Podeszwy nóg tak stwardniały, że były grubsze i mocniejsze od sandałów. W biegu prześcigał dzikie kozy i jelenie. Był nieczuły na skwar i niepogodę. Skóra, wysmażona na wszystkich słońcach – pociemniała jak brąz. Biło od niego zdrowie szerokich pól, nocy przespanych pod niebem, tłustych ćwierci mięsa, którymi nasycał swój głód potężny.
Każdy potrafi śnić z zamkniętymi oczami. Ale jak przyjemnie jest śnić, kiedy jest się na jawie. Dlatego lubię trenować i zawsze czekam na bieg w krainie bohaterów przeszłości, antycznych bogów i herosów. Wtedy ta sama objętość i intensywność zadań, które gdzie indziej sprawiają ból, tu jest tylko przyjemnym łaskotaniem.
Buty sznuruję razem z Sienkiewiczem dziękując mu za pierwszego rodzimego Ironmana – Juranda ze Spychowa, bo „był to człowiek mający nie tylko ciało, lecz i duszę z żelaza’. Dalej rytmicznym truchtem obok Chopina i w dół do świątyni Sybilli, podpytać czy aby na pewno trening rozpisany mi przez serdecznego Przyjaciela przyniesie odpowiednie korzyści w przyszłości. Zeus gromów nie zsyła. Hermes też się nigdy do mnie nie fatyguje – pewnie przeczuwa, że mam chrapkę na jego uskrzydlone trampki. Uznaję zatem, że milczenie jest oznaką aprobaty, mój plan zgodny z wolą bogów i biegnę dalej.
– Czuwaj! – rzucam Kamykowi, wywijam obertasa i lecę przybić 'piątkę’ Mochnackiemu. Stąd już tylko dwa kroki, przez mostek, do Norwida, do którego mam szczególny sentyment. Potem parę kroków na wschód i dzida na południe Aleją Chińską. Na jej końcu kładę się na kurs na staw i biegnę dookoła niego. Niby to tylko małe jeziorko, ale wystarczy trochę wyobraźni by zobaczyć w nim Stymfalos i przerażonym kryć się przed ptakami strzelającymi spiżowymi piórami, czyhającymi gdzieś w koronach kilkusetletnich drzew na moją zgubę. Spokój ogarnia mnie dopiero kiedy doczłapię się do Heraklesa dumnie wypinającego pierś – pogromcy ohydztw stymfalijskich i wielu innych brzydkich stworzeń.
To moje ulubione miejsce. Mały, okrągły placyk niedaleko Białego Domku. Dowód na współistnienie szarego dnia codziennego z boską wiecznością mieniącą się feerią barw. Herakles był herosem – półbogiem, półczłowiekiem. Jedynym cholerykiem uwielbianym przez ludzkość. Do tego ultramaratończyk. Przez rok gonił po górach Arkadii łanię ceryntyjską, aż ją złapał. W tej krainie Herakles objawia się wyjątkowo. Wyrzeźbione przed laty, muskularne ciało otrzymało lico teraźniejszego człowieka – najsilniejszego spośród strażników tego ogrodu historii. Znów śmiertelność przekuta została w wieczną skałę i pozwala przypadkowemu przechodniowi dotknąć wolnej nieskończoności.
Ktokolwiek więc będziesz w mazowieckiej stronie, do Warszawy wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie, byś się przypatrzył bacznie Łazienkom Królewskim.
*Cytaty z Mitologii Jana Parandowskiego oraz Krzyżaków Henryka Sienkiewicza. Istnieją przekazy mówiące, że „prac Heraklesa’ było nie dwanaście a trzynaście. Ostatnią miał być pojedynek z Chuckiem Norrisem, którą to potyczkę heros przegrał i dlatego pomija się ją w opracowaniach.
** Rzeźba Heraklesa (XVIII w.) w Łazienkach Królewskich wcześniej stała w pobliżu Amfiteatru. Pozbawiona była barku i głowy. Nie odnaleziono jej pierwowzoru, w związku z czym postanowiono, że Herakles otrzyma twarz najsilniejszego ogrodnika. Wtedy był nim Stanisław Kalinowski.
Piękne! 'Wychowanie ma dwa oblicza: dla ciała gimnastyka, dla duszy muzyka’ – Platon. Czekam na kolejne teksty! Wszystkiego dobrego na 2015!
Super! Czekam na kolejne wpisy, może coś z mitologii słowiańskiej…? 🙂 Ale nie narzucam 🙂
Proszę, proszę… twardziel -romantyk! :-)))