Miało być CUDOWNIE. Generalnie to miał być mój sezon, w którym życiówka goni życiówkę! No właśnie.
Do tej pory cały czas podkreślałam, że wynik jest nieistotny, tylko radość tego co się robi. W pewnym momencie coś mi się poprzestawiało i doszłam do wniosku, że trzeba jakąś systematykę wprowadzić, tak by wynik przestał być zlepkiem wielu niewiadomych. Przyznam, że w owej systematyce treningowej utwierdziły mnie przygotowania do Nowego Jorku oraz fakt, że jasno sprecyzowany i wyznaczony cel jest osiągalny (bez względu na wiek, w co wierzę do tej pory). Tak więc, siedząc zimą przy kominku oczami wyobraźni rysowałam przebieg tego cudnego, nadchodzącego sezonu. Czego to ja miałam nie osiągnąć, o wynikach nie wspomnę, bo mogę je obecnie włożyć w rozdział „bajki, nie tylko dla dorosłych’.
Kiedy kilka osób pisało o swoich planach na nadchodzący rok, miałam przeogromną ochotę zrobić to samo. Jednak w obawie, by przypadkiem ktoś swoim „racjonalnym umysłem’ mnie nie zniechęcił, zrezygnowałam z tego, bo plany zarówno biegowe, rowerowe i oczywiście triathlonowe mialam bardzo, ale to bardzo ambitne.
Przykładałam się do treningów. Pływanie i bieganie szło zgodnie z planem, rower – tu niestety ubolewam, bo go zaniedbałam. Nie z lenistwa, tylko z faktu, że doba ma tylko 24 godziny, a mnie się w zimie zachciało robić w mieszkaniu rewolucję i cała zima to praktycznie praca, trening, pędzel, drabina, farby itd. Coś musiało pójść w odstawkę, więc wypadło na rower. No i było pięknie. Pierwszy wiosenny start w Półmaratonie Ślężańskim pokazał, że wszystko idzie zgodnie z planem, tym bardziej, że to miał być bieg treningowy, bez spiny.
Wiosennym celem miał być maraton w Krakowie, poprzedzony jeszcze półmaratonem 'Bitwy pod Legnicą’. W jednym i drugim starcie miał być od początku do końca ogień. Miał być….jednak, któregoś popołudnia -końcem marca- przyszło mi spaść z tej drabiny, na którą milion razy właziłam. Akurat malowałam w kuchni jakiś trudno dostępny dla mnie fragment i stojąc jedną nogą na parapecie, drugą na drabinie, ręką trzymając się szafki, niespodziewanie spadłam z owym fragmentem tejże szafki. Dość powiedzieć – bolało okrutnie. Dobrą godzinę dochodziłam do siebie. Bez rozpisywania się i wdawania w szczegóły mogę powiedzieć, że proza życia i brak myślenia po prostu mnie pokonały. Oczywiście z ogromnym bólem wchodziłam na tę drabinę, bo malowanie trzeba było dokończyć. W nocy po skończeniu roboty, poprosiłam syna, by pojechał ze mną na pogotowie, bo dłużej tego bólu nie byłam w stanie wytrzymać. Choć byłam przekonana, że swoją śliczną, wytrenowaną nóżkę porządnie obiłam, to jednak coś mi mówiło, że wizyta na pogotowiu nie jest takim głupim pomysłem. No i przeżyłam tam szok, bo niestety złamałam paluch lewej nogi. Kiedy facet mi go gipsował, płakałam jak dziecko. Nad własną głupotą, nad treningami, które miałam w planie, a ich nie zrobię, no i nad zawodami, na które się szykowałam, a ich nie będzie. Jednym słowem byłam w otchłani rozpaczy. Pan, który gipsował nogę, chyba mi współczuł, bo rzeczywiście postarał się tego gipsu dać mi jak najmniej. Nie tak jak to dawniej bywało, że z fantazji ułańskiej gipsowali, aż po szyję. Naprawdę, zrobił to oszczędnie, rzekłabym, że nawet trochę przesadził z oszczędnością, bo gips okazał się za ciasny, szczególnie wieczorami, kiedy kończyłam następny „malarski’ dzień.
