Zapowiadał się piękny dzień. Pomimo tego że wrzesień już w pełni, o 6 rano bezchmurne niebo a powiew ciepłego powietrza zwiastował temperaturę bliską 30 stopni koło południa. Tak, to piękny dzień żeby spędzić dzień z rodziną nad podkrakowskim zalewem w Kryspinowie. No ale spędzić dzień nad wodą to nie to samo co 'MASAKRA’, która tam czekała na człowieka niezdecydowanego co nad tą wodą robić. Może pływać ? A może pojeździć na rowerze delektując się omiatającym ciało zefirkiem? A może przebiec się kawałek dla usprawiedliwienia następującego po tym grillowanego żarcia i paru kufli piwa. Zdecydowany zapewne przeszedł by od razu do ukrytej w poprzednim zdaniu czwartej aktywności. Niezdecydowany został z pierwszymi trzema. Triathlon to taka sztafeta tyle tylko że inaczej. Nie ma przekazywania pałeczki a uczestnik dla niepoznaki zmienia outfit, udając za każdym razem że jest kim innym. Poszukując innych odniesień do Tri, nie porywając się na Trójcę Świętą, odkryłem że można mieć trzy debiuty w różnych konfiguracjach. Dla mnie to był debiut nr. 2 w konfiguracji najpierw ćwiartka IM w lipcu w Gołdapi, teraz dystans Olimpijski w zawodach IronDragon. Od debiutu w Gołdapi minęło już równo dwa miesiące, które wypełniłem treningiem wakacyjnym oraz nieudanym współżyciem. Po przeczytaniu chyba całej zawartości internetu, zgranego przez Chucka Norrisa, na temat kontuzji rozcięgna, dowiedziałem się m.in. że z tym draństwem trzeba często żyć wiele miesięcy ( brr… a nawet może lat) więc trzeba się nauczyć współżyć. No więc się uczyłem. W czwartym miesiącu kontuzji rozpocząłem regularne bieganie. Tak szybko jak rozpocząłem tak szybko przerwałem, przekładając współżycie na kolejny miesiąc tj. sierpień kiedy to pod koniec miesiąca czekał na mnie półmaraton a zaraz potem rzeczony Żelazny Smok, po którym na koniec września miałem zwieńczyć swoją „wspaniale zapowiadającą się karierę’ Maratonem Warszawskim. Początek sierpnia jawił mi się jako ostatni gwizdek do tego żeby się do tych biegów przygotować. Niestety latka lecą i współżycie nie układa się jakby człowiek sobie wymarzył. Seria 3,5,7 i wreszcie 10 km pozostawiła mnie na placu boju z bólem już nie tylko po ale w trakcie (za)biegu, więc z innym już bólem powiedziałem good bye pół i maraton. Ale z triathlonu jakoś rezygnować nie chciałem.
To make the story shorter, odrobinę, wracamy na miejsce akcji nad zalewem. Poprzedzającego popołudnia, „przeszliśmy’ się jeszcze rodzinnie po Krakowie zaliczając m.in. leciwie prychającego ogieńkiem smoka ( pewnie to był ten jeden ze znaków dla mnie którego w porę nie dostrzegłem). „Przeszliśmy’ wziąłem specjalnie w cudzysłowie. Małżonka po operacji stopy, ja tego dnia prawie nie mogłem chodzić z uwagi na wznoszącą się falę urazu i zabandażowana córka, która specjalizuje się w zdobywaniu codziennie nowych kontuzji. W istocie każdy kto na nas spojrzał nie mógł mieć wątpliwości że ma do czynienia z ekipą startująco dopingującą w zawodach nazajutrz. Nazajutrz z rana fala kontuzji na szczęście się wypłaszczyła ale organizm dalej dawał mi „jakieś’ sygnały w postaci zaleczonego już od kilku tygodni przykurczu w drugiej nodze powodującego nieprzyjemne kłuciewdupie.
Ale jw. zapowiadał się piękny dzień. Wizyta w Krakowie, noc w przyjemnym mieszkanio-hotelu, smaczna kolacja w postaci makaronu ułożonego na szczycie akumulowanych przez ostatnie dni węglowodanów tak że zaczynał się już wydostawać na zewnątrz przez otwór gębowy. I co najważniejsze, perspektywa dodatkowego debiutu w postaci jazdy na rowerze szosowym- wszystko to przepełniało mnie bezgranicznym optymizmem i radością. Niestety nie udało mi się zrealizować planu startów w tym roku wyłącznie na moim starym „góralu’. W ramach osłody po nieudanym współżyciu z rozcięgnem, zakupiłem sobie lemondkę, którą nałożyłem na swojego górala i puściłem się po jezdni przecinającej półwysep helski w trakcie pobytu tamże. Wcześniej miałem opory przed tym urządzeniem z racji niewygody jaką mi sprawiało na stacjonarnym rowerze spinningowym przy kilku próbach jeszcze w okresie zimowym. Tym razem jednak zakochałem się w „Gregu’ – tak ją nazwałem- od pierwszego wejrzenia a raczej dosiadu albo jak kto woli oparcia się na. Poczułem jak moja jazda na rowerze wkracza w nowe, nieodkryte wcześniej obszary: zwiewności, prędkości oraz panowania nad niekontrolowanymi poślizgami – to ostatnie za sprawą głupich krów wchodzących na drogę wprost pod nadjeżdżający bolid czyli mnie. Na parę dni przed wyjazdem do Krakowa, mój wieloletni prawniczy instynkt kazał mi jednak po raz kolejny zapoznać się z regulaminem Iron Dragon ( a może to nie instynkt tylko nawał poznawczy nt. draftingu który zaliczyłem na stronach AT) gdzie wreszcie ze zgrozą odkryłem na samym końcu zakaz wstępu dla mojego Grega. No cóż mogłem go odkręcić ale czułem że to by go zraniło, więc postanowiłem wypożyczyć rower szosowy – w końcu gdzieś tam w głowie miałem plan zakupu nowego roweru na przyszłe starty, więc chciałem sprawdzić jak się będę czuć na zwiewnej i delikatnej maszynce w porównaniu do moich wieloletnich życiowych jedynych doświadczeń na ciężkich rumakach . Pierwsza próba na dwa dni przed startem wprowadziła mnie w stan niekończącej modlitwy o dobrą pogodę na zawodach. Byłem przekonany że jeśli zacznie padać to jedyną pozycją w której będzie mnie można obserwować na zawodach przez dłuższą chwilę będzie pozycja tarcia bokiem po nawierzchni.
Ale jak już wspomniałem, zapowiadał się piękny słoneczny i bezchmurny dzień. Lokalizacja zawodów – idealna. Paręnaście minut od centrum Krakowa rano przy małym ruchu, sympatycznie wyglądający zalew położony w niewielkiej kotlince, dużo zieleni, fruwający po zalewie podczepieni na linie „deskarze’ a do tego oczywiście zgiełk nadciągających zawodów w akompaniamencie mocnej muzyki rockowej – marzenie. Tym razem ( jako „doświadczony’ triathlonista) przybyłem od razu na zawody bez żadnego wcześniejszego rekonesansu odnośnie tras. Okazałą się że tak jak spora chyba liczba startujących, nie wspominając już o wolontariuszach a także o dziwo sędziach, tras do końca nie poznałem nawet na koniec zawodów ( pierwszemu zawodnikowi i paru innym zgotowano dodatkowy bieg taż że pierwszy nie był pierwszy) . Ponieważ miałem ze dwie godziny na przygotowanie się, proces przebiegał nadzwyczaj gładko. Trochę specjalnie kursowałem kilka razy między samochodem a strefą zmian żeby wszystko sprawdzić i nauczyć się swojego miejsca. Nie przeszkodziło mi to oczywiście przed samym startem udać się na oczach mojej dopingującej ekipy i ku ich wielkiemu rozbawieniu do stojaka w rzędzie obok co następnie powtórzyłem już w trakcie T2 ale tym razem postanowiłem przekuć to na „swoją korzyść’ uznając że rower łatwiej mi się wstawia od drugiej strony a obiegnięcie stojaka bez roweru to pesteczka.
