Filip Szymonik: „Nie ma szczęścia bez smutku, nie ma sukcesu bez bólu”

Zapraszamy do przeczytania rozmowy z trenerem i zawodnikiem Filipem Szymonikiem. Poruszyliśmy w niej arcyważne tematy, których publicznie prawdopodobnie nikt wcześniej nie omawiał w tak szerokim zakresie. Dowiecie się m.in. tego czym jest nieskończony ból, co zrobić, żeby dogonić europejską czołówkę oraz co to jest uzależnienie mechaniczne od sportu.

Filip Szymonik jest jednym z czołowych zawodników AG w Polsce. Na swoim koncie ma wiele wygranych wyścigów na różnych dystansach. Ostatnio w Poznaniu zdobył slota na przyszłoroczne mistrzostwa świata IRONMAN 70.3, które odbędą się w Lahti. Obecnie szykuje się do udziału w mistrzostwach świata w Abu Dhabi.

W rozmowie, której zapis prezentujemy poniżej, Szymonik bardzo szczerze i otwarcie mówi o tym, jak On postrzega triathlon. Z jakimi problemami natury fizycznej i psychicznej mierzą się zawodnicy. Wyjaśnia, skąd się takie problemy biorą oraz mówi też o tym, co należy zrobić, żeby osiągnąć poziom europejski/światowy.

Akademia Triathlonu: Jesteś zawodnikiem i trenerem. W mediach społecznościowych występujesz jako Filip Szymonik – Endless Pain. Czy ten niekończący się ból w nazwie to zachęta, przestroga czy po prostu rzeczywistość triathlonisty widziana Twoimi oczami? Co dokładnie rozumiesz przez te słowa?

Filip Szymonik: Każda osoba, która trafi na nazwę „Endless Pain” będzie ją rozumieć w inny sposób. Mówiąc najprościej – jest to definicja naszego życia. Ból towarzyszy człowiekowi od narodzin do śmierci. Nie ma szczęścia bez smutku. Nie ma sukcesu bez bólu. Całe nasze życie jest pasmem wzlotów i upadków i trzeba sobie z tym radzić i mieć świadomość, że zawsze po bólu przychodzi brak bólu, ulga czy szczęście.

Jest kilka rodzajów bólu. Te, które sprawiają nam radość oraz te, których nie chcemy nigdy doświadczać. To jest dużo bardziej obszerne i jest większe niż sport. Ja bardzo lubię ból treningowy. On pozwala mi przekraczać pewne granice, które zakodowane są w głowie. Zawsze po takim bólu przychodzi szczęście, aczkolwiek moją misją jest przekazywanie tego, że nie tylko w związku z bólem możemy poczuć ulgę i nie tylko po bólu „wychodzi słońce”.

Nazwa „Endless Pain” jest bardzo obszerna. Definiuje nasze życie. Opisuje je od tej cięższej strony, właśnie od strony bólu, ale prawda jest taka, że jeśli w życiu jesteś gotowy na ból, to jesteś też gotowy na sukces. Trzeba być na niego gotowym, bo będzie nieskończony, bo będzie nam towarzyszył do końca życia. On nie omija nikogo, ani sportowców, którzy osiągnęli pasmo zwycięstw, ani ludzi, którzy osiągnęli sukcesy duchowe czy materialne. Na ten temat można by mówić bardzo długo.

Niekończący się ból w moim przypadku związany jest też z historią moich kontuzji i z osobistymi przeżyciami. Głównie z depresją, z którą od kilku dekad zmaga się mój ojciec. Jako syn osoby chorującej tak długo na depresję, wiem, albo domyślam się tego, czym jest ból istnienia i jak niezrozumiała jest ta choroba w społeczeństwie oraz jak mało się o niej mówi. Od mamy, która jest przy ojcu przez całe życie mimo wszelkich przeciwności i w ogóle od obu rodziców nauczyłem się tego, jak sobie radzić z ciężkimi sytuacjami w życiu, jak naprawić to, co złe wokół nas. Przez całe życie zmagam się z bólem zarówno fizycznym, jak i duchowym i stąd się to wszystko bierze.

AT: W jednym z wywiadów mówiłeś, że jesteś uzależniony od sportu. Mógłbyś rozwinąć tę myśl? Od czego konkretnie jesteś uzależniony?

FSz: Jestem uzależniony od sportu mechanicznie. Jest to przejście z innego uzależnienia w uzależnienie od sportu. Zostawię dla siebie to, od jakiego. Uświadomiła mi to moja psycholog Małgorzata Szczugieł, którą serdecznie pozdrawiam. Ona pokazała mi, jak wyglądają procesy, które sprawiają, że jestem tak mocno w sporcie i dlaczego tak bardzo skrajnie potrafiłem w nim być. Jesteśmy na etapie obserwowania tego wszystkiego. Moją misją jako trenera jest przekazywanie tego, że jesteśmy gotowi na ból, ale są też tego jakieś granice. Nawet jeśli włącza się nam „nieśmiertelność”, to trzeba pamiętać o tym, że czegoś takiego tak naprawdę nie ma. Bardzo łatwo jest popaść w uzależnienie nawet od sportu i zaniedbać przy tym inne sfery życia, równie ważne. Mało tego – sfery, które jeśli będą zaniedbane, nie pozwolą nam na osiąganie dobrych wyników sportowych. Nie da się tego zrobić bez odpowiedniego balansu. Można być mocnym tzw. freakiem i być mocno ukierunkowanym na uprawianie sportu, ale tu jest bardzo cienka linia i to może bardzo krótko trwać. A sam upadek jest ciężki.

Wraz z moją psycholog obserwujemy obecnie moje reakcje. To, jak zachowuję się w trakcie kontuzji, podczas infekcji i w sytuacjach, gdy z różnych powodów nie mogę trenować. To jest właśnie uzależnienie mechaniczne – to, jak bardzo źle potrafię wtedy reagować i jak źle odbija się to na moim życiu pozasportowym. Chcę, aby porażki czy nawet zwycięstwa nie wpływały tak skrajnie na mnie i na moje zachowanie.

AT: Skoro jesteśmy przy temacie, nazwijmy to, sportowego cierpienia. Dużą popularnością cieszy się obecnie triathlon w wersji ultra i extreme. Nie trzeba być specjalistą, żeby stwierdzić, że w szczególności te wyczyny ultra mocno obciążają organizm. W wywiadzie, który ostatnio opublikowaliśmy, pływak, olimpijczyk Paweł Korzeniowski, który kilka sezonów trenuje triathlon, mówi, że „ten triathlon to on taki wcale zdrowy nie jest”. Jakie masz zdanie jako trener na ten temat? Da się wytyczyć granicę między zdrowym/niezdrowym triathlonem?

FSz: Środowisko triathlonowe, osoby trenujące triathlon są tak bardzo destrukcyjne… Bardzo dużo osób trafia do triathlonu z różnymi problemami przenoszonymi z życia prywatnego. Robią to po to, żeby uwolnić emocje i jednocześnie dalej się ranić, ale w inny sposób. Można powiedzieć, że jest to ranienie się fizyczne, które pozwoli na uwolnienie się duchowe i poczucie, chociaż przez chwilę, ulgi. Poznałem środowisko triathlonowe i widzę, jacy ludzie są w nim, oczywiście nie wszyscy. Mam zawodników bardzo rozsądnych, od których sam mogę się wiele nauczyć.

Moim zdaniem da się wytyczyć granicę. Dla każdego będzie ona inna. Będąc w triathlonie, trenując amatorsko, ale poświęcając na to każdą wolną chwilę, trzeba pracować z psychologiem, żeby nie zatrzeć tej granicy zaniedbywania innych rzeczy, które są ważne w życiu. Można powiedzieć, że dochodzimy do tej umownej zdrowej granicy, gdy nasze porażki w sporcie, który teoretycznie robimy z „zajawki” i który nas uszczęśliwia, nie wpływają negatywnie na nasze życie prywatne. Jeżeli rozmyślamy o tym tylko na zasadzie tego, że: ok, nie wyszły mi jakieś zawody, nie wykonałem treningu etc. Jeśli sami lub z trenerem jesteśmy w stanie dokonać analizy, co poszło nie tak. Siedzi nam to w głowie, ale możemy dalej funkcjonować w życiu, to jest wszystko w porządku. Niezdrowo zaczyna robić się wtedy, gdy wyniki sportowe – mówimy ciągle o amatorach – zaczynają się mocno przekładać na życie prywatne. Zaczynamy zaniedbywać sprawy. Pojawia się apatia, obojętność, lenistwo.

ZOBACZ TEŻ: Paweł Korzeniowski: “Ten triathlon nie jest do końca zdrowy”

Mówię to w oparciu o swoje doświadczenia. Mam świadomość, że jestem uzależniony i cały czas to obserwuję. Chcę uświadamiać społeczność, że triathlon jest fajny, że triathlon może być zdrowy, ale trzeba nie tylko zasuwać i ciężko trenować, ale trzeba też sporo rozmawiać. Przede wszystkim o uczuciach i odczuciach związanych z uprawianiem tego sportu.

Czy ultra jest zdrowe? Czy pełny dystans jest zdrowy? Powiem tak – żaden wysiłek fizyczny, który jest na pograniczu, a ja często do takiego wysiłku się doprowadzam, nie jest zdrowy. Zdrowa to jest aktywność fizyczna na poziomie raz dziennie przez dwa czy trzy razy w tygodniu. Coś, co sprawi, że utrzymujemy nasze ciało i mindset w ryzach i w ruchu. To ma na nas korzystny wpływ. Jak opuścimy jeden trening, to przecież nic złego się nie dzieje.

Trenowanie do dystansów, o których wcześniej mówiłem, a także trenowanie do krótkich dystansów, również może być zdrowe. Trzeba tylko bacznie obserwować siebie i rozmawiać o tym, co się dzieje i co tak naprawdę jest ważne. Jeżeli ktoś jest amatorem, półprofesjonalistą i dla niego sport jest czymś najważniejszym, to jest źle. Jeżeli ktoś jest PRO i zarabia na życie, uprawiając triathlon, a na pytanie o to, czy mógłby bez tego żyć, odpowiada wymijająco lub odmawia odpowiedzi, to też warto się temu przyjrzeć. Jeszcze niedawno sam byłem zdania, że żeby osiągać największe sukcesy, trzeba być całkowitym „freakiem”. Tak jest, to na pewno pomaga, bo wówczas burzy się wszystkie granice istniejące w głowie, ale warto sobie zadać jedno pytanie: Jakie to będzie miało konsekwencje w przyszłości?

Znam takich zawodników, którzy często bez głowy do tego podchodzą, bez emocji. Na tym etapie, na którym są, wygrywają bardzo dużo. Dzięki temu, że mało myślą o tym, co dalej i czy na pewno warto to w ten sposób robić, osiągają cele, które są poza zasięgiem zwykłych śmiertelników. Każdy z nas jest inny i ma inne preferencje. Jedni skupiają się na tym, co teraz, a inni przykładają wagę do tego, co będzie za chwilę.

AT: Po starcie w ME w Monachium, gdzie również i Ty wystąpiłeś, Agnieszka Gadomska napisała, że Europa AG jest silna i nam ucieka. Co można zrobić lepiej, żeby zacząć gonić europejską czołówkę? Pytamy z tego względu, że wiemy, że już teraz jako rekreacyjni wyczynowcy trenujecie ponad 20 godzin tygodniowo. W jakich obszarach, bo chyba już nie w objętości, szukać poprawy?

FSz: Zazwyczaj jest tak, że objętością można bardzo dużo zrobić. Zawodnicy, którzy zaczynają współpracę z trenerem, często notują najlepsze wyniki przez rok czy dwa lata od chwili rozpoczęcia współpracy. Można zauważyć taką tendencję, że po tym czasie zawodnicy zmieniają trenerów, czy zderzają się ze ścianą, której nie mogą przeskoczyć. To jest naturalne zjawisko i to się będzie działo u każdego. Nie jest problemem zrobić progres na samym początku drogi. Problemem jest znalezienie odpowiedniego bodźca, jaki można dać zawodnikowi, który doszedł do swojej teoretycznej granicy możliwości.

Europa oczywiście ucieka. Trzeba wziąć pod uwagę to, że najlepsi zawodnicy AG jeszcze rok czy dwa lata temu ścigali się w PRO. I to była ta czołówka. Nie wiem, jak u kobiet, ale u mężczyzn na pewno dotyczy to pierwszej dwójki z Monachium. Czy możemy zrobić coś, żeby ich próbować dogonić? Opiszę to w punktach.

Po pierwsze, należy patrzeć na zawodnika bardziej indywidualnie.

Po drugie, jeżeli zawodnicy AG startują na poziomie mistrzostw Europy, w swoich krajach zaliczają się do czołówki, muszą szukać delikatnie innych, nowych rozwiązań. Często tacy zawodnicy są już „przebodźcowani” systemem, w którym się znajdują, co sprawia, że będą oni stali w miejscu.

Po trzecie, trzeba pracować na różnych wskaźnikach. Nie tylko na wyznaczaniu tętna i określaniu progów za pomocą kwasu mlekowego, ale np. na pomiarze mocy w butach i na innych parametrach. Żeby to przeanalizować, zawodnik i trener muszą mieć czas i know-how. Jeśli są takie możliwości, trzeba z tego korzystać. Trzeba wprowadzać jak najwięcej zmiennych, dzięki czemu zaczniemy bodźcować organizm nowymi rzeczami, które dobrze wpłyną na zawodnika.

Może zaskoczę wiele osób, może wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale uważam, że przychodzi taki moment, w którym trenowanie mocne i trenowanie dużej ilości już nic nie daje. Taki rodzaj treningu może zawodnika tylko i wyłącznie zajechać. Co się wtedy stanie? Czy trener z zawodnikiem to dostrzegą? Czy któraś ze stron sama na to wpadnie i zostanie podjęta decyzja o szukaniu nowych bodźców?

Pomijając już kwestię budżetu i tego, gdzie moglibyśmy trenować i jak moglibyśmy to robić, zawsze wychodziłem z tego założenia, że amator powinien jeszcze bardziej dbać o pomiar laktatu, o to, żeby trenować lżej, gdy jest po całym dniu pracy, bo nogi ma w dole. Kwestie pomiarów u amatorów trzeba też brać z dystansem. Wiadomo, że puls czy kwas może być całkowicie odmienny od tego, jaki jest stan faktyczny, bo nie mamy wpływu na to co amator robił/robi w ciągu dnia. Tutaj kontakt z trenerem będzie kluczowy. Liczą się własne odczucia, ale faktyczne i realne, a nie to, jakbym chciał się czuć.

Age-grouperzy muszą trenować z większym rozsądkiem. Muszą ściśle współpracować z trenerem. Jak się czyta przeróżne wpisy w mediach społecznościowych, to widać, że świadomość zawodnika AG dotycząca treningu, że ona ciągle wzrasta, jednak wciąż dominuje podejście, że trzeba zasuwać z głową między kolanami.

W odniesieniu do zawodników PRO, gdy naprawdę chcemy dojść do samej czołówki, to tworzenie laboratorium z treningu to naprawdę nie jest nic złego. Mam wrażenie, że w Polsce – nie wiem dlaczego – cały czas się tego boimy. Czujemy strach przed przekombinowaniem. Oczywiście jest jakaś granica, w której nagromadzenie liczb przestanie pracować na naszą korzyść. Henryk Szost, u którego kiedyś trenowałem bieganie, mówił mi m.in.: Filip, ty nie trenuj zegarka, tylko siebie. Czy obecny trener Jakub Czaja, który nieraz powtarza, że na przykład rytmy biegamy tylko i wyłącznie, żeby złapać luz na prędkościach, a nie żeby się ścigać – to są wskazówki często ważniejsze niż to, co pokaże zegarek.

ZOBACZ TEŻ: Agnieszka Gadomska: „Nie marzę o starcie na Hawajach”

Jednak korzystanie z technologii, nawet z urządzeń typu WHOOP, które na przykład są w stanie wykryć zbliżającą się infekcję i pokazać ogromną ilość innych parametrów, w sytuacji, gdy się jest lub dobija się do tego szczytu, staje się niejako koniecznością. Tu już nie uzyskamy poprawy wyników stosując te same bodźce, wysoką intensywność i dużą objętość. Zawodnicy z czołówki już ten temat przerobili. Czas na stworzenie nowych rzeczy, na nowe bodźce. Czas na stworzenie dla takiego zawodnika laboratorium. Najlepszym zawodnikom PRO trzeba zapewnić jak najwięcej pomiarów. Powinni korzystać z jak największej liczby urządzeń, żeby monitorować nawet nie wysiłek i to, jak daleko potrafią zajść, ale żeby dowiedzieć się tego, jak nie wchodzić w pewne granice, które mogą spowodować, że na zawodach ich brakuje. W mojej opinii to jednak w większości zawodnicy przesadzają na treningu, raz, drugi, trzeci. Następnie na zawodach jest próba wyjścia ze strefy komfortu i nagle coś nie wychodzi, zastanawiamy się co, skoro tydzień w tydzień była poprawnie wykonana robota. I tutaj trzeba postawić porządna refleksję, bo może jednak zabrakło tego odpowiedniego wypoczynku po wykonanej mocnej pracy? Może ten ostatni weekend przed zawodami już akcent jest niepotrzebny, jeśli we wcześniejszych mikrocyklach pracowaliśmy na prędkościach startowych, progowych?

Pytanie – ilu zawodników jest w stanie unieść takie warunki laboratoryjne? Kontrolowanie tych wszystkich parametrów to jest naprawdę ciężka harówka. Do tego dochodzi kwestia tego, jak to robić przy ograniczonym budżecie? W Polsce może jeden, może dwóch zawodników może sobie na to pozwolić, jeśli chodzi o sport kwalifikowany.

Myślę, że warto na koniec poruszyć jeszcze jedną rzecz. Jeśli chcemy gonić Europę, musimy trenować w taki sposób, jak robią to zawodnicy z Europy. Trzeba dowiedzieć się, jak to jest robione i dlaczego w taki, a nie inny sposób, a do tego trzeba mieć na to otwartą głowę. Metody z Europy i świata do nas docierają, tylko niewiadomą jest to, czy trenerzy w Polsce zaczną to brać pod uwagę i wykorzystywać. Trzeba uczyć się od lepszych: jeździć, pytać, rozmawiać.

Każda osoba trenująca na własną rękę i każdy trener powinien zdać sobie sprawę z tego, że budowanie formy, budowanie pewnych progów, to nie jest kwestia roku czy dwóch lat. Czasami to jest kwestia pięciu, dziesięciu lat, a nawet dłuższego czasu. W tym kontekście naturalnie brzmi kontrargument, że większość nie ma tyle czasu i że ktoś chce szybciej uzyskać konkretny efekt. Wtedy trzeba do tego podejść realnie – pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Przyspieszenie budowania formy poprzez na przykład mocniejszy trening może doprowadzić do zniszczenia zawodnika. Jego głowa i jego ciało może przestać chcieć budować formę i działać w ten sposób – mówiąc bardzo ogólnie. Ja nie mówię, że trening lekki jest rozwiązaniem. Najbardziej ogólna odpowiedź na pytanie o to, jak gonić czołówkę, powinna wskazywać na rozsądny trening i świetny kontakt z trenerem, który na bieżąco będzie reagował na zmiany. To jest podstawa.

AT: Zadebiutowałeś w tym roku na 1/2 IM. Czy to jest kierunek, w którym będziesz chciał iść w przyszłym sezonie, w kolejnych latach – zamierzasz wydłużać dystanse? 

FSz: Tak, zadebiutowałem. Jednak zbyt dużo zjadłem. Na treningach przed tym startem na połówce miałem zbyt wiele bomb, tzw. zjazdów energetycznych, których nie chciałem powtarzać po raz kolejny. Skończyło się na tym, że podczas biegu nie byłem w stanie wcisnąć w siebie już żadnego żelu. Od 8-9 kilometra już mi się te żele mocno odbijały.

Planuję starty na dłuższych dystansach. Uważam, że moja głowa jest stworzona do tego i w tę stronę chciałbym się rozwijać. Przejście na długi dystans (dosłownie) świtało mi w głowie już od jakiegoś czasu. Trener Jakub Czaja stwierdził, że to jeszcze nie jest ten czas. Uznaliśmy, że próba poprawy rezultatu na 1/2 IM będzie odpowiednim wyborem. Póki co na tym poziomie zostajemy. Zamierzamy łączyć te starty z krótszymi dystansami, żeby się trochę „odmulać”. Zobaczymy, co przyniesie nowy rok.

Wydłużanie dystansu uzależniam od tego, jak będę sobie radził na połówce i czy będzie dopisywać mi zdrowie. Nie bez znaczenia będzie również moja sytuacja życiowa i to, czy w kolejnych latach będzie mnie stać na triathlon.

AT: Zwieńczeniem bieżącego sezonu będzie Twój start a Abu Dhabi. Pisałeś, że wyjazd do ZEA nie byłby możliwy bez wsparcia sponsora. Czy czołowy zawodnik AG w Polsce w dyscyplinie, która szybko się rozwija, jednak ciągle daleko jej do tzw. main streamu, jest „łakomym kąskiem” dla potencjalnych sponsorów? Czy zauważasz zwiększone zainteresowanie biznesu naszą branżą, czy poszukiwanie wsparcia nadal odbywa się na zasadzie pukania od drzwi do drzwi?

FSz: Prawda jest taka, że jest problem z finansowaniem zawodników. Zawodnicy AG z definicji nie robią tego zawodowo. Nawet jeśli jest firma, która posiada budżet na finansowanie sportowców, to i tak nie jest to łatwe, ponieważ wartość, jaką dają zawodnicy AG nie przekłada się w 100% na pozyskanie klienta. Reklama u zawodnika na stroju czy w mediach społecznościowych daje oczywiście jakiś rozgłos firmie, jeśli zawodnik robi zasięgi, ma wielu obserwatorów etc. i przekłada się na ekspozycję firmy w świecie sportu. To prawda, że bez firmy Saltadis – i tu jeszcze raz podziękowania dla nich z mojej strony – po prostu nie pojechałbym na mistrzostwa świata. Nie myślałbym o pojechaniu – to jeszcze przede mną. Nie byłoby mnie na to stać. Pracuję przez 6-8 godzin w ciągu dnia, do tego rozmawiam ze swoimi zawodnikami online i rozpisuje im treningi i od razu widać, że tego czasu na regenerację i jakiś dodatkowy trening zostaje mi bardzo mało.

To nie jest tak, że pracuję i trenuję i nie potrzebuję wsparcia finansowego. Z pieniędzy, które zarobię, muszę się utrzymać i nie mogę patrzeć tylko na to, co jest teraz, ale również na przyszłość i na to, co będzie, jak przygoda ze sportem się skończy. Chciałbym też na głównym miejscu wymienić i podziękować firmie Regenervit, bez której na pewno nie byłbym w miejscu, w którym obecnie jestem. Marek Pałysa, założyciel firmy, wyciągnął do mnie rękę w najgorszym dla mnie momencie i wiem, ile ważą Jego słowa. To jest człowiek, któremu zawdzięczam nieopisanie dużo.

Podziękowania również należą się moim pozostałym sponsorom: Alpha Credit, Celino i TGM, którzy mnie wspierają lub wspierali.

Prawda jest taka, że biznes nie do końca widzi korzyści dla siebie wynikające ze sponsorowania zawodników AG. Jesteśmy w takiej sytuacji, w której musimy pracować, bo nie jesteśmy w stanie wyżyć z samych treningów. Nie wiem, czy można o nas mówić łakome kąski. Raczej wiele się jeszcze nie zmieniło. Raczej ciągle jest to pukanie od drzwi do drzwi.

AT: W swoich mediach społecznościowych dość enigmatycznie pisałeś o planach na przyszły sezon. „Jest ich sporo, będą nieoczekiwane”. Czy możesz uchylić nieco rąbka tajemnicy?

FSz: W temacie przyszłego sezonu część wątpliwości rozwiał mój trener, bo już z nim o tym rozmawiałem. Na kilka moich propozycji się nie zgodził i jak to przemyślałem, to też uznałem, że jest w tym sporo racji. Na razie jednak nie chciałbym zdradzać swoich planów, bo wiem, że jeszcze sporo może się zmienić. Wiem też, że bardzo chciałbym się ścigać na połówce Ironmana i na przysłowiowych ćwiartkach. Na pewno powalczę o jak najlepszy wynik w Finalndii na MŚ 70.3.

W Poznaniu zdobyłem slota na te zawody. Kompletnie się tego nie spodziewałem i byłem nieprzygotowany na to finansowo. Niespodziewanie pojawił się człowiek, który również jedzie na te mistrzostwa, Patryk Bielik, który widząc, że nie mam na to pieniędzy, zaproponował mi pożyczkę w tym zakresie, za co należą mu się duże pokłony z mojej strony. Jakoś tak się dzieje w moim życiu, że trafiam na bardzo dobrych ludzi, którzy są w stanie pomagać innym bezinteresownie. Ciężko opisać słowami, co ten chłopak dla mnie zrobił. To jest naprawdę wielka rzecz.

Dziękujemy za rozmowę.

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,391ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze