Amator wśród amatorów. Jak Pacholski nie został Hermanem

Jest to tekst dla wszystkich tych, którzy tak jak ja przed swoim pierwszym triathlonem myśleli, że to będzie bułka z masłem. W trakcie czytania wywiadu z Rafałem Hermanem, szczęka opadała mi powoli, aż znalazła się na samych kolanach. 3,5% tłuszczu?! O matulu! Z moimi 22% ugotowałbym się we Frankfurcie.  Dwa tygodnie wcześniej wziąłem udział w moich pierwszych zawodach triathlonowych. Wiedziałem, że jestem słabo przygotowany, a wszystko to na własne życzenie, bo zabrakło konsekwencji w realizowaniu treningów. Kolejne błędy w przygotowaniu odkrywałem na każdym etapie, a artykuł Łukasza Grassa potwierdził tylko, że wiem, że nic nie wiem. 

 

Mam 34 lata. Jestem nauczycielem pracującym z dziećmi z przeróżnymi niepełnosprawnościami. Pięć lat temu ważyłem 100 kg, paliłem paczkę dziennie i nie skalałem się ruchem bardziej wymagającym niż ugotowanie obiadu. Dzisiaj jest mnie ponad 20 kg mniej i uzależniłem się od stawiania sobie nowych wyzwań. Sporty wytrzymałościowe doskonale się w to wpisują, dlatego po biegach długodystansowych przyszedł czas na triathlon. Wiele lat temu przeczytałem o żelaznych ludziach (zawodnicy IM) i pomyślałem sobie, że to wariactwo dostępne jest dla… nawet nie wiedziałem, skąd się biorą takie „cybrogi”. Dzisiaj wiem, że to wszystko jest w zasięgu ręki. Trzeba tylko chcieć poświęcić czas na walkę z samym sobą.


Volvo Triathlon Series w Nieporęcie miał być początkiem wspaniałej przygody, sprawdzeniem sił i możliwości. Jak się okazało, stał się też zderzeniem z rzeczywistością. Oczami wyobraźni widziałem, jak sprawnie pokonuję kolejne metry w Zalewie Zegrzyńskim, rowerem wyprzedzam amatorów, a w biegu robię życiówkę na 10 km. I byłoby blisko, gdyby nie… wszystko. Rafał Herman miał to przygotowane i dobrze przemyślane. Ja też. Wiedziałem, że podstawa to solidny trening. W teorii wydawało mi się, że wiem już wszystko. Grunt to dobrze przygotować się fizycznie. Tego właśnie zabrakło. Różne kontuzje w ciągu roku skutecznie mnie ograniczały. Niespodziewanie nastrój poprawiło zrobienie życiówki (4:14) na Orlen Warsaw Maraton. Do tego stopnia mnie to podbudowało, że pewny swej świetnej kondycji, postanowiłem wypocząć i zrelaksować się. Dwa razy w tygodniu na basen, do pracy na rowerze (20km), a truchtać nie muszę, bo przecież jestem maratoacholskińczykiem. I tak minęły ponad dwa miesiące. Nocami śniłem o tym, jak startuję w Nieporęcie, a leniwe niedziele umilałem sobie filmami z zawodów triathlonowych z całego świata. Zmotywowany byłem bardzo… szczególnie dzięki dobrze zmontowanym video na YouTube. Na całe szczęście przed samym startem przypomniałem sobie, że potrzebna będzie mi pianka do pływania. Kilka kliknięć w klawiaturę i cudo, które miało zapewnić mi komfort w trakcie pływania, było już dla mnie zarezerwowane. 10-tego lipca wróciłem z urlopu w górach (w końcu trzeba się zrelaksować przed tak ważnym wydarzeniem). 11-tego pojechałem odebrać pakiet startowy. I wtedy się zaczęło. Mój wspaniały nastrój i świetne samopoczucie z minuty na minutę coraz bardziej malało. Widok zawodników… jakich zawodników?! Wszyscy wyglądali na sportowców pełną gębą, co skutecznie obniżało moją pewność siebie. Pakiet do plecaka i czym prędzej do domu.


pacholski1

 

 Czas przyjrzeć się piance, którą wypożyczyłem, a wciąż znajdowała się ładnie zapakowana i opieczętowana przez pocztę. To mi przypomniało, że miałem ją przetestować nie tylko pod kątem tego, jak leży na ciele, bo będę miał ją na sobie pierwszy raz w życiu, ale i jak się w tym cudzie pływa. Uznałem, że jakoś będzie. Czas na numer startowy. Na zawodach biegowych przypina się go agrafkami, a tutaj….? Nikt nie powiedział, że będzie potrzebna jakaś gumka. Na prędce zorganizowałem kawałek sznurka, próba szybkiego zawiązania, testowanie, czy obraca się w pasie. Wszystko ok, stres rośnie, więc paróweczki po kanadyjsku na poprawę nastroju i do łózka spać, bo zrobiła się północ. 12-tego lipca, ciężka pobudka, lekka jajecznica i w drogę. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się tak denerwował. Z minuty na minutę coraz bardziej zdawałem sobie sprawę ze swoich niedociągnięć. 

