HardaSuka Ultimate Triathlon – cz. 2

    • Ostatnio było o urokach nocnego pływania, ale te odbijające się na psychice 4,5 km pływania w ciemnych czeluściach mamy już za sobą. Miska z ciepłą wodą do ogrzania stóp nie była mi potrzebna, ale gorąca herbata przed rowerem jest jednak mile widziana. Cały mój support uwija się jak w ukropie. Maciek dołączył do niego skuszony mocnym treningiem na 225 km pętli wokół Tatr. Nasza trasa jest jednak ciut dłuższa od tej standardowej. Musimy bowiem znad jeziora dojechać na właściwą drogę, czyli z Trstena do Chochołowa, później kierować się na Czarny Dunajec, na Ciche przez Ząb do Poronina. Następnie długi podjazd do Bukowiny Tatrzańskiej. Po niej Łysa Polana do Tatranskiej Kotliny, Tatranskiej Łomnicy i Starego Smokovca. Półmetek trasy w okolicy Strbskiego Plesa i kolej na na Liptovsky Hradok i Liptovsky Mikulas, tak by wreszcie kierować się na Zuberec, gdzie w okolicy 200 km czeka nas widowiskowe i mega ciężkie 500 m przewyższenie. Dalej już tylko Oravice, Vitanova, ponownie Chochołów, Witów. Finish roweru u samego wejścia do Doliny Chochołowskiej, gdzie zlokalizowana jest T2. W sumie czeka nas ponad 4 tys m przewyższeń. Nie ma na co czekać, zapowiada się dłuuugi dzień. 

       

      Wyskakujemy na szosę wspólnie z suportującym mnie Maćkiem. Na naszych strojach dużo odblaskowych elementów plus czołówki. Nie zmienia to jednak faktu, że jest ciemno, a czołowe światło w połączeniu z lekką nadjeziorną mgiełką i parą buchającą nam z ust sprawia, że widoczność ograniczona jest do jakiś 3 metrów. Przy takiej wizurze prędkość ponad 30 km na godzinę to szaleństwo. Maciek odpuszcza. Boi się jazdy z „zamkniętymi oczami“, a ja wiem, że jak teraz się przestraszę, to nie mam czego szukać na biegu nocą w górach. Cisnę i wytężam wzrok. Każda ćma jest moja. Po godzinie zaczyna świtać. Na zjazdach nabieram większej odwagi. Jednak rower przy prędkości ponad 60 km/h zaczyna się dziwnie zachowywać. Tańczy na szosie, a hamowanie nie jest płynne. Na podjeździe do Bukowiny dojeżdża Maciek i pyta, co mi tak chrobocze. Słyszę ten dźwięk głównie jak staję w korby, ale boję się sprawie przyjrzeć z bliska. Tym bardziej, że to nie czas na marudzenie, bo przede mną pojawia się pomysłodawca tego wyzwania Marcin Wernik. Wyprzedził mnie w T1, a ja znając jego plany, w których liczył, że trasę rowerową razem z pływaniem chcę zrobić w 10-11 godzin, nawet go nie goniłem. Teraz jednak, gdy widzę, że sapie i zipie jak lokomotywa, a to przecież dopiero 1/5 trasy, chcę zwolnić i napawać się widokiem umęczonego przeciwnika, ale nogi same cisną do góry. Mijając go widzę, że prawie puszcza pawia i skarży się na straszne skurcze żołądka. Żal mi go, bo wiem, jak bardzo mu na tym wyścigu zależy. W tamtej chwili byłem jednak przekonany, że jeśli teraz jest w takim stanie, to może nie ukończyć trasy rowerowej, a co dopiero całego wyścigu. Nie znam jednak Wernixa, który później odrodzi się jak Feniks z popiołów i w zasadzie dzięki niemu to ja nie zejdę z trasy w krytycznym momencie. O tym jednak później. 

       

       suka rower4

       

      Gdy Marcin znika mi za plecami, wreszcie zastanawiam się, o co chodzi z moim rowerem. Tym bardziej, że tylne przerzutki zaczynają opornie wchodzić i schodzić z zębatek. Muszę się zatrzymać. Oglądam tylne koło i na usta cisną się najgorsze pozycje ze słownika wulgaryzmów polskich. Głęboka dziura, w którą wjechałem jeszcze na nocnym odcinku jazdy nie przebiła mi opony, ale za to zerwała szprychę i lekko ósemkowała koło. To dlatego tak mną rzucało, gdy hamowałem. Rozpinam tylny hamulec, bo zaraz zaczną się pierwsze dłuższe zjazdy i lepiej nie liczyć na coś, co jest zepsute. W samochodzie mam 3 dętki i jedną oponę, ale nie mam całego koła. Muszę zatem napierać dalej z tą kontuzją roweru. Zjazdy mogą być bardzo szybkie, ale mimo odpięcia tylnego hamulca rower nadal tańczy powyżej 60 km/h. Na długiej prostej dobijam nim do 70 km/h, ale nie jestem w stanie utrzymać się na prawym pasie. Wywrotka przy tej prędkości może zakończyć się tragicznie. Ledwo co udaje mi się wyhamować przed najbliższym zakrętem. Muszę zluzować, a tak bardzo lubię szybkie zjazdy i niewątpliwie był to mój atut na tej trasie. Jestem zły, a złość nie sprzyja trzeźwemu myśleniu. HardaSuka czeka tylko na każde potknięcie, nie mogę być zły. Marcel i Artur i tak są poza moim zasięgiem. Choć słysząc, że ten drugi na podjeździe do Bukowiny, cisnął ze średnią prawie 30km/h, pomyślałem, że nie ma takiego smoka, który to tempo utrzyma do końca na tak wymagającej i długiej trasie. Okazuje się jednak, że jest. To Artur Kurek, który ten etap potraktował jak indywidualną jazdę na czas. Z roweru zszedł tylko dokręcić poluzowane bloki w butach. Całe 225 km i prawie 4 tys. wjazdu w pionie wykręcił ze średnią 27 km/h! 

       

      suka rower5

       

      Tymczasem mój rowerowy support znów został z tyłu. Stwierdził, że widoki są zbyt ładne, by się nie porozglądać na boki. Fakt po prawej stronie wciąż mieliśmy jak na dłoni tatrzańskie szczyty, którymi po południu będziemy biec. Widoki zapierające dech w piersi, dlatego lepiej było skupić się na kierownicy, by tego tchu nie zabrakło jak już tam będziemy. Na 70 km trasy najechał mnie Tomek, który ostatni ukończył etap pływacki. Przyznał się, że nocne pływanie tak go zestresowało, że długo nie mógł uspokoić oddechu i już po pierwszych minutach chciał wracać na start ale tam już żadnego z supportów nie było. Położył się zatem na plecy, policzył gwiazdy, uspokoił się i popłynął dalej. Chwilę porozmawialiśmy i znów zostałem sam. Tomek rozglądał się za sklepem, by coś zjeść. Tak jak pisałem, zdecydował się pokonać trasę bez supportu, co wg. mnie jest niemożliwe. Z pomocy mojego teamu honorowo nie chciał korzystać. 

       

      Słowacki asfalt jest o niebo lepszy od naszego, jazda po nim to czysta przyjemność. Nawet długie podjazdy w okolicach Starego Smokowca nie mogły tego popsuć. Tym bardziej, że zbliżał się półmetek i jak na razie swój plan realizowałem w zasadzie co do minuty. Nie przeszkadzały nawet blokujące się przerzutki, bo zbyt często nie trzeba było nimi wachlować. Było albo równo pod górę albo równo w dół. Kilkunastokilometrowy odcinek od Strbskiego Plesa do Liptovskiego Mikulasa to jazda na najcięższym przełożeniu. Średnia oscylowała w okolicach 40 – 45 km/h. Momentami aż robiło się zimno. Wjazd do miasta i lekka załamka. Przerzutki zblokowały się na amen. Od tej pory muszę je zmieniać ręcznie, czyli przed każdą górką lub zjazdem ustawiać łańcuch na odpowiedniej zębatce z tyłu. Duża strata czasu i energii. W końcu decyduje się ustawić na stałe tył na środkowej zębatce i przerzucać tylko płytą. Bardzo męczące. Nie można docisnąć na zjazdach, nogi kręcą się w młynku jak szalone. Z kolei na podjazdach dociska mnie tak, że ledwo stoję w korbach. Zaczyna się piekielna wspinaczka pod Zuberec. Jest południe i słońce budzi się zza chmur. Na podjeździe oblepiają mnie chmary much. Nie mogę puścić kierownicy, nie mam siły machać głową, by je odgonić. Wchodzą mi france pod okulary, do oczu, nosa, do ust. Chce mi się z bezsilności wyć. Dopada mnie pierwszy kryzys. 

       

      suka rower7

       

      Czuję się jak padlina wystawiona na żer HardejSuki. Mój support rozstawia się na serpentynach, by pstryknąć jakieś sympatyczne foty, a ja czuję, że zaraz się popłaczę. Mija mnie dwóch kolarzy, a na twarzach mają wypisane „tylko idiota nie redukuje przełożenia“. Anka biegnie przy mnie, wymieniając bidony na pełne. W tym momencie to był błąd. Nie wiedziałem, że w sytuacji, gdy wspinasz się z prędkością 6 km/h pod stromą górę jeden bidon może aż tak mnie dociążyć. Teraz rozumiem najlepszych szosowych górali, którzy przed podjazdami potrafią wylewać wodę z bidonów, wyrzucać rękawiczki. Wszystko po to, by maksymalnie się odciążyć. Z tego wszystkiego zapomniałem o kurczach prawej „dwójki“, która już wcześniej lekko o sobie dawała znać, ale udawało się to jakoś rozjeździć. Tu nie miałbym szans. Udaje mi się przekręcić ten cholerny podjazd. 500 metrów przewyższenia na 3 km robi swoje. Podjazd ten mocno nadwyrężył zapasy mojej energii. 

       

      Do zakończenia trasy kolarskiej zostało już tak niewiele, ale HardaSuka jest nieugięta i te ostatnie 25 km co i rusz okrasza mniejszym lub większym podjazdem. W okolicach Chochołowa znów dojeżdża do mnie Tomek. Tym razem jednak tylko udaję, że cieszę się na jego widok, bo to świadczy o tym, że ostatnie 60 km jechałem dużo za wolno. Zbyt wiele przerw, bo aż trzy na sikanie i rozciągnięcie mięśni zniwelowało moją przewagę nad nim i pewnie nad Wernixem też. Tomek mówi, że słyszał od jego supportu, że Marcin się pozbierał i nabiera tempa. Dobrze mu życzę, ale nie tak miało być. Na parkingu na Siwej Polanie tuż przed wejściem do Doliny Chochołowskiej witają nas połączone mój i Marcina Wernika supporty. Razem z Tomkiem kończymy ten etap. Tomek kończy tu zarazem cały wyścig. Dzień po napisał do mnie smsa, z gratulacjami i wspomniał o tym, że nie daje mu spokoju ta cholerna trasa. Jest rozbity, ale za rok wraca. Odradzam mu. O tym dlaczego, będzie później. Tymczasem jest prawie 13.00. Odcinek kolarski zajął mi 11h i 40 min. Pół godziny dłużej niż zakładałem i wyzzuł totalnie z sił. Artur i Marcel już od ponad 2 godzin biegną. Ja decyduje się jednak na krótką regeneracyjną drzemkę. Poznani tydzień wcześniej zawodnicy rajdów przygodowych, radzili mi przespać się po rowerze, by nie kumulować zmęczenia. Na 40 min zalegam  zatem na karimacie na środku parkingu. 

       

      suka rower2

       

      W półśnie słyszę radość supportu Marcina. Dojechał, choć nawet jego team w to nie wierzył, nazywając go wcześniej „żywym trupem“. Marcin szybko się przebiera i wyrusza na trasę biegową. Supportująca mnie Ania budzi mnie zdenerwowana, że Wernik mi ucieka. Uspokajam ją, że znam tę cholerną trasę i 30 min snu więcej tylko mnie zregeneruje do dalszej walki, a on w tym czasie spuchnie. A jeśli nie, to znaczy, że jest tak mocny, że tak, czy siak go nie dogonię. Zanim usnę pytam tylko jak Marcin wyruszył ubrany. Słyszę, że miał na sobie czerwoną czapkę. Usypiam płytkim snem i śni mi się, że gonię krasnala…

       

      O tym jak wyglądała walka na najcięższym 55 km etapie biegowym tatrzańskimi graniami. O nocnym załamaniu pogody i załamaniu naszego ducha walki oraz o tym jak niespożyte siły mieszczą się w ludzkiej głowie napiszę jutro.

Powiązane Artykuły

5 KOMENTARZE

  1. We Frankfurcie przed największym wzniesieniem by specjalnie ustawiony zrzut żeby mieć jak najmniej na rowerze co nie zmienia faktu że tamta górka to nic w porównaniu do Waszego podjazdu. Grzegorz ma rację lepszej reklamy nikt ie wymyśli niż ten opis.

  2. We Frankfurcie przed największym wzniesieniem by specjalnie ustawiony zrzut żeby mieć jak najmniej na rowerze co nie zmienia faktu że tamta górka to nic w porównaniu do Waszego podjazdu. Grzegorz ma rację lepszej reklamy nikt ie wymyśli niż ten opis.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,784ObserwującyObserwuj
20,200SubskrybującySubskrybuj

Polecane