Najprostsza odpowiedź – „To zależy” jest na pewno prawdziwa. Bo czym innym jest te niespełna 9 metrów dla biegnącego na pełnej prędkości zawodnika, „połykającego” metr za metrem, a czym innym może być dla kogoś, kto pada z wycieńczenia tuż przed metą i siłą woli, na czworaka, próbuje pokonać ostatnie metry i ukończyć wyścig. W październikową niedzielę tego roku, tuż przed metą maratonu w Poznaniu, miałem się okazję przekonać, ile to jest dla mnie. W tym momencie cofnę się do początku zawodów i powiem parę słów o przebiegu rywalizacji.
Zacząłem bardzo spokojnie, pierwszy kilometr o 3 sekundy wolniej od planowanego tempa maratonu, które miało mi dać na mecie 20 sekund zapasu do wymarzonego wyniku. Wszystkie moje dotychczasowe najlepsze biegi maratońskie zrealizowałem biegnąc tzw. „negative split”, czyli drugą połowę szybciej niż pierwszą i z takim nastawieniem stawałem na starcie maratonu w Poznaniu. Kolejne kilka kilometrów miało więc być w podobnym tempie, bądź minimalnie szybszym. Wynikało to z konfiguracji trasy w Poznaniu. Wiedziałem, że na pierwszej połowie nie mogę „stracić” za dużo cennych sekund, ponieważ druga połowa biegu to kilka podbiegów w tym ten największy na 35 kilometrze. W związku z taką konfiguracją trasy, w naturalny sposób zwiększenie intensywności biegu w drugiej części, nie musiało się wiązać z rzeczywistym przyspieszeniem. Po 3 kilometrach średnie tempo było idealne z zaplanowanym, więc uznałem, że mała grupka, która się utworzyła biegnie równym tempem na taki wynik jak ja.
To był pierwszy mój błąd tego dnia na trasie. Uśpiłem swoją czujność i zadowolony, że tak lekko i przyjemnie mi się biegnie, pokonywałem dalej trasę. Kolejny kilometr sporo wolniej, ale przy pagórkowatej trasie to przecież może się zdarzyć, następny tylko trochę za wolno, ale nie jest źle. Jednak kiedy po 6 km zorientowałem się, że mam już 30 sek. straty do zakładanego tempa, to przestało być śmiesznie. Rzuciłem krótko do sąsiada, że musimy lecieć, bo zaraz stracimy tyle, że nie da się tego nadrobić. Polecieliśmy we czterech, a reszta grupy przez chwilę biegła za nami. W ten sposób dałem się jak dziecko zwieść biegaczom, którzy na starcie rzucają się na nieosiągalne dla siebie tempo i przez pierwsze kilometry rwą do przodu tylko po to, żeby później z każdym metrem zwalniać. To jednak jest maraton i nie było mowy o szybkim odrabianiu strat. Kolejny kilometr szybciej, a ponieważ czuć lekki wiatr, rzucam hasło żebyśmy biegli gęsiego i co kilkaset metrów się zmieniali.
Prowadzę kolejny kilometr i ponieważ ostatnie 2 były lekko z górki, udaje się odrobić 10 sekund. Zmieniamy się na prowadzeniu, jest dalej z górki, ale kolega pociągnął zdecydowanie za mocno i cały kilometr wyszedł szybciej o 11 sek. Zwracam uwagę że nie możemy tak biec, bo się spalimy, kolejna zmiana i następny kilometr wychodzi tragicznie – 20 sek. w plecy. Totalny bezsens. Zamiast wykorzystać współpracę, marnujemy nasz potencjał szarpiąc tempo i tracąc kolejne sekundy. Od tej chwili biegnę dużo uważniej, i jak czuję, że tempo spada to podciągam, na szczęście to już ten etap, że zaczynamy czuć przebiegnięte kilometry i nie ma bezsensownego przyspieszania, kolejne kilometry do półmetka w równym dobrym tempie i udaje się odrobić kilka sekund straty. Czuję się świetnie i zaczynam myśleć o przyspieszeniu, tym bardziej, że druga część to przecież mocne podbiegi, i trzeba zacząć odrabiać straty.
Zaczynamy biec delikatnie mocniej, ale cały czas spokojnie. Pojawiają się kolejne podbiegi, które spowalniają tempo, ale zgodnie z zapowiedziami jednego z kolegów z Poznania, to nic w porównaniu z podbiegiem na 35 km, więc oszczędzamy siły. Odcinek między 20 a 30 km równiutko zgodnie docelowym tempem, mimo, że biegniemy szybciej. Biegnie nas teraz już tylko dwóch, ale kolega nie czuje się już w ogóle na siłach prowadzić. Mimo to cały czas coraz szybciej – cały czas w głowie ten 35 km – i przed podbiegiem mamy już tylko 7 sek. straty. Podbieg, to tak naprawdę 3 km mocno pofalowane i pod górę, więc w sumie dodatkowo 36 sekund w plecy. Ale są siły, więc na płaskim i z górki nogi kręcą mocno i sumarycznie odcinek między 30, a 40 km przebiegnięty szybciej od planu o 12 sek. Biegnę już sam i nawet nie wiem od kiedy, ale wszystko gra. Wiem już, że spokojnie zmieszczę się w zaplanowanym czasie. Teraz już tylko z górki i po płaskim… Czy aby na pewno? Na 41 kilometrze spotykam Piotrka, kolegę z którym kiedyś razem wzięliśmy udział w Rajdzie Przygodowym. Biegnie ze mną 100 metrów i w tym czasie mnie dobija. Mówi że jest jeszcze jeden mocny podbieg.