Pływanie na dłuższym niż ćwiartkowy dystansie okazało się przyjemnym doświadczeniem oprócz pierwszych 200 m kiedy to miałem wrażenie jak w starych choć nie tak odległych dobrych czasach podczas nauki kraula do triathlonu, że to już kres moich możliwości. W sumie jednak płynąc asekuracyjnie z boku tłumu co sprawiało że chwilami prawie po brzegu, udało mi się spokojnie dotrzeć do końca w środku stawki. Ponieważ każdy kij ma dwa końce to wpadłem z kolei w tłum przed i w strefie zmian. Po kilku minutach siedziałem już jednak na swojej- nie swojej szosie, mierząc się z nieznanym doświadczeniem. Po pierwszych kilometrach naszej wspólnej samotnej jazdy –tłum wychodzących w tym samym czasie z wody gdzieś się rozjechał po trasie- nabrałem przekonania że dam radę jechać, co więcej że nie spadnę przy pierwszej próbie napicia się z bidonu po który sięgając niebezpiecznie się chybotałem. Dla pewności przeprowadziłem jeszcze operację wyłuskiwania tabletki z elektrolitami z opakowania „ chwaląc się’ w duchu za totalne zgłupienie- tak jakbym nie mógł ich sobie powyciągać z listka i trzymać luzem obok żeli w swojej uniwersalnej torebce biodrowej- spinbelt. Ale jechałem, nie upadałem i to było najważniejsze. Z upływającymi kilometrami zaczęło mnie obciążać poczucie braku lojalności ba nawet zdrady. Okazało się bowiem że moja w miarę świeża miłość do Grega blaknie coraz bardziej w obliczu nowej fascynacji – „kolarką’. Wspomnienie z Gołdapi nie mówiąc już o treningach kiedy to każdy obrót korbą kojarzył mi się z przebytym kiedyś na wsi doświadczeniem z sieczkarnią ( urządzenie do cięcia słomy siana itp.- koło z zamontowanymi nożami wprawiane w ruch obrotowy za pomocą ręki, natrafiające na opór tejże ciętej substancji co obrót lub pół w zależności od liczby noży) zamieniło się we wrażenie kręcenia nogami w powietrzu czyli popularnego rowerka tylko że w fajniejszej pozycji i z możliwością podziwiania krajobrazu. Po pierwszych samotnych kilometrach udało mi się też zasmakować „zakazanego’ owocu w postaci draftingu. Na tych zawodach oczywiście nie był on zakazany ale mimo wszystko wrażenie półżelaznego człowieka który korzysta z udogodnień nie licujących z jego żelazną misją siedziało mi w głowie. Jazda draftingiem dawała mi jednak tyle satysfakcji że szybko porzuciłem wyrzuty sumienia, tak samo zresztą jak w przypadku zamazanego uczucia do Grega. Nareszcie mogłem pooglądać sobie spokojnie wielu towarzyszy tej niedzielnej eskapady, a to z tyłu a to z boku a to, oglądając się za siebie, z przodu. Okazywało się np. że mocno kręcąca przede mną „koleżanka’ której warkocz powiewał spod kasku, w trakcie mijania pokazywała swoją całkiem bujną brodę a po minięciu i przypatrzeniu się z niedowierzaniem przez ramię, nie stawała się finalistką festiwalu Eurowizji ale sympatyczną twarzą męską. Zmieniałem grupy i grupki, które się połykały i były połykane w ten sposób poznając z bliska całkiem duże grono startujących. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę że do mety pozostało ze dwa kilometry a ja przez poprzednie 30 w zasadzie świetnie się bawiłem w berka bezdotykowego i nawet się specjalnie nie zadyszałem. Opuściłem trochę z żalem grupkę z którą ostatnio jechałem i pokręciłem ostro samotnie do mety. To był dobry ruch bo uniknąłem tłoku na wąskiej ścieżce dobiegowej do strefy zmian i spokojnie też mogłem biegać pomiędzy stojakami bez narażania moich niedawnych towarzyszy jazdy na kolkę śmiechową.
