Kiedy dokładnie rok temu robiłem sobie zdjęcie w Gdyni na Skwerze Kościuszki pod słynnym czerwonym M z kropką, czyli logo imprez sygnowanych przez Ironman’a, kwestia ukończenia takich zawodów była dla mnie równie realistyczna jak lot w kosmos. Nie potrafiłem pływać, na rowerze jeździłem tylko rekreacyjnie, jedyne co było mi bliskie to bieganie. A jednak… w tym roku, aby tradycji stało się zadość, mój pobyt także rozpocząłem od zdjęcia pod czerwonym M, ale dalej było już zupełnie inaczej.
Pobyt w Gdyni zacząłem już w środę, aby mieć czas lekko potrenować i spokojnie zregenerować się przed startem. Atmosfera w mieście przed zawodami jest fantastyczna, flagi z logo na Świętojańskiej, samochody z rowerami na dachach oraz wszędzie obecni zawodnicy, w powietrzu zdecydowanie czuć adrenalinę i nadchodzący wyścig.
W sobotę odbyły się zawody na dystansie sprinterskim, na którym rywalizował mój znajomy, także tegoroczny debiutant. Mimo, że bardzo chciałem zobaczyć jego zmagania, przegrałem nierówną walkę z żołądkiem. Nie wiem czy to przedstartowy stres, czy coś innego, ale żołądek skurczył mi się do wielkości orzecha i cały dzień walczyłem z bólem i gorączką. Nie była to dobra zapowiedź na niedzielny start. Mimo wszystko postanowiłem się nie poddawać, oddać rower do strefy zmian, a rano się okaże czy dam radę wystartować. Przemek sprint ukończył w bardzo dobrym czasie i w sobotę wieczorem oddawał się już urokom roztrenowania .
W niedzielę rano było zdecydowanie lepiej, nic nie bolało, na niebie pokazało się słońce, to byłaby zbrodnia teraz się wycofać, decyzja mogła być tylko jedna – startuję. 7 rano szybkie śniadanie i krótki spacer na plaże do strefy startowej. O ósmej już byłem na plaży mając 30 minut do startu. Teraz wskoczyłem w gustowne wdzianko i byłem gotowy.
Jeszcze tylko krótkie zamoczenie pianki ostatnie poprawki i czekam na start. W tym roku były to starty falowe, a do tego tzw. rolling start, czyli mój czas liczy się od momentu przekroczenia bramki startowej z moim chipem, a nie od wystrzału startera. Dla mnie ta metoda sprawdziła się idealnie, po wystrzale startera spokojnie czekałem na końcu mojej grupy. Znam swoje umiejętności pływackie i szkoda moich nerwów, zębów, zegarka i nie wiem co jeszcze można stracić podczas tzw. pralki na starcie. Dzięki takiej formule startu wypłynąłem w morze na końcu mojej grupy i płynąłem spokojnie swoim tempem w swoim towarzystwie i asyście meduz.
Etap wypływania w morze poszedł mi zaskakująco dobrze, adrenalina dodawała skrzydeł, nie traciłem oddechu, płynęło się rewelacyjnie. Dopiero później się dowiedziałem, że akurat wtedy był prąd znoszący zawodników od brzegu w stronę Szwecji – i przyznaje faktycznie był pomocny. Dopiero na czerwonej boi nawrotowej po wypłynięciu 1000 metrów w morze zaczęło się robić trudniej. Zacząłem odczuwać fale, a boje już tak szybko się nie przybliżały. Trochę trudniej było też brać oddech, bo fale jednak zaczęły przeszkadzać, ale głowa podpowiadała, że już połowa drogi za mną i teraz będzie już z górki. Udało się dopłynąć do brzegu i bez problemu zmieściłem się w limicie czasu, a tego limitu obawiałem się najbardziej przed startem. Szybki dobieg do roweru, przebieralnia i ruszam na kolejny etap.
