż wytrenowanie. Analiza wyników wskazuje, że każdy element sportowy został poprawiony. Nasuwa się pytanie – skoro jest tak dobrze dlaczego jest tak źle? Dalsze porównanie wyników dało odpowiedź. Zmiany! W zeszłym roku debiutowałem w zawodach – nie żebym teraz był jakiś stary wyjadacz, ale powinno pójść przynajmniej tak jak w zeszłym roku. Jedna wielka lipa. Na zmianach straciłem trochę ponad 3 minuty. Dodam tylko, że w zeszłym roku strefa zmian była dłuższa (wyprowadzenie roweru było do asfaltu). Nie wiem jak to się stało pamiętam jak rok temu walczyłem z pianką, w tym wszystko szło jak w zegarku – nawet nie usiadłem do zdejmowania pianki (nogami). Pływanie poszło mi bardzo fajnie. Jeśli miałbym wskazać jeden element, który mi wyszedł najlepiej w tych zawodach wskazałbym na nawigowanie. Cały czas prosto na bojkę. Wyszedł trening na basenie – każdy basen kończę 100-200 metrowym rozpływaniem z głową wyciąganą do nawigacji. Samo pływanie też całkiem spoko – lepiej niż rok temu. Słynnych zmian komentował nie będę. Rower – to że rower idzie mi średnio wiedziałem już rok temu. Postanowiłem ten element poprawić i w tym celu poniosłem nawet koszt mianowicie zakupiłem trenażer. Skomentowałem to zaraz po minięciu kreski, że sam zakup trenażera nie wystarcza trzeba jeszcze na nim trenować :). Rowerowanie poszło lepiej niż rok temu, no ale rok temu była katastrofa, wczoraj już tylko tragedia. Bieg – tu zaczęło się 'ściganie’. Zanim zaczęło się ściganie był okres słabości. Wiedziałem jaki mam wynik i tak sobie wbijałem czarne myśli i pytania – po co ja to robię. Przeszło. Dobiegłem do kolegi z numerem 4 powiozłem się trochę na jego kole, potem ja trochę poprowadziłem, i znowu kolega. W sumie większą część trasy przebiegliśmy wspólnie. Cały ten czas mieliśmy przed sobą zawodnika, przy którym jechała pani na rowerze. Systematycznie skracaliśmy dystans, ale nie na tyle żeby go dogonić na najbliższych 20km. Powiedziałem sobie, albo go dogonię, albo padnę trupem. Sytuacja była o tyle ciekawa, że chwile wcześniej z kolegą z numerem 4 wymieniliśmy uwagi na temat swoich sił – słuchający z boku nie wywnioskowałby, że zaraz nastąpi atak. Zawału nie dostałem – no w końcu to piszę – kolegę z numerem 1 dogoniłem przed ostatnim podbiegiem. Tutaj zaczął się mój mały TdF. Zaatakowałem na początku podbiegu. Konkurencja doszła do mnie, ale ciężko sapała więc zrobiłem to czego nie robili przez całe TdF kolarze – poprawiłem przed szczytem. Było jeszcze na tyle do szczytu żeby się urwać a później już tylko siłą grawitacji biec w dół – udało się. Przepiękne ściganie – przynajmniej dla mnie. Z Tomkiem jestem umówiony na przyszły rok na ściganie – już nas zgłosiłem. Mam nadzieję, że również Wojtek w przyszłym roku się zgłosi – z mocnej ekipy Rzeszowskiej.