Będąc absolutnym przeciwnikiem „wyniczenia’ na forum, tu jednak dla celów dalszej dramaturgii czy jak kto woli błazenady, napiszę że wybiegając ze stojaków miałem na liczniku 1.45, zakładając więc że pobiegnę ciut gorzej niż swoje 50 na 10 km, wychodziło ze 2.40 a więc sporo lepiej niż w Gołdapi ,chociaż na innym dystansie, i całkiem nieźle benchmarkowo na tle swojej grupy wiekowej między 50a 55 zdecydowanie bliżej tej większej liczby. W dodatku kuternoga! Bla bla bla – gdybać każdy może. Biegłęm tymczasem dziarsko nie zważając na łupanie w stopie które jak już wcześniej zaobserwowałem powinno ( choć nie musiało) ustąpić po kilometrze albo coś takiego. I rzeczywiście łupanie ustąpiło i zastąpiło je znane od miesięcy w takich przypadkach tępe kłucie z którym da się żyć w szczególności jak się nie ma wyboru. Po przebiegnięciu przez parę hardkorowych zawijek ze stromymi zbiegami i podbiegami które ku uciesze gawiedzi zafundowali w okolicach przyszłej mety organizatorzy, wbiegłem do lasu który miał mnie zaprowadzić zgodnie z anonsami na odprawie technicznej do autostrady tak abym poczuł atmosferę trasy szybkiego ruchu poruszając się po jej przybocznej drodze wewnętrznej. Tak też się stało, po drodze mijając „Punkt’ żywieniowy – piszę przez duże P ponieważ jak się okazało był on jedynym na trasie co prawda mijanym dwa razy ale …. Ponieważ ów Punkt był jak dla mnie usytuowany w miarę niedługo od startu a dopiwszy rowerowe bidony i poprawiwszy dużym łykiem podczas sznurowania butów w strefie byłem nieźle nabąblowany, wrzuciłem ze dwa łyki wody i pobiegłem dalej. Wreszcie nadszedł kolejny etap draftignu tym razem z samochodami pędzącymi po autostradzie. Stanowczo jednak mieliśmy niedostosowane prędkości więc ten drafting nie przypadł mi do gustu i bardziej patrzyłem gdzie ta prościutka droga mnie zaprowadzi. Niedługo zaprowadziła mnie do zwrotki gdzie oprócz nawrotu kierunku doznałem zawrotu głowy że to niby już połowa dystansu. Nigdzie na trasie nie były zaznaczone mijane kilometry a zapamiętałem z odprawy technicznej że na biegu jest tylko bieg w tę i z powrotem- co mi zresztą bardzo odpowiadało bo nie lubię się kręcić w kółko mając wtedy nieodparte wrażenie przebywania w sedesie w czasie opróżniania miski. Zacząłem już sobie w głowie układać gratulacje z powodu niewyczerpującego startu, pomimo wcześniejszych lęków i obaw czy w ogóle powinienem to zrobić w zasadzie nie trenując biegania już od paru miesięcy a trenując zaledwie wcześniej od zera przez tyleż samo. Nie da się ukryć jednak, że prażyło niemiłosiernie i mimo całej euforii czułem to. Wyjeżdżając po zawodach o 17.30 mój termometr pokładowy wskazywał 26 stopni co kilka godzin wcześniej mogło tylko w pełnym słońcu oznaczać 30 z grubym plusem. Zadziwiająco sporo też pokazywało się na trasie chodziarzy, porównując nawet z upalnym startem w Gołdapi. Gorąco zaczynało doskwierać mi coraz bardziej ale wiedziałem że niedługo jest lasek i woda. Dotarłszy tam napiłem się bez przesady, w końcu to już niedaleko. Po następnych 25 m wiedziałem że to nieprawda a po kolejnych kilkuset wiedziałem że to była WIELKA NIEPRAWDA. Skierowany z powrotem do autostrady tym razem miałem dostarczać rozrywki kierowcom podróżującym w przeciwną stronę. Z jakichś jednakże nie znanych mi powodów ten kierunek jazdy po autostradzie został uprzywilejowany ponieważ dystans do pokonania był ze dwa razy dłuższy niż po stronie przeciwnej. Po przebyciu około 1/4 odcinka zacząłem odczuwać wyraźne objawy przegrzania. Po raz pierwszy na zawodach zaczął też mnie łapać kurcz. Mając w głowie niezbyt przyjemny widok Chinki znoszonej w stanie bolesnego pokurczenia z półfinału US Open zaledwie dwa dni wcześniej, dokonałem nieprzyjemnej ale z perspektywy czasu chyba dobrej analizy swojego stanu i po raz pierwszy w swojej niedługiej karierze zatrzymałem się, dołączając do grupy uprawiającej czwartą dyscyplinę triathlonu czyli chód. Uznałem że dojdę sobie do widocznej już na horyzoncie zawrotki, przyjmę płyny i pobiegnę dalej. Trochę mi się jednak dłużył ten chód więc po kilku minutach pobiegłem dalej. Dobiegłem z radością do zawrotki wyobrażając sobie ucztę wodną ale na próżno. Po najdłuższym odcinku biegu w morderczym upale przy autostradzie bez odrobiny cienia wody niet. Niet to niet. To idę. Wiedziałem z internetu że takie krótkie chodzenie w trakcie biegu może tylko wkurzyć organizm i siedzącą na jego szczycie mózgownicę, zracjonalizowałem więc sobie to ćwiczenie wyznaczając okrągły kwadrans