Próby dostania się do jakiegokolwiek ortopedy graniczyły z cudem. Z gipsem czy bez najbliższa wizyta u specjalisty miała być za pół roku!
Po dwóch tygodniach chodzenia o kulach od wypadku poszłam na tzw. prywatną wizytę, bo inaczej noga by mi ten gips rozsadziła.
Na szczęście po uwolnieniu jej od ciężaru, ortopeda nie planował zakładania kolejnego. Miałam tylko bardzo oszczędzać nogę przez kolejne tygodnie. O bieganiu nadal mogłam zapomnieć, bo przecież paluch był ciągle złamany.
No cóż. Jedyną osobą, której to pasowało to był mój mąż. W końcu mógł biegać w swoich tempach. Jeszcze z gipsem wsiadałam na rower, do rury podsiodłowej wiązaliśmy linkę i tak biegł. Sytuację miałam mało komfortową, ale to w końcu teraz ja mogłam mu mówić, żeby ściskał pośladki i jeszcze wytrzymał jeden kilometr w jakimś tam tempie. Przyznam, że bardzo te treningi przypadły mi do gustu, bo też zobaczyłam, jak on potrafi szybko biegać.
Maraton w Krakowie zbliżał się wielkimi krokami. Z jednej strony wiedziałam, że po miesiącu „nic nie robienia’ w kwestiach treningowych, głupotą jest biec maraton, a z drugiej zawsze istnieje możliwość zejścia z trasy. To właśnie ta druga myśl towarzyszyła mi podczas jazdy do Krakowa. Oczywiście moje chłopaki też startowali, więc tym bardziej trudno było mi z tego biegu zrezygnować. Tak oddać walkowerem? Bez walki? Bez żadnej próby? Byłam też ciekawa jak to jest biegać po takim czasie, jak się zachowa mój organizm. Przyznam, że mając obecną wiedzę, nie wiem czy bym drugi raz się na to zdecydowała.
Przede wszystkim coś w tym biegu mi wysiadło, a właściwie to ja cała się rozsypałam. Miałam IDEALNY PLAN. Biec spokojnie pierwszą połówkę, a potem tylko powoli przyspieszać. Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak skupiona na biegu. Bardzo pilnowałam czasu na poszczególnych kilometrach, by potem nie tłumaczyć się np. na zbyt szybki początek.
Pogoda była idealna. To, że lało było bez znaczenia, ważne, że nie wiało! Pierwszą połowę biegło się super. Równiutko, nie przeszkadzało mi, że inni mnie wyprzedzają, bo na drugim okrążeniu to ja miałam ich wyprzedzać. Tak było w planie idealnym. W rzeczywistości dokładnie po połowie tempo zamiast wzrastać, jakoś zaczęło powoli spadać. Szybka weryfikacja i postanowienie, że przyśpieszę na ostatnich 15 km, potem kolejna weryfikacja i stwierdzenie, że ostatnie 9 km to najlepszy moment na przyśpieszenie. Nie wzięłam pod uwagę, że mój organizm powie mi zupełnie coś innego! Ostatnie 12 km to była męczarnia. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że nie mam mięśni brzucha! O dziwo, palec w ogóle mnie nie bolał, za to drugi i trzeci palec lewej nogi (pod którymi wcześniej znajdował się gips) dawały o sobie nieustannie znać, no i niestety staw skokowy. Od trzydziestego trzeciego kilometra rozpoczęły się moje maratonowe spacery. Byłam załamana, masakrycznie zmęczona i przygnębiona, że ból mnie pokonuje! W tamtym momencie przypominały mi się sceny z filmu „Czyż nie dobija się koni’ S.Pollacka. Klasyka filmu, a niektóre sceny utkwiły mi na całe życie. Jane Fonda w morderczym tańcu była tak realistyczna, że długo nie mogłam zrozumieć „jak można tak dobrowolnie cierpieć’. I oto ja, w Krakowie, przeżywam swój własny scenariusz legendarnego filmu. Tak więc biegłam i spacerowałam, spacerowałam i biegłam, a próby uśmiechu wychodziły dość szyderczo.
I tak dokulałam się do mety, a zaraz za nią czekali na mnie wymarznięte moje chłopaki.
Nie był to bieg moich marzeń. To był dzień w którym fizycznie doświadczyłam na sobie wiele scen ze wspomnianego już filmu. Oni tam cierpieli dla fortuny, ja zaś dla kolejnego „medalika’.
Artur – Dzięki za dodanie otuchy i brak krytyki. No cóż, trenera to ja miałam tylko z pływania (czas przeszły), a reszta 'idzie’ u mnie na tzw. żywioł 🙁 Mając stopę w gipsie odpadała wizyta na basenie, bieganie, natomiast rower realizowałam w tempie spacerowym, gdy Adam biegał. Nota bene, z powodu odwołania wiosny w tym roku, trenował najczęściej w deszczu i w temperaturach, które powodowały u mnie totalne przemarznięcie i lodowatość stóp. Andrzej – generalnie cienka jest ta granica pomiędzy 'hartem ducha’ a głupotą. Niestety dopiero po jakimś wydarzeniu można ocenić do jakiej kategorii przydzielić dane wydarzenie. Na szczęście dla mnie, przeciążyłam staw skokowy oraz stopę i nic więcej się nie stało. od jutra zaczynam biegać, pływać i jeździć, więc się już cieszę na te moje sportowe aktywności zwane szumnie treningami. To co najważniejsze remont w domu, części mieszkalnej powoli dobiega końca 🙂 Jest więc DOBRZE!!
Nie ma nic bardziej denerwujacego niz kontuzje nie zwiazane z treningiem :). Gratulacje za hard ducha i szybkiego powrotu do pelnej sprawnosci!
Nrawo Małgosiu!!! Twardzielka! Ale przykład mam z domu…:) Jula w zeszlym roku złamała paluch w czasie zawodów 1/4Elbląg przy wyjściu z wody. Skończyła zawody przegrywając ze mną tylko o 43sek… A ja ustrzeliłem życiówkę 2.25… 3 następne tyg nie biegała, miała rozpisany przez trenera program: rower, ćwiczenia siłowe, stabilizacja, bieganie w wodzie i w Gdyni upolowała życiówkę w 1/2…z najlepszym biegiem na tym dystansie w tri (1.45). Aha, żadnego gipsu nie było:) Bo i po co… 🙂 Życzę szybkiego powrotu do treningów!:) Ps. Jesteś z Wrocka, zawsze mogę służyć jakąś poradą jak coś:) Podrowienia dla Was:) Arek, przestań się użalać Dziadku nad sobą!!! Wyżyłowany, w formie a ustykuje, ze swędzi, że boli… Do roboty Dziadku!!!!!!
Arek – jasne, że w Samorin się spotykamy! Choćbym miała ostatnia i na czworaka przekroczyć linię mety, to tego święta sobie nie odmówię! Krzysiek – nie wiem czy walka w moim wykonaniu była 'piękna’. W sumie … przestała pracować głowa, a w połączeniu z bólem to mieszanka bardzo niebezpieczna. Dla mnie najważniejsze, że muszę trochę z tą nogą odczekać i powoli wrócić do biegania. Ale…przed nami triathlony, wiec na szczęście są też inne treningi. W końcu nie samym bieganiem człowiek żyje;)
Piękna walka i niesamowity hart ducha. Brawo!:-)
Twarda sztuka z Ciebie! Jednak jest szansa na spotkanie w Samorin… chociaż u mnie też było cienko.. Gratki dla całej rodziny!