Zawody UCES (Ultra Challenge Espania) w Hiszpańskim Calpe to trzy dni emocji. Odbyły się po raz pierwszy i zorganizowane były przez tego samego Organizatora, który zajmował się UltaraMan’em w Walii. Obecnie zawody w Wali i Hiszpanii odbywają się bez licencji UltraMan. Są to zatem zawody na dystansie ultraman. Imprezy tego typu zaczynają rosnąć jak grzyby po deszczu, gdyż w przyszłym roku oprócz imprezy UCES odbędą się zawody UltraTri w miejscowości Motril. Już od dawna lista startowa jest zamknięta, a limit wynosił 40 osób. Tego typu imprezy odbywają się już na całym świecie m.in. w Meksyku, kilka w Stanach Zjednoczonych, Australii, Izraelu (ta impreza być może będzie włączona do Pucharu Świata w Ultra Triathlonie w 2016r) i Kanadzie, która też po wielu latach postanowiła zrezygnować z licencji. Chętnych nie brakuje, a każdy czuje, że jest to osobista prawdziwa przygoda, podczas której można sięgnąć szczytów swoich możliwości. Z rozmów z większością zawodników wynikało, że głównym motorem napędowym, dzięki któremu stają na starcie, jest to, że zobaczyli filmik z tego rodzaju zawodów i coś się w nich nagle zapaliło. Nie inaczej było z Jurkiem Górskim, ze mną, czy całą resztą innych zawodników, którzy zjawili się na starcie. Miałem bardzo duży szacunek do dystansu Ironman, ale czułem, że bardziej kręci mnie podwójny – ma w sobie trochę więcej tego czegoś. Zrobić Double Ironman’a? To byłoby coś – myślałem. UltraMan wydawał mi się trudniejszy. Okazało się, że jest całkiem inaczej i kompletnie zgłupiałem na punkcie Hawajskich MŚ UltraMan.
Zawody w Hiszpanii to wysiłek w fenomenalnym otoczeniu natury. Wyjątkowa sceneria towarzyszy zawodnikom przez trzy dni zawodów. W tym roku Organizator zaserwował niestety sporo niedociągnięć technicznych. Po części można mu to wybaczyć, gdyż organizował te zawody na obcym i nowym terenie. Trasa pływacka zamiast jednej dużej pętli miała 10 okrążeń po 1km. Woda bardzo ciepła – temperatura 22,5 stopnia. W ciągu zawodów pogoda niby nie rozpieszczała, a temperatura wahała się w granicach 18 stopni Celsjusza. W górach było znacznie chłodniej i mglisto. Drugiego dnia dodatkowym utrudnieniem był deszcz. Każdego dnia przed startem pływałem w morzu. Taka woda o tej porze roku to prawdziwy rarytas. Pływanie przed zawodami było delikatne i luźne. Nie ma nic cudowniejszego niż takie rozluźniające treningi przed startem. Woda dość słona, ale dzięki temu można spokojnie dryfować na tafli i rozluźniać mięśnie.
Mimo, że pływam całkiem nieźle, zawsze przed pływaniem długodystansowym czuję duży respekt. Pierwsze kilometry są trochę na wariata, a dobrą formę zaczynam czuć po 3-4km. Później już jakoś idzie. Kolejny etap to około siódmy kilometr, kiedy czujesz jakby twoje stopy były płetwami. Ekscytujący moment, bo czuje się, jak wielką rolę odgrywają nogi w pływaniu. Czuć doskonale, jak woda wije się wzdłuż ciała. Zawsze staram się zapamiętać jak najdłużej takie momenty, bo wtedy czuję, że naprawdę płynę. Na treningach zawsze się śmieję, że to czas ekstazy wodnej. Jeśli wiosłuje się mocno, to czasem pojawia się zmęczenie w nadgarstkach. Tym razem takie uczucie przyszło dopiero po dziewięciu kilometrach. Wtedy człowiek zdaje sobie sprawę, ze szczegółów techniki pływania. Zachęcam wszystkich zrobienia czasem długiego treningu pływackiego. To da Wam fantastyczne odczucia odnośnie waszego pływania.
Z wody wyszedłem pierwszy z czasem 3h 8min. W ustach miałem dziwne uczucie przyklejonej soli do języka w miejscach kubków smakowych. Podczas pływania było kilka zawirowań z odpływającymi bojkami, ale dystans podobno się zgadzał (nie używam gps). Dużą pomocą był Jurek Górski, który wchodził do wody w ubraniu i dokarmiał mnie na 3,6 i 9km. Podpowiedział mi, jak nawigować, żeby nie pływać jak żaglówka. Zwłaszcza, że w głębi morza była dość duża fala i słabo było widać kolejne bojki. Płynąłem więc na „żurawia”.
Wyjście z wody po drabince, dwa kroki na ziemi i jeśli człowiek się nie zatacza, to znak, że jest dobrze. Czasem szaleje błędnik, ale w tym wypadku było ok. Najszybsza strefa zmian T1 w Ultramanie to 34 sek. Rekord należy do świetnego Jana Svedsena z Norwegi. Jan jest jedną z żyjących legend UltraMana i wielu dyrektorów tego typu zawodów bardzo często opowiada o jego poświęceniu i filozofii życia. Dotyczy ona umiejętności osiągnięcia równowagi, balansu w życiu, czyli tego, co dla nas triathlonistów jest najtrudniejszą sprawą.
Trasa rowerowa pierwszego dnia to 132km z przewyższeniami prawie 2000m. Z plaży wyjeżdża się wąską uliczką i przez pierwsze kilometry wjeżdża serpentynami. W trakcie przygotowań do zawodów, popełniłem jednak podstawowy błąd, do którego muszę się teraz przyznać. Od kiedy odkryłem w sobie pasję jazdy rowerem, ważne stało się dla mnie jeżdżenie samo w sobie: raz szybciej, raz wolniej, szybkie czasówki, raz w nocy, raz nad ranem. W ogóle nie interesowałem się sprzętem i nie zastanawiałem się jak trenować, do kiedy i po co są konkretne etapy? Najważniejsze było pokonywanie dużej liczby kilometrów z różnymi prostymi zadaniami. Pamiętam artykuł Grzegorza Zgliczyńskiego na temat objętości. To dodatkowo zapaliło mnie do tego, żeby nie wsiadać często do samochodu i ze spotkań oddalonych od domu w granicach 200km, wracać rowerem.
Tak zaczęły się moje starty w nocnych zawodach na 300km, czy szukanie równie wkręconych ludzi. Tak trafiłem na mojego przyjaciela Remka, z którym w piątki i w soboty jeździliśmy po 100-150km zimą o 22:00 przy -5, a czasem nawet -10 stopni Celsjusza. Remek przejechał Race Across America – prawie 5tys. km non stop. Na początku marzłem do tego stopnia, że po przyjeździe do domu z treningu nie byłem w stanie zasnąć z powodu bólów stóp od zimna. Z czasem nauczyłem się ubierać lepiej. A wyobraźcie sobie, że nie cierpiałem roweru, gdy zaczynałem triathlon w 2011 roku. Wydawał mi się zupełnie nudny i robiłem go trochę na siłę. Teraz marzy mi się podróż dookoła świata. Jest to niezwykły sposób podróżowania, który odkryłem w tym roku. Daje szansę dotknąć każdego kawałka podłoża. Ma się bliski kontakt z masą nowych ludzi i doświadcza się dużo więcej. Rower jest przygodą, cały czas coś nowego, cały czas coś się zmienia.
