Nocne spotkanie z Pocahontas, czyli Sequel do „O wyższości pływania żabką…”

Przez wiele lat Ojciec Założyciel Akademii Triathlonu propagował pomysł, że trenować można wszędzie. A nawet należy i wypada. Bardzo sobie wziąłem do serca tę zasadę i szukałem okazji.

Na początku 2011 roku, w drugim sezonie uprawiania triathlonu, zapisałem się na Mistrzostwa Europy na dystansie 70.3 IM. Czyli tak zwana „połóweczka”. Powodów było kilka: ograniczona oferta na rynku krajowym, moje wybujałe ego oraz  poszukiwanie ładnych medali i słabych przeciwników.

Mistrzostwa zaplanowano na połowę sierpnia  w Wiesbaden koło Frankfurtu n/Menem. Miejscowość była mi znana z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, produkują tam autobusy dowożące pasażerów do samolotów, a na lotniskach spędzałem wtedy duuużo czasu. Po drugie, jest tam olbrzymia baza wojsk amerykańskich.  No i w tym uroczym miasteczku zmarł i został pochowany Marek Hłasko, mój imiennik i bożyszcze okresu dorastania.

Zawody opłaciłem, zarezerwowałem sobie hotel i rozpisałem treningi.

Pracowałem wtedy w amerykańskiej firmie konsultingowej o  zasięgu globalnym.  Używa się tego określenia, żeby dodać sobie splendoru i zaimponować klientom.  W kwietniu dostałem propozycję nie do odrzucenia: – Jedziesz do miasteczka Sudbury w Kanadzie. O Kanadzie słyszałem, ale o miasteczku Sudbury już nie. Moim punktem docelowym była kopalnia niklu należąca do korporacji Yamana. Zgodziłem się pod warunkiem, że zakwaterowany będę  w hotelu z basenem, w którym będę mógł trenować. Sporo wtedy podróżowałem i zgodnie z Czwartą Regułą Grassa „Trenuj wszędzie i zawsze” czasami trenowałem o dziwnych porach i w zaskakujących miejscach.

Ludzie odpowiedzialni za logistykę zapewnili mnie, że basen jest i to otwarty 24h na dobę. Dla pewności zajrzałem na stronę internetową hotelu. Wszystko się zgadzało: gwiazdki, wyposażenie siłowni i lazur basenu. Tekst poparty odpowiednimi zdjęciami.

Podróż była długa i pouczająca. Najpierw skok przez Atlantyk do Toronto. Potem długie oczekiwanie w lotniskowym barze z powodu załamania pogody, a ponieważ był to kwiecień, załamanie oznaczało śnieżycę. Samolot był opóźniony, opóźniony i coraz bardziej opóźniony. Wreszcie, ze względu na mgły i śnieżycę, która się uwzięła, odwołano lot na amen. Ostatnie 400 kilometrów trzeba było przejechać taksówką. Bo – jak to w konsultingu –  rano mieliśmy kluczowe spotkanie z cholernie ważnym klientem.

Do hotelu dotarliśmy około 3 nad ranem. W Europie ludzie właśnie kończyli jeść śniadanie. Ponieważ ostatnie godziny przespałem, byłem świeżutki jak włoski lekarz po 36 godzinnym dyżurze. Ze snu i tak kiszka, postanowiłem więc pójść za ciosem i odhaczyć zaplanowany trening pływacki. Włożyłem pływackie majtaski (nie, nie… nie te z bawełny uzbeckiej), klapki basenowe i na czoło fantazyjnie nasunąłem okularki pływackie. Całość okręciłem hotelowym szlafrokiem z hinduskiej bawełny. Obok egipskiej, hinduska bawełna jest najlepsza.

Bezszelestną windą zdobioną bogato chromem i niklem z miejscowej kopalni zjechałem na dół. Babeczka w recepcji, krewna Pocahontas o szlachetnych, indiańskich rysach twarzy –  albo rodzice byli po prostu uchodźcami z Wietnamu – popatrzyła na mnie z zaciekawieniem, ale i niepokojem. Pomyślałem, że pewno niewiele osób korzysta z basenu o tej porze.

Tonem światowca i bywalca najdroższych hoteli poprosiłem o kartę magnetyczną do strefy fitness. Skośne oczy recepcjonistki jeszcze bardziej się skrzywiły i zamieniły w dwie wąziutkie szparki. – Aaa – pomyślałem. – To tak wyglądają „oczy szeroko otwarte” w ich wersji etnicznej. Na pytanie, co planuję robić w strefie fitness, uśmiechnąłem się z europejską wyższością i pomyślałem. – Co ona, do qrvy nędzy nie widzi stroju i okularków?