JAKI K…A PODBIEG?!?! Mam w głowie mętlik. Oglądając profil trasy, nie zwróciłem na niego uwagi, czas mam wyliczony prawie co do sekundy, a tu jeszcze jakiś ostry podbieg? Przecież ja już biegnę na maksa, jak mam jeszcze przyspieszyć? Pod górkę? Jak zobaczyłem to wzniesienie, to nogi się pode mną ugięły (o to akurat nie było trudno, bo były już miękkie 🙂 ). Pionowa ściana z kostki brukowej i ostre darcie do góry? Jedyne co mi przelatywało przez głowę, że to już koniec, że nie ma szansy, żebym zdążył, że ta górka mnie pokonała, że w ostatniej chwili wydarła mi moje zwycięstwo, dlaczego o niej nie wiedziałem, dlaczego nie zwróciłem uwagi na tak ważną rzecz? Ale nie mogłem się poddać i walczyłem do końca. Niewiele pamiętam z tego podbiegu i ostatnich kilkuset metrów. To był naprawdę bieg niemal na maksa, a ostatnie 200 metrów jeszcze przyspieszyłem.
Nie widziałem i nie słyszałem nic i nikogo oprócz zegara na mecie, który im szybciej biegłem, tym szybciej zmieniał wyświetlane sekundy i mimo, że to elektroniczny zegar, dałbym sobie rękę uciąć, że z każdą zmieniającą się cyfrą słyszałem jego uderzenia. W tym momencie na całym świecie były tylko moje kroki i upływające sekundy oraz myśl – zdążę, nie zdążę? Biegłem na pełnej prędkości w kierunku mety maratonu i każdy krok zbliżał mnie do nowej wartościowej życiówki, ale magia liczb sprawiała, że chciałem z całej siły, żeby wynik był poniżej okrągłej liczby. Właśnie, gdy byłem 8,5 metra przed metą, zobaczyłem jak zegar zmienił wyświetlaną na sekundniku wartość z 59 na 00. Na metę wpadłem z wynikiem 2:40:01.
Stanąłem pod bramą i… poczułem ogromne szczęście. Udało się! Przecież osiągnąłem upragniony cel. Przebiegłem maraton w 2:40! Jeszcze tylko się odwróciłem i ukłonem podziękowałem publiczności za doping, który na pewno mi pomógł na ostatnich metrach. Starałem się za wszelką cenę nie myśleć o tym, że się nie udało, bo przecież się udało. To sukces! Znowu udało mi się przebiec drugą połowę maratonu szybciej niż pierwszą. W zasadzie pierwszy raz w życiu miałem taką sytuację, że odrobinę nie zrealizowałem zamierzenia, ale czy na pewno? Ta różnica, to średnio pięć setnych sekundy na kilometr. Każdy, nawet ten kto padł na mecie, jest w stanie przebiec cały dystans o 2 sekundy szybciej. Teraz trzeba celebrować radość.
Tak, to jest ten moment. Cieszyć się z rodziną czekającą na mecie, podzielić się radością z redaktorem z TV, który mnie złapał tuż za metą i chce kilka słów komentarza na gorąco. Teraz już cały świat jest w różowych barwach, mimo że niebo zasnute jest szarymi chmurami. Zrealizowałem ważny cel i teraz będę mógł trochę odpocząć, no może jeszcze za chwilę, bo skoro forma jest, to jeszcze trzeba pobiec mocno 10 km na Biegu Niepodległości. Ale już zdecydowanie będzie można zejść z objętością i wrócić znowu na basen i na rower 🙂 !
Ale przede wszystkim muszę się uczyć na własnych błędach. Nigdy więcej lekceważenia profilu trasy, jeśli chcę biec na wynik. Byłem świetnie przygotowany i wiem, że nawet na tej trasie byłem w stanie pobiec trochę szybciej, więc niepotrzebnie chciałem pokonać dystans ze zbyt małym zapasem czasu. Po drugie, w sprawie tempa ufać tylko sobie, bo wychodzi mi to całkiem nieźle. Uczymy się całe życie, ale ważne, żeby w kolejnych startach z błędów wyciągać wnioski i ich nie powtarzać!
Do zobaczenia na trasach zawodów triathlonowych i biegowych.
Piotrek Szrajner
gratuluję! super wynik. Mi podbieg na 35 km też dał się we znaki. Natomiast tego na 41 km w ogóle nie pamiętam, tak bylem zarąbany.
Piter. Gratulacje choć wiem co czujesz 🙂 na wiosnę pęknie. 2:35 🙂
Uwielbiam czytać takie relacje. Gratulacje za mega wynik!!!
Michał, mam nadzieję, że kontuzja nie jest poważna. W Warszawie szukałem Cię wśród biegaczy i zastanawiałem się dlaczego Cię nie ma. Na Orlenie pobiegniemy razem ;).
Marcin, dziękuję i Tobie również gratuluję udanej walki z królewskim dystansem.
Idealnie oddałeś przebieg trasy. Odczucia na 41km. miałem identyczne. Znacząca różnica między nami to oczywiście wynik, którego Ci serdecznie gratuluję.
Piotrek, sam słusznie zauważyłeś, że to tylko „magia liczb”. Zrobiłeś mega wynik:)
Liczyłem na korespondencyjny pojedynek w Warszawie, ale kontuzja wygrała…