W tym roku w ramach przygotowań do Double IronMan’a wsiadłem na rower i ruszyłem z Warszawy nad Solinę. Kiedy już tam dotarłem, to pojechałem dalej przez Słowację i Węgry, żeby zrobić dużą pół pętlę w Rumunii, jadąc przez tamtejsze dzikie góry. Myślałem, że Rumunia nigdy się nie skończy, aż w końcu dojechałem do Serbii. Przeciąłem Serbię, następnie Chorwację i dojechałem na 7 dni przed zawodami do Słowenii. Przez miesiąc zrobiłem 2800km. Tam gdzie się dało, to biegałem, a tam gdzie była woda, to pływałem. Świetnie uczucie, jakby człowiek „płynął” tym triathlonem i bawił się wysiłkiem. Chociaż nieraz było ciężko, jak podczas nocy w namiocie podczas burzy, ale wspomnienia zostają super. Bałem się tej wyprawy, ale robiąc kolejne kroki po prostu jechałem i stawałem się mocniejszy.
Historii mam całą masę. Raz, gdy jechałem cały dzień w deszczu postanowiłem, że tym razem prześpię się w wynajętym pokoju. Wszedłem do domku w Rumunii, żeby wynająć pokój, nawet nie zauważając czerwonych lampek w szybach. W środku dziewczyny parsknęły mi śmiechem w twarz, gdy zobaczyły objuczonego sprzętem, pytającego o możliwość noclegu. Gdy dojechałem do miejsca zawodów w Słowenii, gdzie miałem nocować przez najbliższe parę dni, to padłem na dwa dni na łóżko i prawie z niego nie wstawałem. Podnosiłem się tylko na posiłki. Leżąc w łóżku zastanawiałem się, co ja głupiego zrobiłem, i że nie dam rady wystartować w zawodach, które były moim głównym celem na ten sezon.
Tak jak w Pucharze Świata w Ultra Triathlonie w Słowenii wsiadłem na rower jak zakodowany i leciałem nie myśląc o niczym, mieszając w czołówce zawodów jako nieznany nikomu zawodnik, tak w Hiszpanii, wjeżdżając pod górę na przełożeniu 21, nie byłem w stanie odlecieć – niczym skoczek narciarski spóźniający skok. Później Jurek Górski złapał się za głowę, bo myślał, że mam pod kontrolą sprawy techniczne. Nie dało się kręcić z odpowiednią kadencją i zamiast wjeżdżać pod górę swobodnie, nabijałem uda ciężko przepychając korbę. Na drugi dzień Jurek kazał mi obejrzeć wszystkie rowery i zobaczyć, jak inni się do tego przygotowali. Pierwszy zawodnik po pierwszym dniu – 52 letni „żyła” -miał zębatkę 32. Ostatecznie wygrał też te zawody. Miałem ochotę trzepnąć się w łeb! Na szczęście organizator zapewniał wóz techniczny z profesjonalnym mechanikiem, który jedyne co był w stanie zrobić, to pozmieniać zębatki z moich kół zapasowych. Trafiła się 25-tka, ale i tak było trochę za mało.
Drugi dzień to dwie pętle po 150km i 4 tys. metrów podjazdów. W ten oto sposób Jurek zmuszony był nauczyć mnie robić S-ki. Biegł mi przed moim rowerem i pokazywał jak zataczać pętle, aby oszczędzać siły. Ja się głupio śmiałem, że tańczę tak po jezdni od tego wina w bidonach. Było to komiczne i tragiczne jednocześnie, bo jeszcze dwa miesiące temu wjeżdżałem na trudniejsze góry i to ciągnąc za sobą przyczepkę 30kg. Ciężko się w takich chwilach rozkoszować majestatycznymi widokami. Ale pasja do wysiłku i pracy to moim zdaniem powód, dla którego tak wielu z nas uprawia ten sport. Kolejny cytat Jurka, który sobie zapamiętałem to: „Nie ma miłości bez bólu”. Można w tym znaleźć zawsze ukojenie…
Wracając jednak do drugiego dnia, należy wspomnieć o wozie technicznym i nawigowaniu. Wóz techniczny to Twoja grupa ludzi, która cały czas Ci towarzyszy i pozwala wznieść się na szczyty Twoich możliwości. Krzyczysz, że chcesz makaron – dostajesz makaron, chcesz gorzkiej czekolady – dostajesz gorzką czekoladę. Prawie jak w restauracji! Za to kocha się swój zespół! Za to, że cały czas są z Tobą i robią różne głupie rzeczy jak choćby taniec Haka znany z rugby. Wszystko po to, żeby w pomóc Ci w kryzysie. Wyobraźcie sobie, że moja dziewczyna Natalia robi mi kaszę jaglaną o czwartej nad ranem i przygotowuje resztę jedzenia po to, żebym o 7:00 rano wsiadł na rower i jechał przez 13,5h. Team musi nawigować i zmagać się z wieloma innymi problemami. Musi też pamiętać, żeby odżywiać sam siebie. To bardzo ciężka praca, którą trzeba doceniać. Rzekłbym, że team jest bardziej wykończony po imprezie niż sam zawodnik.
W przypadku UECS mapy trasy nie były przygotowane idealnie, było dużo błędów. Raz zgubiłem ekipę i musiałem podłączyć się do innego teamu. Niestety jadąc pierwsze okrążenie jeszcze na trzecim miejscu, musiałem zatrzymać się na obiad z jednym z Hiszpanów, którego strategia przewidywała właśnie przerwę. On rozłożył się na fotelu i przez 15 min jadł makaron. A ja tak bardzo chciałem jechać i gonić. Przyzwyczajony jestem do tego, że po starcie nie schodzę już z roweru. Hiszpan po obiedzie jechał dużo wolniej i musiałem się z nim telepać. W przerwie próbowałem skontaktować się z moim zespołem. Skorzystałem z telefonu hiszpańskiego teamu, ale niestety w górach nie było zasięgu.
Po jakimś czasie znaleźli się sami. Byłem trochę wkurzony, ale napięcie postanowiłem rozładować na trasie. Akurat był koniec gór, więc miałem pole do popisu. Padało i było mokro, ale miałem to gdzieś. Nagle prawie zjechałem na wprost na zakręcie, bo nie mogłem wyhamować i wtedy się opamiętałem.
Przed końcem pętli był dość szybki odcinek, a ja miałem pożyczone koła z niskim stożkiem – odpowiednie na ten moment. Fenomenalny świst powietrza z mocno kręcących się kół tylko mnie napędzał – od razu zakochałem się w tym dźwięku. Starałem się wtedy nie myśleć o swoich błędach czy problemach. Cieszyła mnie jazda, mimo że nie byłem w stanie wykorzystać w pełni drzemiącego w moich nogach potencjału. Wiedziałem, że trzeba się pocieszyć tym, gdzie jestem i że jestem… tu i teraz. Myślę, że najważniejsze jest cieszyć się z tego, co robimy – tak długo, jak to możliwe. Nawet jeśli nie idzie lub nie poszło po naszej myśli. Tego dnia Jurek powiedział mi, że wolałby być po drugiej stronie i cierpieć.
Miał szansę pocierpieć trzeciego dnia na biegu. Jak sam stwierdził, złapał wiatr w żagle i poczuł, że wrócił. Pierwszy maraton był prawie cały czas pod górę. To była typowa agrafka – biegnij tam i z powrotem. Ostatnie 6km pierwszego maratonu to podbieg serpentyną. Dużo trudniej się wracało. Zbieganie po podbieganiu okazuje się bardzo trudne. Od 30km biegłem na zmianę z Hiszpanem raz 3ci raz 4ty. Tuż po starcie czułem się bardzo słabo – kręciło mi się w głowie i miałem ochotę cofnąć śniadanie. Na szczęście tlen i ruch zawsze dobrze wpływają na umysł i ciało. Po paru kilometrach wróciłem. Jadłem same banany i arbuzy. Tego dnia arbuzy smakowały najlepiej. Czułem doskonale ich słodycz i dużo wody. Kryzys jak zawsze przyszedł po około 50-ciu km. Bieg wtedy robi się trudny. Ciągnęliśmy się z Hiszpanem, raz on prowadził, a raz ja. Tak już dobiegliśmy do mety – razem, chociaż jest jeszcze pewna zabawna historia, która pojawiła się na sam koniec.
Z wozu technicznego usłyszałem, że będę trzeci, jeśli utrzymam równe tempo z Hiszpanem, bo mam nad nim 6min przewagi. Muszę tylko bezpiecznie z nim dobiec. Na 70-tym kilometrze podłączył się do nas Jurek jako pacemaker. Hiszpan się przeraził, bo myślał, że jeszcze przyspieszymy, a on nie wytrzyma tempa. Jurek zdecydował, że dociągnie nas na spokojnie do mety – 1,5km biegu i 3min szybki marsz. Ulżyło nam. Wszyscy mieliśmy już dosyć. Nagle 8-km przed metą Hiszpan mówi, że on musi biec. Zdjął kurtkę, rzucił ją swojej ekipie i zerwał się w tempie co najmniej 5min/h, nie patrząc na to czy górka czy z górki. Jurek obraca się i mówi do mnie: oszukał nas, zerwał umowę! Był już całkiem daleko i myślałem, że nie dam rady. Zacząłem myśleć tylko o kolejnych krokach, każdym pojedynczym. Zacząłem się odmulać, potem już nieźle biec. Bóle trochę się rozeszły i dogoniłem Hiszpana. Usiadłem mu na plecy. Teamy krzyczały już tylko, który jest kilometr i żeby wytrzymać do końca. Nagle Hiszpan zaczął słabnąć i znowu wyszedłem na prowadzenie. Nie do końca było jasne, ile jest do mety i kto to wytrzyma. Po jednym z podbiegów mój rywal zaczął iść, nie miał sił. Przybiłem mu piątkę i kazałem truchtać za mną. Zostało tylko 1,5km do mety. Dobiegliśmy szczęśliwi, razem podnosząc taśmę. Na mecie okazało się, że były jakieś poprawki w wynikach i że niestety jestem 4-ty. Radość, że to już się skończyło była tak wielka, że w ogóle o tym nie myślałem. Miałem to za sobą i walczyłem do końca.
Gratulacje należą się dla drugiego polskiego teamu Jurka Pastuszaka, który po ciężkich bojach zajął 2-gie miejsce. Jeśli chodzi o mnie to po raz trzeci przeżyłem triathlonowe ultra. Doświadczyłem kilku epickich chwil, jak choćby bieg z Jurkiem i całe to jego niesamowite wchodzenie do wody w ubraniu. Uodporniłem się na jeszcze większe zmęczenie i przede wszystkim zebrałem bardzo ważne doświadczenie. Dostałem potwierdzenie, że mogę się spokojnie ubiegać w przyszłym roku o udział w Mistrzostwach Świata UltraMan na Hawajach. Czuję się teraz jak 29-letni mały chłopiec, który zaraz zrobi coś szalonego w swoim życiu. Zamierzam spakować się, wsadzić rower w pudło i polecieć na wiele miesięcy do Tajlandii, żeby trenować w hawajskich warunkach i jeść bardzo dużo kolorowych owoców, zapijając to wszystko wodą kokosową. Będzie to przygoda życia pt. „Rok dla sportu”, z finałem UltraMan Hawaii.
Gratulacje, to raz. Dwa – chapeau bas za podjęcie rękawicy ultra. Trzy – brakuje mi tylko zakończenia przygody z domu z czerwonymi lampkami; sądzę, że rozwinięcie tego tematu dodałoby kolorytu całej opowieści i podniosłoby jej walory krajoznawcze 😉
Dzięki Panowie. Kolejne plany już w toku 😉
Dobrze uchwycil to Tomasz, faktycznie epicka walka…. Szacunek!
Tylko chwile? Ja myślę że cały ten start był epicki i życzę kolejnych. Gratulacje!
Takie właśnie rzeczy pamięta się do końca życia, będzie co wspominać nie tylko na starość. Gratuluję i trzymam kciuki za realizację kolejnych planów.