Proszę pani – odpowiedziałem z moim kreolskim akcentem nabytym przez latach mieszkania w Nowym Orleanie. – Jestem triathlonistą będącym w kluczowej fazie przygotowań do mistrzostw Europy na dystansie ½ Ironmana i jeśli nie wykonam zaplanowanego na dziś treningu, to cała wypracowana forma pójdzie się paść na prerie razem z bizonami. Nieodwołalnie muszę przepłynąć kilometr z hakiem, please!

A ona na to:

Oj, oj… hi, hi, hi – teraz rozumiem. Have a nice day and enjoy your stay in our hotel.

Podaną kartę ująłem w dwa paluszki i mlaskając klapkami po lśniącej posadzce ze sztucznego marmuru podreptałem w kierunku strefy fitness.

Basen był pięknie wyłożony błękitnymi kafelkami, dokładnie jak na obrazku.  Miał kształt zdrowej nerki bez symptomów choroby alkoholowej – to też się zgadzało. Ale był jeden problem…. Ten basen miał 5 metrów długości!!! Zostałem zdradzony o świcie!! Jak ten cholerny fotograf uzyskał taką głębie?!?

Nawet nie liczyłem, ile musiałabym zrobić nawrotów, aby wypływać swoją normę. Na szczęście miałem plan B. Łykając gorzkie łzy rozczarowania wsiadłem w szlafroku i klapkach na rower stacjonarny. Zrezygnowany kręciłem pedałami patrząc w kanadyjską czarną i zimną czeluść za oknem. W szybie odbijał się facet na rowerze z pływackimi okularkami na czole kręcący wściekle pedałami ze słowiańską determinacją na twarzy.

Walcząc z takimi i podobnymi przeciwnościami dotarłem do linii startu w Wiesbaden, które jak każde szanujące się miasto w Europie na południe od Dunaju i na zachód od Łaby ma swoje rzymskie ruiny, winnice oraz pasmo górskie Taunus.  Pokonując epicki podjazd (kto tam był, wie o czym piszę) dotarłem nawet do mety, ale to już materiał na kolejny tekst.

Marek Strześniewski
Marek Strześniewski
Absolwent Uniwersytetów Warszawskiego i Jagiellońskiego oraz University of Illinois w USA. Od końca lat 90-tych prowadzi w Polsce założoną przez siebie firmę doradczą IMPACT Management. Ponad 300 zrealizowanych projektów koncentrowało się na zagadnieniach efektywności indywidualnej i organizacyjnej, optymalizacji kosztowej, dynamizacji sprzedaży oraz wdrażaniu strategii. Od 10 lat trenuje biegi długodystansowe i triathlon, gdzie wykorzystuje techniki zarządzania czasem i wyznaczania celów. Ukończył między innymi maratony w Nowym Jorku, Berlinie i Amsterdamie, oraz zawody triathlonowe na dystansie IRONMAN w Kopenhadze. Felietonista, bloger i ekspert Akademii Triathlonu w dziedzinie zarządzania czasem i efektywności indywidualnej.

Powiązane Artykuły

5 KOMENTARZE

  1. Autor, Autor! Czekam na więcej. Już nie mogę doczekać się barwnych opowieści z tras 🙂 Obyśmy nie musieli czekać 10 dni.

    • Bartek, powiem Ci szczerze, że jestem zawiedziony. Tytuł okazał się typowym clikbaitem ? zapowiedź wyglądała obiecująco: “nocne spotkanie z Pocahontas”, a tu się okazało, że to była taka Pocahontas jak ja George Clooney, i nie nocne tylko poranne, bez nocy, więc… sam rozumiesz… ?

      • Faktycznie tytuł wskazywał na łapanie klikalności, jednak sam tekst nie zawiódł. Pocahontas co prawda nie pływała w nocy żabką, jendak barwne opisy zrobiły klimat 😀

        • To prawda Bartek. Od dzisiaj tylko tak będę wchodził na trening: „mlaskając klapkami po lśniącej posadzce ze sztucznego marmuru podreptałem w kierunku strefy fitness.” 🙂 😉

        • Panowie, spokojnie, nie wszystko na raz. Sezon długi, a zawodów nie ma. Musimy stopniować napięcie. Ja w tym hotelu mieszkałem dwa tygodnie. Pocahontas miała siostrę i ta, to była niezła żabka.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,772ObserwującyObserwuj
19,300SubskrybującySubskrybuj

Polecane