Roweru bałem się najmniej, wiedziałem, że na pewno sobie poradzę, może nie być tak szybko jakbym chciał, ale dam radę. Sama trasa kolarska była naprawdę bardzo atrakcyjna, ale cały czas mi się wydawało, że jadę pod górę. Nie dość, że wiał silny wiatr, prawie 30 km/h to jeszcze do tego długie podjazdy, a po nich krótkie i strome zjazdy zakończone ostrymi zakrętami. Nie mam doświadczenia kolarskiego, ale dla mnie ta trasa była bardzo trudna i piekielnie wymagająca. Pilnowałem się za to bardzo dokładnie aby jeść równo co godzinę i pić co 15-20 minut, za cel postawiłem sobie zejść z roweru naładowanym energetycznie. To akurat mi się udało, dotarłem szczęśliwie do strefy zmian T2 i teraz miałem ochotę na wszystko, tylko nie na bieg półmaratonu (idealną opcją byłby leżak). Teraz już czułem zmęczenie, nogi ciężkie jak z ołowiu plecy zmęczone rowerem, ogólnie super forma. Ale skoro już tyle przepłynąłem i przejechałem, przecież nie poddam się tuż przed metą – rozpocząłem ostatnie 21 km.
Początek był nawet lepszy niż się spodziewałem bezpośrednio po zejściu z roweru, tempo przyzwoite w okolicach 5:05 na kilometr i czułem, że organizm przestawia się na mój ulubiony tryb biegowy. Niestety dobrze było tylko na pierwszej pętli. Od siódmego kilometra musiałem zmagać się z ogromnym bólem żołądka, skurcz wewnątrz był tak silny, że nie byłem w stanie biec i musiałem przejść do marszu. Po kilku minutach zaczynałem biec, było dobrze przez kilometr, może dwa a potem znowu ten sam ból. Obawiałem się, że to może być powrót bólu z poprzedniego dnia i tak właśnie było. Szczęście w nieszczęściu, że dopiero podczas biegu. Nie chciałem się poddać i takim marszobiegiem przeplatanym biegiem zmierzałem w stronę mety. Na pewno doping kibiców bardzo tutaj pomagał, plus świadomość, że jestem już tak daleko i nie mogę się teraz wycofać.
Jakimś cudem dowlokłem się do mety, bo nie można tego było już nazwać biegiem. Odliczałem każdy kilometr, liczyłem latarnie, kibiców i wymyślałem różne sposoby, aby zająć swój umysł czymś innym tylko nie bolącym żołądkiem.
Sam moment dobiegu do mety był niesamowity, szpaler kibiców robiący ogromny hałas a w tle muzyka Europe – 'Final Countdown’.
Byłem bardzo szczęśliwy, że to już koniec. Udało mi się pokonać dystans połowy Ironman’a – 113 km – wpław, na rowerze oraz biegnąc. Przed oczami miałem ostatnie 6 miesięcy treningów- litry wody wypite z Warszawianki gdzie już w październiku uczyłem się pływać, obdarte łokcie kiedy uczyłem się wpinać w pedały SPD :), nęcący zapach jeziorka czerniakowskiego, oraz bieganie przy -5 stopniach Celsjusza o 6 rano- to była zdecydowanie długa droga – ale było warto!
Obiecałem sobie już nigdy więcej tego nie powtórzyć. Obietnica była ważna jakieś 15 minut, kiedy po wyjściu ze strefy finishera, zacząłem się zastanawiać gdzie kolejny start i jak poprawić mój debiutancki wynik.
gratulacje!
Gratulacje ogromne- po pierwsze za wynik a po drugie za tempo- rok czasu na przygotowanie sie do polowki od podstaw to naprawde duze osiagniecie. Po ubywajacych na zdjeciach kilogramach widac zeby ostro popracowales, pelen 'szacun’ :). Opis i zdjecia super.
Małgosia ma rację, dużo pozytywnych emocji…. tak trzymaj!
GRATULACJE! Ogromne gratulacje! Super się czytało co napisałeś, bo zawiera Twój wpis same pozytywne emocje, aż się chce wyjść na zewnątrz i dalej biegać, jeździć i pływać. Powodzenia na kolejnych startach!