 

Widok zawodników startujących na 1/8 IM przyprawił mnie o jeszcze szybsze bicie serca i nie było w tym nic przyjemnego. Oni wszyscy wyglądali na zawodowców, a ja podszedłem do tematu jak do spaceru po lesie. Przez myśl przeszło mi nawet, czy może nie mam jakiejś ukrytej kontuzji, która uniemożliwi mi start. Było za późno. Piankę miałem na sobie, zrobiłem kilka pompek i wymachy ramion (rozgrzewka!?) i już stałem w tłumie czekającym na start. Spokojnie i bez pośpiechu. ¼ IM chciałem zrobić w 3 godziny, ale teraz jest to już nie ważne. Chce go po prostu skończyć. Płynę powoli, jadę spokojnie, a bieg już pójdzie bez problemu. 

 

START!

Kilka ruchów ramion i zaskakująco dobrze mi idzie. Kierunek obrałem prawidłowy, trzymam się z boku, żeby nie oberwać od nikogo pietą albo łokciem. Po kilkudziesięciu metrach brakuje tchu. Oddech płytki, fale zalewają twarz. Nie wiem, co się dzieje. Trochę zaczynam panikować, bo nie mogę wziąć pełnego oddechu. Kawałek żabką, ale nic to nie daje, nie mogę oddychać. Trochę grzbietem, ale i to nie pomaga. Zatrzymałem się. Jestem ostatni, ale mam to w nosie, bo coś nie gra. Kajakarze są niedaleko. Może o pomoc prosić? Może wracać? Dlaczego nie sprawdziłem się w tej piance wcześniej? Jest zupełnie inaczej niż na basenie. Dlaczego nie próbowałem pływać na otwartym akwenie? Milion pytań i tyleż samo pretensji do siebie. W głowie zaczęło dudnić RAZ KOZIE ŚMIERĆ, CO NAS NIE ZABIJE TO NAS WZMOCNI. Trudno, próbuję dalej. Wpadłem w rytm, ale żabką. Ku memu zaskoczeniu udało się dogonić i wyprzedzić parę osób, ale to już nie było istotne. Pianka strasznie mnie uciskała, czułem ucisk na całym ciele i jedyne, o czym myślałem, to żeby skończyć to cholerstwo. Ciężko wybiegało się z wody (nie tak miało być). Zmiana (chyba) sprawnie i na rower. Lemondki nie miałem, ale za to prawdopodobnie byłem jedyna osobą, która miała rękawiczki rowerowe i frotki na nadgarstkach. 

 

Jechałem na 90% swoich możliwości pamiętając, że czeka mnie jeszcze bieganie. Minąłem kilka osób, kilkadziesiąt minęło mnie, ale nie zrażałem się tym, bo w trakcie „kąpieli”, cele całkiem uległy zmianie. Teraz ważne było, żeby to skończyć. Uda paliły, ale 45 km przejechałem w miarę równym tempem z lekkim bólem pleców. Znowu zmiana i czas na bieg. To już robiłem wiele razy. Zrobiłem życiówkę na maratonie, więc jestem championem!! Ohh jak szybko spotkała mnie kara za takie myślenie. Po pierwsze nogi nie takie jak zwykle przy bieganiu (nigdy nie robiłem tego zaraz po jeździe na rowerze), po drugie jestem zmęczony, a zwykle na początku biegu jest się w pełni sił. Ale dostałem bezcenny prezent. Wpadając do strefy zmian usłyszałem, że właśnie zakończył bieg pierwszy zawodnik z mojej grupy wiekowej. Czas 2:02. To oznaczało, że mam jeszcze dwie godziny, żeby wyrobić się w limicie czasowym, a godzinę, by zrealizować swoje ambitnie wytyczone cele. Ta informacja dodała mi skrzydeł. Wystarczyło przebiec te 10,5 km. I zrobiłem to. W czasie słabym, ale pozwalającym zahaczyć o wyśniony wynik.


pacholski3

 