na regenerację. I poszedłem. Po spadku temperatury wewnętrznej zacząłem na powrót upajać się zawodami, rozmarzony tym jak fajnie się idzie. Minąłem po drodze biedaka którym zajmowali się wolontariusze a nieco dalej karetkę która do niego zmierzała. To tym bardziej ugruntowało moją postawę ale natychmiast wzbudziło niepokój co myśli rodzina czekająca na mnie na mecie w obliczu czasu wybiegnięcia, tej syreny karetki itd. a ja tu się op- dalam. Akurat minęło wyznaczone 15 minut więc ruszyłem biegiem dalej. Po drodze zdarzyło mi się jeszcze usłyszeć dialog innych zawodników z którego wynikało że właśnie tak jak oni jestem w strefie na złamanie 3 godzin co wydało mi się trochę dziwne z racji odbytego spaceru. Ale niech tam. Dla celów zbieżnych z filozofią AT pomyślałem, ja sobie też złamię. Jak pomyślałem tak uczyniłem. Rodzina na szczęście nie dokonywała kalkulacji międzyczasów ale punkt odniesienia do paniki wyznaczyła Gołdap plus 10. Wbiegając radośnie prawie kwadrans przed nim, oszczędziłem im strachu więc każdy był zadowolony. I to tyle tych przydługich wynurzeń. Oczywiście można z tego startu wyciągać mnóstwo wniosków i pewnie gdzieś takowe mniej lub bardziej świadomie wyciągnięte zostaną – jak np. polegaj tylko na sobie – pierwszy raz biegłem bez własnego picia w łapie żebym mógł tą łapą bardziej dziarsko wymachiwać a tu bęc. Ale napisze jeszcze tylko o jednym wniosku i jednym marzeniu. Wniosek – triathlon powoduje taki odwrotny kac. Cokolwiek by się działo dnia poprzedniego, następnego chce się jeszcze. A marzenie to żeby mieć szansę tę zabawę jeszcze powtórzyć. Na razie muszę zawiesić wszelkie aktywności angażujące moją chorą stopę i liczyć na to że przerwa zimowa wystarczy żeby się z tym draństwem uporać. I pomimo braku wody, braku oznaczeń, wpuszczania w maliny na pewno będę chciał ponownie zauczestniczyć w tym małopolskim wydarzeniu. Chłopaki nie płaczą !!! Dziewczyny oczywiście też, przynajmniej te które spotyka się na trasie a to że np. mówią że będą rzygać na mecie – jak im to sprawia frajdę – jestem za.
Do zobaczenia zatem mam nadzieję znowu na trasie. Notabene, mnie w studenckich czasach spotkało podobne doświadczenie, kiedy to nie mogłem spokojnie wysiedzieć na wykładzie co w pewnym momencie spowodowało ostrą reprymendę ze strony wykładowcy który stwierdził – 'ja panią jeszcze z tego przepytam na egzaminie’. Pozdrawiam 🙂
Świetna relacja, i niesamowicie rozbawiła mnie wzmianka o 'koleżance’ z warkoczem, tym bardziej że to byłem ja ;D
Wieloletni na pewno i to z niekwestionowaną progresją każdego roku 🙂 Ale skondinąd teraz wiem Arek skąd Twoje osiągnięcia w triathlonie. Ktoś kto tak szybko potrafi zapier ….. tyłem musi mieć wyniki 🙂
He, he…. Tomuś, zatem życzę abyś był 3xW czyli Wyjątkowy Wieloletni Wyżeracz! A może zostaniesz już z taka ,,ksywką’… :-)))
Zamierzałem napisać jak ja to widzę ale po chwili uświadomiłem sobie że tekst mógłby być dłuższy od samego wpisu podstawowego a to mog loby być niebezpieczne dla zdrowia potencjalnych czytelników :-)))). Tym czasem więc dzięki za odzew i wsparcie oraz pokazanie że przede mną co najmniej dwa kierunki rozwoju – 'wyjątek’ i 'wyżeracz’ . Oczywiśćie jak to w triathlonie jedno może iść w parze z drugim więc mogę zostać 'wyjątkowym wyżeraczem’. Dla zachowania trzech elementów dodałbym jeszcze więc od siebie 'wieloletni, wyjątkowy wyżeracz’. Pozdrawiam !!!!
Arek, całe szczęście, że Ty jesteś wyjątkiem 🙂
Boguś a może to jest tak, że Ci starsi mają większe poczucie uciekającego czasu i streszczają się do niezbędnego minimum… A ,,wyżeracze’ to już tylko komentarze… 🙂
Dziewczyna z warkoczem – to musiał być zawód 😉 @Arek rośnie w siłę konkurencja 50+. Zauważyłem pewną prawidłowość, że im dłuższy masz staż triathlonowy, tym tekst staje się krótszy. A wieloletni praktykanci ograniczają się tylko do komentarzy ;-).
Myślałem, że ja robię przydługie wpisy… :-))) Współczuję kontuzji… życzę oby w przyszłym sezonie wszystko ,,zagrało’ jak należy.