Ogromna większość triathlonistów to ludzie których nie znamy. Z różnymi motywacjami. Schudnąć. Utrzymać formę. Pościgać się. Polansować się. Strzelić sobie fotkę w piance. Powygrywać. Spotkać się. Pogadać przed. Napić się po. Zawodach i sezonie. Dla jednych to sposób na życie. Dla innych sezonowa zajawka. Tak czy owak, triathlon to nie są tylko ludzie z pierwszych stron AT i ci, którzy mają swoje indywidualne fanpejdże na portalach społecznościowych. (Nie żebyśmy o tym nie wiedzieli, ale potrzebowałem wstęp 🙂 )
Gdzieś po Internecie krąży filmik, w którym dojrzała age grouperka opowiada o swojej relacji z trenerem. Mówi z żalem, że jej marzeniem przez całe życie było stać się sportowcem. Dlatego zaczęła trenować triathlon. Nie chodziło jej o wynik sportowy, ale o to by móc pomyśleć o sobie jako o jednej z atletek. Piękna historia rozgrywająca są poza blaskiem fleszy.
Można założyć z niemal całkowitą pewnością, że nikt z nas nie stanie się Agnieszką Jerzyk czy Markiem Jaskółką. Ba! Większość z nas nie dojdzie nawet do poziomu Łukasza Grassa czy Macieja Dowbora. Mimo to możemy być całkiem niezłymi sportowcami, a na linii startu różnimy się tylko numerami. W ogóle uczestnicząc i obserwując zawody uważam, że uznanie należy się wszystkim. Szczególnie na dystansie 1/2 i więcej. Bo to jest dokładnie tak, jak w jednej ze swoich relacji napisał Filip Przymusiński: boli wszystkich tak samo. Tylko Ci mocniejsi są trochę szybsi. A zawody są dla nas – setek czy tysięcy triathlonistów nieznanych, a tworzących świat triathlonu w Polsce. A o co w tym naszym, amatorskim świecie tak naprawdę chodzi, moim zdaniem świetnie pokazał zespół „The Hangovered …’ w utworze „112 miles’ (nowość na liście przebojów):
P.S. Jeszcze jedna historia z kończącego się tygodnia. Mam wrażenie, że warszawskie baseny przeżywają teraz straszne oblężenie, a to jeszcze przecież nie czas noworocznych postanowień. Ostatnio trenowałem na Inflanckiej. Pięćdziesięciometrowy basen, dziesięć torów – czego chcieć więcej? Ale okazało się że: dwa tory zarezerwowane na aqua aerobik (jak dojdę do władzy to zdelegalizuję!), dwa tory dla tamtejszej szkoły pływania, dwa tory dla klubu sportowego, jeden tor dla Politechniki i jeden dla grupy triathlonowej. Wolne zostały dwa na samym środku. Po lewej i prawej wytopieni pływacy. Nie muszę przekonywać, że zapierniczali w wodzie jak szaleni. A ja pomiędzy nimi, pośrodku, żabeczką, żabunią. I wiecie co? Ani trochę nie wstydziłem się! Dzięki tekstom na AT byłem z tego dumny, że wytrzymałem presję kraulistów z sąsiednich torów! To dopiero był udany trening mentalny!
Tomasz, masz racje – oczywiście warunkiem do powyższego jest brak kontuzji. Jakoś do tej pory w sezonie 2015 z debiutanckim maratonem udało się tych kontuzji uniknąć stąd moja lekka ignorancja w tym temacie. Pozdr.
Andrzej. Życz sobie przede wszyskim zdrowia i tego żebyś goniąc Grassa czy Dowbora ( a dlaczego od razu nie Frodeno) nie musiał się rozglądac za grą na jakiś elektroniczny gadżet zatytułowaną 'Kona dla tych z kontuzjami’ w której nadasz ww. nazwiska postaciom z tej gry. A jak nie wiesz o czym piszę to rozejrzyj się po blogach łowców życiówek i zrób sobie własną statystykę ilu walczy z kontuzjami. Ja Ci życzę żeby ta część zdania którą napisałeś była zawsze prawdziwa ’ z sezonu na sezon’ a zmieniłbym pozostałą część na ’ aby przy tym samym lub lepszym poziomie zdrowia i zadowolenia z uprawiania triathlonu’. Reszta zdania sama się dopisze. Pzdr
Podpisuję się pod powyższym, wszystkich boli tak samo różnica jest tylko w tempie! Nam zależy na tym, aby przy tym samym poziomie bólu/zmęczenie przemieszczać się coraz szybciej z sezonu na sezon, aż uda się osiągnąć poziom Łukasza Grassa lub Macieja Dowbora 🙂 i tego sobie życzymy 🙂 Ps. Jak już ustaliliśmy pływanie żabką, żabunią 🙂 to żaden wstyd