Triathlon w Nieporęcie ukończyłem w czasie 3:02. Udało się zrealizować 3 z 3 założonych celów. Wynik o dwie minuty naciągam i zaliczam, sprawdziłem swoje siły i możliwości, a apetyt tak urósł, że już teraz wiem, że będzie to wspaniała przygoda. Czytając o przygotowaniach Rafała Hermana nie sposób nie zauważyć, że osiąganie wysokich celów jest nierozerwalnie związane z konsekwentnym realizowaniem przemyślanych i dopracowanych planów i założeń treningowych. Moja przygoda ukazała słabości i niedociągnięcia, brak systematyczności, niedostateczną wiedzę i nieprzygotowanie, których efektem są liczne błędy popełnione zarówno w okresie (pseudo)przygotowawczym jak i w trakcie startu. Dostałem klapsa. Jeśli przyjąć, że uczy się na własnych błędach, to mam bogaty materiał do przepracowania, i pozostaje mi tylko liczyć, że przy kolejnych startach lekcja będzie już prawidłowo odrobiona. Systematyczny trening, koniec z paróweczkami po kanadyjsku, dobranie pianki, znalezienie bajeranckiej gumki do numeru startowego i jest szansa na zrealizowanie celów związanych z ½ IM (apetyt rośnie w miarę jedzenia).

 

Powiązane Artykuły

7 KOMENTARZE

  1. Michał, początki zawsze takie są! Jak sobie przypomnę mój pierwszy start, to ciarki mnie przechodzą – z zimna również, bo to był sprint w Malborku w kiepską pogodę. Strój zmieniałem osłonięty ręcznikiem w T1 🙂 pedały noski, spodenki i koszulka biegowe, itd. Gratulacje za pierwszy start.

  2. 3:02 dla mnie super!!! jeszcze jak piszesz bez przygotowania. Ja jestem dumny z mojej pierwszej ćwiartki w Gołdapi z wyniku 3:06 i 50(60) m-sca w kategorii wiekowej. TRI to dla mnie to fun i przygoda z moim organizmem, obserwuję jak po dwóch godzinach wysiłku pobiegnę dyszkę i faktycznie jest trudniej, dużo trudniej ale jest satysfakcja, że się to zrobiło w limicie czasu i bez kontuzji.teraz czekam na olimpijski w Białym i jestem bardzo ciekawy jak będzie w porównaniu do ćwiartki w Gołdapi. Byłbym wdzięczny za więcej relacji amatorów takich jak Pacholski, dla wywiad z Hermanem to jakieś sf. Pamiętajcie, tu zwracam się do redaktorów tek strony, o nas amatorach z wynikami ok 3h na ćwiartkę. Cyborgi, amatorzy prawie PRO, mają trenerów, grupy treningowe a my zaczynający tą przygodę, możemy wejść na stronę www i chcielibyśmy dostać rady jak zacząć i nie nabawić się kontuzji…

  3. Michale każdy następny start będzie łatwiejszy chociażby tylko dlatego, że będzie następny a nie pierwszy:) Ale łatwy nie będzie żaden:) Moje doświadczenia z debiutu z Malborka z 2013 opisane tu na AT były podobne o ile nie bardziej dramatyczne w wodzie a czas na mecie nie dużo lepszy. Minęły dwa lata i jestem w miejscu, w którym nie widziałem siebie nawet za 5 jak zaczynałem. Ale pracy to kosztowało dużo. Na etapie na jakim teraz jesteś najważniejsza jest systematyczność, wtedy nawet paróweczki nie straszne;)

  4. Howgh! Podpisuję się pod tym, co napisał Tomek, obiema rękami 🙂

    A czas na debiucie – całkiem spoko 🙂

  5. Witaj w klubie ! Typowy błąd kanapowego triathlonisty – rzucanie się na życiówki. Nie chcę zgrywać madrego ale obawiam się Michale że do całkowitego Twojego „wyleczenia” pozostała Ci długa droga. Moim zdaniem „Systematyczny trening, koniec z paróweczkami po kanadyjsku, dobranie pianki, znalezienie bajeranckiej gumki do numeru startowego i jest szansa na zrealizowanie celów związanych z ½ IM (apetyt rośnie w miarę jedzenia)” to jeszcze wciąż za mało. Może nie do tego żeby w kolejnym starcie na 1/4 urwać 3-5 czy nawet 10 minut ale do tego żebyś to co teraz robisz, robił długo, zdrowo i z satysfakcją. Człowiek taki jak Ty czy ja zamieniający kanapę i drinka na triathlon nie może funkcjonować przez pryzmat urywania minut na kolejnych startach przynajmniej przez pierwsze 3 a może i więcej lat. Jak się to będzie robić „z głową” nie wpatrzoną w to co robią i osiągają ludzie którzy mają solidną bazę wypracowaną latami w sporcie ale w to co przeszli aby do dzisiejszego etapu dość, to minuty same bedą odpadać. Towim celem nie powinno być ukończenia 1/2 IM w jakimś czasie ale pokonanie etapu pływackiego bez paniki, z równym oddechem, całego kraulem ( no chyba że całego innym stylem) i w podobnym „stylu” pozostałych dwóch etapów.
    Pozdrawiam i trzymam kciuki.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,375ObserwującyObserwuj
435SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze